15
Tak,
byłem w Sacromonte i piłem wino w Mirador de San Nicolas, spoglądając na złotą
Alhambrę.
Po kilku dniach w
Granadzie, poczułem się już trochę zmęczony miastem i ludźmi. Wypiwszy poranną kawę
w kawiarence na Plaza Nueva, zaopatrzyłem się w chleb, owczy ser, sok
pomarańczowy oraz butelkę Riojy i postanowiłem wspiąć się na Sacramonte, tyle
tylko, że tym razem nie od strony Albayzin. Szedłem tak jak pierwszego dnia, w
stronę Abadin de Granada, ale zamiast iść prosto, drogą, która zaprowadziłaby
mnie do zrujnowanego klasztoru, za radą spotkanego chłopaka z psem, skręciłem w
lewo, w czarną metalową bramę. Już po chwili znalazłem się w sieci ścieżek,
wijących się pomiędzy zamieszkałymi jaskiniami, gdzie w miniaturowych ogródkach
wygrzewali się w porannym słońcu obdarci (a może to tylko moja wyobraźnia
zasugerowała się barwnymi opisami Waltera Starkie z „Don Gypsy”) tubylcy.
Jaskinie z tej strony Sacromonte okazały się o wiele lepiej utrzymane i zadbane
niż te od strony Albayzin. Tam są to raczej dziury w ziemi, otoczone złomem i
gruzem, tutaj natomiast dobudowane ganeczki, drzwi i kable z elektrycznością,
świadczyły o dobrej infrastrukturze i teraz mogłem zrozumieć, jak Vinia mogła
zameldować się w jaskini.
Po kilku minutach
zostawiłem osiedle za sobą i krętymi ścieżkami, które zaprowadziły mnie
najpierw do rzadkiego lasu, dotarłem wreszcie na szczyt.
Atillo i Mateo
obozowali w krzakach na samym szczycie i kiedy wyczołgali się z potarganego,
krzywo rozbitego namiotu, od razu przyszli się przywitać i przy okazji spytać,
czy mam coś do palenia. Poczęstowałem ich tabaką (choć nie o to dokładnie im
chodziło) i spędziliśmy z godzinę na rozmowie. Pochodzili z Włoch, z Rzymu i
planowali spędzić rok, podróżując po Hiszpanii i sprzedając artesanias
podczas festiwali, w różnych miastach całego kraju. Poczęstowali mnie jabłkiem
i powiedzieli, że jeśli chcę, mogę iść z nimi, a oni pokażą mi dzielnicę
cygańską (która okazała się być górną częścią Albayzin).
Choć było jeszcze
wcześnie, na ulicy już można było spotkać Cyganów, oferujących tanią trawę i
haszysz. Atillo i Mateo zaopatrzyli się obficie, po czym rozstaliśmy się; oni
poszli wziąć prysznic w domu jakichś przyjaciół, a ja zszedłem w dół, aż
trafiłem do Mirador de San Nicolas.
Nazwałbym to miejsce
Montmartre Granady. Jest to brukowany placyk otoczony murkiem, z widokiem na
Alhambrę i Sierra Nevada, pełen młodych malarzy, oferujących swoje usługi
siedzącym na murku turystom oraz handlujących koralikami i szkicami Alhambry
włóczęgów i hipisów.
Kilka metrów po mojej
prawej stronie cygański gitarzysta śpiewał pieśni flamenco, spłukując każdą
łykiem wina i pociągnięciem haszyszowego skręta. Zdawało mi się, że rozpoznałem
w nim Cygana, który grał w barze, do którego pierwszej nocy naszej znajomości
zaprowadził mnie Eduardo, ale nie byłem tego pewny.
Słońce przyjemnie
przypiekało mi plecy i pomyślałem, że chyba zostanę tu do wieczora. Nie miałem
ochoty wracać do miasta. Wolałem spędzić mój ostatni dzień w Granadzie tutaj,
czytając Lauriego Lee, pisząc w dzienniku i słuchając muzyki.
Jedyne miejsce z
niezajętym cieniem (lub raczej z jego odrobiną) znajdowało się pod murkiem,
gdzie wyłożyłem się w pozycji horyzontalnej i oddałem lekturze „I Can’t Stay
long”.
Z neutralnego szumu
rozmów wybił się nagle głośny szloch.
- Carmen!
Carmen! Quiero solo ayudarte! (Chcę
ci tylko pomóc!) – jasnowłosy dandys krzyczał przez łzy do telefonu.
- Nie rozłączaj się!
Proszę! – wołał łkając, obojętny na otaczających go ludzi, przemierzając
równocześnie plac szybkimi, długimi krokami, w najróżniejszych, przypadkowych
kierunkach. Angielscy i niemieccy turyści przyglądali mu się z zaciekawieniem i
przestrachem, ale miejscowi starsi panowie z laskami, zaczęli się tylko śmiać
oraz rzucać głośne komentarze, dotyczące cierpień miłości, okrucieństwa kobiet
i płomieni pierwszego zauroczenia. Robili to jednak bez z złośliwości, ale z
sympatią i nostalgią. W końcu dziewczyna musiała się rozłączyć, bo szloch
chłopaka przeszedł w głośny jęk.
- Nie! Nie! – zawołał,
po czym obojętny na resztę świata pobiegł uliczką gdzieś w dół,
najprawdopodobniej pod okno tajemniczej i niedostępnej Carmen.
16
Pożegnanie z
Miastem Jastrzębi, a później plaża i wyjaśnienie filozofii urlopu.
Żegnając się z moim
hotelikiem w Granadzie, pożegnałem się też z urlopowym paleniem fajek.
Wrzuciłem do śmieci pozostały tytoń, bibułki, oraz filtry i powiedziałem do
siebie trzy razy: „Nie jestem palaczem”, żeby w ten sposób utożsamić się z moim
niepalącym „ja”. Mogłem podziwiać Hiszpanów za ich beztroskę w podejściu do
palenia, która odzwierciedlała całokształt ich podejścia do życia, mogłem im
nawet tego zazdrościć, ale miałem za dużo zdrowego rozsądku, żeby oddać się tej
zdradliwej kochance, której tak bezgranicznie ufają Hiszpanie.
Następnie zarzuciłem na
plecy mój bagaż, postawiłem na stoliku pożegnalny list i poszedłem w stronę
dworca autobusowego, przyglądając się z żalem parkom, piekarniom,
Marokańczykom, pięknym, smagłym dziewczynom, skuterom i po raz ostatni
wciągając głęboko w płuca pachnące kwiatami i porannymi spalinami granadyjskie
powietrze.
* * * * * * * * *
Wysiadłem z autobusu w Maladze z dotkliwym
uczuciem głodu. Rozpocząłem więc bezowocny tur po biurach informacji
turystycznej, gdzie zwykle w odpowiedzi na pytanie o restaurację wegetariańską,
dostawałem zmieszane, puste spojrzenia i próby skierowania mnie do zwykłej
restauracji, gdzie „na pewno mają dania dla wegetarian”. W końcu poszedłem do
kafejki internetowej i wkrótce znalazłem kilka miejsc, gdzie mógłbym zjeść
dosyć tanio.
Zdecydowałem się na
tajski bufet, na C/Peregrinos. Jedzenie było ok., choć nie jestem fanem
dalekowschodniej kuchni, która jest dla mnie trochę mdła. Za to obsługa zrobiła
na mnie niesamowite wrażenie. Starszy pan, właściciel restauracji zajął się
mną, jakbym odwiedził go w jego własnym domu i łamanym hiszpańskim zaczął
opowiadać mi o chwałach wegetarianizmu i o tym, że świat potrzebuje zmiany.
Po zaspokojeniu
pierwszego głodu poprosiłem o deser. Gospodarz zdziwił się, że zjadłem tak
niedużo (a zjadłem normalny, porządny obiad) i próbował namówić mnie na
(gratisowe) dokładki. W końcu dał za wygraną i przyniósł mi deser, plus herbatę
na koszt domu.
Gdy powiedziałem mu, że
jedzenie było przepyszne, bardzo się ucieszył i z dumą zaczął wołać coś do
swoich pracowników.
To było na prawdę miłe
doświadczenie szczerej gościnności i uprzejmości, tak różne od chłodnego
profesjonalizmu z północy Europy, gdzie w jakimś chorym zaprzeczeniu domowości
i swojskości, najważniejszy jest przyklejony uśmiech, oficjalność i dystans
pomiędzy gośćmi, a „gospodarzami”.
Kiedy po posiłku chciałem
zostawić napiwek, skośnooki gospodarz zdecydowanie odmówił, a kiedy dowiedział
się, że szukam taniego hotelu, zostawił swoim podwładnym jakieś wskazówki i
wyszedł ze mną, żeby zaprowadzić mnie do najtańszego hotelu, który znajdował
się kilka ulic dalej, po czym życząc mi szczęścia, wrócił do swojej pustej,
niedocenionej restauracji.
Ostatecznie nie
zatrzymałem się w tamtym hotelu. Pokój był ciasny, ciemny i obleśny.
Hospitalero, mówiący z rosyjskim akcentem, smażył w swoim pokoju, na kuchence
gazowej jajka sadzone na boczku, a na stole stała butelka wódki. Pół godziny
później zawinąłem do Pension Costa Rica, gdzie za dwadzieścia euro miałem
spędzić moją ostatnią noc w Hiszpanii.
* * * * * * * * *
Nie byłem w nastroju do
zwiedzania, zostawiłem więc miasto za sobą i rozłożyłem się na plaży, żeby
posłuchać szumu fal i odpocząć od wrażeń. Choć było słonecznie, to jednak
ciągle był to marzec i poza kilkoma śmiałkami, większość ludzi trzymała się z
daleka od wody (która jak przypuszczałem miała temperaturę Bałtyku w sezonie
letnim).
Był to ostatni dzień
mojej wycieczki. Czułem się zmęczony i po kilku dniach włóczenia się po
ulicach, poznawania nowych ludzi, miejsc, czyli tego wszystkiego, za czym
tęskniłem przez ostatnie kilka miesięcy, teraz marzyłem jedynie o swojskim,
znajomym domu, z czekającą tam Tulasi.
Zawsze tak jest.
Zmęczony codzienną rutyną, pracą, każdego dnia tymi samymi twarzami, człowiek
zaczyna marzyć o oderwaniu się od tego wszystkiego i tęskni za przygodą.
Zostawić za sobą
znajomy świat i zanurzyć się w ulicach, rozbrzmiewających obcymi dźwiękami,
gdzie nie dostrzegają nas twarze, inne niż te, które nie dostrzegają nas w
mieście rodzinnym.
Czasami marzy nam się,
żeby z podnieceniem i otwartością dziecka, obudzić się pewnego dnia w obcym
mieście. Chciwy jego darów i świadomy swojego uprzywilejowanego statusu gościa,
człowiek najpierw poddaje się odurzeniu. Wszystko jest inne; ulice pachną
inaczej, kawa smakuje inaczej, ludzie reagują inaczej, dziewczyny są piękne w
inny sposób.
Dumny, że
dzielisz język (a przynajmniej próbujesz) z tubylcami, dźwięcznie i
głośno naśladujesz, albo nawet tworzysz fantazyjny akcent i używasz soczystych
zwrotów, których kiedyś nauczyłeś się z nadzieją, że pewnego dnia będziesz mógł
się nimi popisać.
Pijesz poranną kawę z
mlekiem, w małej kafejce, czytając miejscową gazetę i wyobrażając sobie, że
jesteś mieszkańcem tego obcego, tajemniczego miasta, a wieczorem zawierasz
znajomości z przypadkowymi ludźmi (zawsze kierując się instynktem).
Później pijecie
wino, rozmawiając o swoim życiu, jakbyście znali się od lat. Czujesz się wolny
i szczególnie na początku, te kilka dni wakacji wydaje ci się wiecznością.
Takie zauroczenie może przetrwać kilka dni, tygodni, raczej rzadko kilka
miesięcy, choć wszystko zależy od osoby; jej entuzjazmu, fantazji i
wytrzymałości.
Ja jestem
krótkodystansowcem i kiedy nie dzielę swojej podróży z Tulasi, to już po kilku
dniach, zasypany wrażeniami, atrakcjami i innością zaczynam czuć przesyt i
niepokój.
Próbuję z tym walczyć i
mimo utraty entuzjazmu, ciągle staram się czerpać ile się tylko da z tego
czasu, który mi został, ale dość szybko zdaję sobie sprawę, że to już. Podano
mi wspaniały posiłek, na który rzuciłem się jak głodomór, ale dość szybko się
najadłem i choć było przepyszne, to więcej już nie zmieszczę.
Myślę, że ma to swoje
plusy. Po pierwsze wiedziałem, że to, czego udało mi się doświadczyć,
wzbogaciło mnie; urodziłem kilka dobrych myśli, dowiedziałem się nowych rzeczy,
usłyszałem parę dobrych historii, spotkałem kilka ciekawych osób, tak więc nie
byłem rozczarowany. Po drugie nie czułem już tego zmęczenia Bristolem, pracą i
codziennością. Wręcz przeciwnie – swojska, ciepła codzienność nabrała znowu
blasku i cieszyłem się, że od jutra znowu będę w domu i być może w niedzielę
pójdziemy puszczać latawiec.
Natomiast ten urlop w
Granadzie poleży chwilę na szafce, pomiędzy starymi dziennikami, tam dojrzeje,
nabierze blasku szlachetności, który przychodzi z czasem, a za parę miesięcy,
czy lat będę mógł przeżyć ten tydzień jeszcze raz, w swoim pokoju, ze znajomą
muzyką z głośników i z bliską osobą obok mnie, jak przystało na prawdziwego
domatora.
Lista wieczorna:
1. Nie lubię Malagi. Już kiedy byłem tu
ostatnio, nie przypadła mi do gustu. Głośna i arogancka.
2. Choć lubię szelest fal i widok morza, to
lubię to tylko przez chwilę. Po pewnym czasie, jako prawdziwy góral, zaczynam
jednak czuć się na plaży nieswojo.
3. Poprosiłem hospitalero o czystą pościel i się
obraził.
4. Cieszę się, że kiedy jutro wrócę do domu,
będę miał jeszcze całą sobotę wolną.
5. Zastanawiałem się, czy zostać na noc w
Maladze, czy też pojechać do świątyni Kryszny w pobliskiej Churrianie.
6. Pościel naprawdę była brudna, w przeciwnym
wypadku nie sprawiałbym dziadkowi przykrości.
7. Karczochów mam dość przynajmniej na rok.
8. Za oknem kołysankę śpiewają mi samochody,
autobusy, skutery, głośne dzieciaki, klaksony, muzyka z baru, ale jednak nie
męczy mnie to tak bardzo, jak się obawiałem. Kiedyś w Warszawie mieszkaliśmy w
mieszkaniu, którego okna wychodziły na ulicę. Z czasem, ciężko było już zasnąć
bez jej melodii.
17
Kto boi się
piątku trzynastego? Ogólnie o Hiszpanii i Domu.
Kiedy przyjechałem na
lotnisko, zdałem sobie sprawę, że dziś piątek trzynastego, ale jakoś nigdy nie
byłem przesądny jeśli chodzi o ten dzień, tak że do samolotu wsiadłem ze
zwykłym poziomem podenerwowania, bez jakichkolwiek dodatkowych wrażeń. Chyba,
że do wrażeń zaliczyć grubego, spoconego pana, w fotelu przede mną, który
przeraźliwie śmierdział czosnkiem i potem.
Akurat na pożegnanie
trafiłem na rozdział „I Can’t Stay Long”, w którym Laurie Lee opisuje Hiszpanię
i przede wszystkim Hiszpanów. Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak
jako humanistę, interesują go głównie ludzie. Dzięki mistrzowskiemu zmysłowi
obserwacji oraz wibrującemu życiem językowi, Laurie Lee jest w stanie opisać
to, co większość ludzi może jedynie przeczuwać, ledwie dotykać, a przy próbach
opisania, albo chociaż wyartykułowania tych wrażeń, zostaje z kilkoma mglistymi
odczuciami w dłoniach, jak po obudzeniu się ze snu, kiedy senne wspomnienia są
wprawdzie jeszcze żywe, ale jednak gubią już kształt, dotyk, czy zapach. Laurie
Lee należy do tych nielicznych mistrzów słowa, którzy potrafią poczuć i opisać
świat w taki sposób, że niczym kolorowa fotografia, wydaje się on mieć jeszcze
większy urok i smak niż w rzeczywistości. Czytając jego słowa, czuję to samo,
co przy czytaniu Dostojewskiego, Jacka Londona, Orwella, czy Raya Bradburego. W
ich książkach ciągle jeszcze można cieszyć się eleganckim, żywym językiem i
poezją.
Sposób w jaki Laurie
Lee opisał Hiszpanię, sprawił, że choć dzień wcześniej byłem już nią trochę
zmęczony, to teraz, kilka tysięcy metrów nad jej szybko uciekającym
krajobrazem, żałowałem, że już mnie tam nie ma. Kwadraty pól, proste kreski
autostrad, kręte leśne drogi, oraz brązowo-brunatne góry i czerwonawe placki
miast stały się już tylko książką, która leżała zbyt daleko, żeby rozróżnić
słowa i wczytać się w jej opowieści.
Kiedy parę lat temu,
pierwszy raz odwiedziłem Hiszpanię, zostałem tam ponad rok. Cały ten okres
spędziłem w małej społeczności, niedaleko Guadalajary, pracując w ogrodzie,
gotując i ucząc się hiszpańskiego.
Ciekawe
jest to, że Hiszpania wtedy wcale mnie nie zafascynowała. Odpychała mnie jej
obca muzyka, przesadność gestów, duma, którą wtedy brałem za arogancję,
drażniła mnie też zaściankowość Hiszpanów. Dopiero kiedy wyjechałem, zacząłem
zdawać sobie sprawę, że zamiast odczuwać ulgę, zaczynam coraz bardziej tęsknić.
Uświadomiłem sobie, że w jakiś sposób, sam nie wiem dokładnie kiedy, pojawiła
się we mnie fascynacja i sympatia wobec hiszpańskich zalet, z których dopiero
po wyjeździe zacząłem sobie zdawać sprawę. Towarzyskość, otwartość na innych,
bezpośredniość w wyrażaniu swoich uczuć, duma ze swojego pochodzenia i tradycji
(która nagle przestała mieć dla mnie posmak arogancji).
Wkrótce
zacząłem interesować się wszystkim co hiszpańskie, a szczególnie muzyką, która
z mocą porwała moje serce. Manu Chao, Macaco, Amparanoia, Quinto Parpadeo, El
Puchero del Hortelano, Los Aslandticos… Muzyka,
która szukając nowych dźwięków, zachowała jednak swoje stare, ogniste
brzmienie. Do tego wszystkiego szczere, płynące z serca teksty, mówiące o
prawdziwych, starych jak świat rzeczach; wolności, miłości, wspólnocie,
równości, zabawie, albo o Bogu; nie tym kościelnym, którym ludzie są już
zmęczeni, ale ludzkim i bliskim.
Zupełne
przeciwieństwo mdłych i cukierkowych, anglosaskich produkcji, których osobiście
nie jestem w stanie znieść.
Poznając kulturę i
historię Hiszpanii, znalazłem kolejną rzecz, która mnie zafascynowała. Zdałem
sobie sprawę, że to nie jest jeden kraj, ale wiele, oddzielnych, dumnych
państewek, z których każde czuje swoją odrębność i wyjątkowość oraz w pełni
wierzy w wyższość swojego regionu nad resztą całego świata. Ta duma jest jednak
tak niezachwiana, że jak pisze Laurie Lee, nie ma w niej wrogości wobec
inności, a jedynie przyjazne docenienie i ciekawość.
Doświadczyłem, że
wszędzie, jeśli tylko okażesz szacunek, nie mówiąc już o podziwie i sympatii
wobec prowincji, w której akurat jesteś, czy w ogóle wobec Hiszpanii, a do tego
pokażesz, że zadałeś sobie trochę trudu, żeby poznać ich język (choć kilka
słów), ludzie przyjmą cię z otwartymi ramionami i będą traktować jak swojego.
Byłem jeszcze w drodze,
ale już nie mogłem doczekać się powrotu. Myślałem o tym, że następnym razem
chciałbym poznać zachodnią część Andaluzji z Sevillą, Cadizem i Jerez de la
Frontiera.
Na razie jednak,
wracałem do domu i z tego cieszyłem się najbardziej. Czym byłaby podróż, bez
własnego miejsca i czekającej tam na nas bliskiej osoby?
Za oknem widać już było
tylko błękitne morze, a gdzieś z przodu czekały na mnie mokre, zielone brzegi
Anglii. Adios.
Na tym się kończy.
"Granadzie poczułem"- przecinek
" w pewnym momencie, " bez tego, bo dziwne rzeczy dzieją się w tym zdaniu. Przeczytaj sobie to głośno jeszcze raz
"elektrycznością świadczyły "- i tu bym dał przecinek
"Chłopaki byli "- Chłopaki to jest w ogóle jakaś dziwna forma, która nie wiem dlaczego, przyjęła się w mowie. Dziwacznei jednak wygląda tow słowie pisanym.
"rok podróżując"- przecinek
"i pokażą"- raczej 'a oni'
"Cyganów oferujących "- przecinek
"aż doszedłem "- edłem-edłem...,może np 'trafiłem'
"Ja bym nazwał "- bez' ja' . 'nazwałbym' wystarczy
"malarzy oferujących"- przecinek
", oraz"- zbędny przecinek
" tam do wieczora"- tu
"zaciekawionym przestrachem"- ???????
"zwołał"- literówka
16)
"dosyć już dotkliwie"- dość dotkliwie
", rozpocząłem "- nowe zdanie
" choć jednak "- bez 'jednak'
"z Dalekiego Wschodu"- lepiej 'dalekowschodniej'
"mdła, "- tu dałbym koniec zdania. Potem od 'za to' nowe zdanie.
" że są jego rodziną"- jego rodziny albo jakby byli jego rodziną, ale raczej pierwsza opcja
"prawdziwie "- lepiej na prawdę
"Hospitalero mówiący "- przecinek
*******************
"Więc to był "- bez 'więc; i raczej 'był to'
"i później pijecie "- bez 'i'. nowe zdanie zrób albo z przecinkiem
"się znali"- znali się
"dnia, te kilka dniu "- literówka i powtórka
"Osobiście jestem "- wiadomo, że osobiście.
", co udało "- czego
"latawca."- latawiec
" Z czasem ciężko "- przecinek
17)
" Chyba że "- przecinek
"to jednak jako humanista, głównym obiektem jego zainteresowania są ludzie "- logika zdania zanika. Całę to zdanie jest do przerobienie, bo wyszło za długie i się pogubiłeś.
" niby "- jeśli już w takiej konwencji to 'niczym' lepiej, ale ja bym użył prostego 'jak'.
" w których książkach "- zrób może z tego nowe zdanie bo słowo 'których' nie pasue
" temu pierwszy "- przecinek
słowa Lee kursywą
"Mam osobiste doświadczenie"- doświadczyłem
" jednak wracałem "- przecinek
Marcin, chcę Ci podziękować za podróż po Hiszpanii, którą z Tobą przeżyłem. Pokazałeś nam ten kraj od strony jego kultury, ale nie tej wyszlifowanej przez wieki,w książkach, przewodnikach. Twój tekst dał nam coś więcej. Subiektywizm z jakim przekazałeś nam Hiszpanię, jest godny podziwu. Podobały mi się Twoje rozterki filozoficzne, pokazywanie charakteru Hiszpanów przez sytuacje w których się znaleźli. Zdecydowanie za cały cykl proponuję gwiazdkę od redakcji. Należy Ci się. Mam nadzieję, że na tym nie skończy się Twoje wywrotowe pisanie, ba, ja Ci każę dla nas pisać! Wymówek nie przyjmuję: ) Pozdrawiam serdecznie: )
Obecnie pracuję nad książką o podróży sprzed kilku lat (po Polsce, Danii i Hiszpanii), ale to będzie za długie na tą stronę, a z resztą będę próbował to wydać książkowo. No ale to dopiero za kilka miesięcy (w najlepszym przypadku).
Pozdrawiam.
"Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanista, głównym obiektem jego zainteresowania są ludzie i w jakiś sposób, dzięki mistrzowskiemu zmysłowi obserwacji ..."
"Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanistę interesują go głównie ludzie. Dzięki mistrzowskiemu ..."
"swojskiego miejsca" - własnego miejsca
ta część bardzo ładnie napisana :-)
popieram Jacę :D
Mam nadzieję, że regulamin tego nie zabrania: tutaj jeśli ktoś chce, można obejrzeć zdjęcia z tej podróży, na których rozpoznacie niektórych z bohaterów:):
http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009/...
Wysiadłam z autobusu w Maladze z nieprzyjemnym uczuciem głodu. Był tak dotkliwy, że zacząłem ...
drugie kiedy :
"Po zaspokojeniu pierwszego głodu poprosiłem o deser. Gospodarz zdziwił się, że zjadłem tak niedużo ..."
trzecie kiedy moze zostac
czwarte kiedy - Gdy :D , albo "Syty i zadowolony chciałem odwdzięczyć się za przemiłą (miłą, serdeczną ) obsługę napiwkiem. Gospodarz jednak zdecydowanie odmówił ..."