Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach... część ósma

marcinsen

15

 Tak, byłem w Sacromonte i piłem wino w Mirador de San Nicolas, spoglądając na złotą Alhambrę.

 

     Po kilku dniach w Granadzie, poczułem się już trochę zmęczony miastem i ludźmi. Wypiwszy poranną kawę w kawiarence na Plaza Nueva, zaopatrzyłem się w chleb, owczy ser, sok pomarańczowy oraz butelkę Riojy i postanowiłem wspiąć się na Sacramonte, tyle tylko, że tym razem nie od strony Albayzin. Szedłem tak jak pierwszego dnia, w stronę Abadin de Granada, ale zamiast iść prosto, drogą, która zaprowadziłaby mnie do zrujnowanego klasztoru, za radą spotkanego chłopaka z psem, skręciłem w lewo, w czarną metalową bramę. Już po chwili znalazłem się w sieci ścieżek, wijących się pomiędzy zamieszkałymi jaskiniami, gdzie w miniaturowych ogródkach wygrzewali się w porannym słońcu obdarci (a może to tylko moja wyobraźnia zasugerowała się barwnymi opisami Waltera Starkie z „Don Gypsy”) tubylcy. Jaskinie z tej strony Sacromonte okazały się o wiele lepiej utrzymane i zadbane niż te od strony Albayzin. Tam są to raczej dziury w ziemi, otoczone złomem i gruzem, tutaj natomiast dobudowane ganeczki, drzwi i kable z elektrycznością, świadczyły o dobrej infrastrukturze i teraz mogłem zrozumieć, jak Vinia mogła zameldować się w jaskini.

     Po kilku minutach zostawiłem osiedle za sobą i krętymi ścieżkami, które zaprowadziły mnie najpierw do rzadkiego lasu, dotarłem wreszcie na szczyt.

 

     Atillo i Mateo obozowali w krzakach na samym szczycie i kiedy wyczołgali się z potarganego, krzywo rozbitego namiotu, od razu przyszli się przywitać i przy okazji spytać, czy mam coś do palenia. Poczęstowałem ich tabaką (choć nie o to dokładnie im chodziło) i spędziliśmy z godzinę na rozmowie. Pochodzili z Włoch, z Rzymu i planowali spędzić rok, podróżując po Hiszpanii i sprzedając artesanias podczas festiwali, w różnych miastach całego kraju. Poczęstowali mnie jabłkiem i powiedzieli, że jeśli chcę, mogę iść z nimi, a oni pokażą mi dzielnicę cygańską (która okazała się być górną częścią Albayzin).

     Choć było jeszcze wcześnie, na ulicy już można było spotkać Cyganów, oferujących tanią trawę i haszysz. Atillo i Mateo zaopatrzyli się obficie, po czym rozstaliśmy się; oni poszli wziąć prysznic w domu jakichś przyjaciół, a ja zszedłem w dół, aż trafiłem do Mirador de San Nicolas.

     Nazwałbym to miejsce Montmartre Granady. Jest to brukowany placyk otoczony murkiem, z widokiem na Alhambrę i Sierra Nevada, pełen młodych malarzy, oferujących swoje usługi siedzącym na murku turystom oraz handlujących koralikami i szkicami Alhambry włóczęgów i hipisów.

     Kilka metrów po mojej prawej stronie cygański gitarzysta śpiewał pieśni flamenco, spłukując każdą łykiem wina i pociągnięciem haszyszowego skręta. Zdawało mi się, że rozpoznałem w nim Cygana, który grał w barze, do którego pierwszej nocy naszej znajomości zaprowadził mnie Eduardo, ale nie byłem tego pewny.

     Słońce przyjemnie przypiekało mi plecy i pomyślałem, że chyba zostanę tu do wieczora. Nie miałem ochoty wracać do miasta. Wolałem spędzić mój ostatni dzień w Granadzie tutaj, czytając Lauriego Lee, pisząc w dzienniku i słuchając muzyki.

     Jedyne miejsce z niezajętym cieniem (lub raczej z jego odrobiną) znajdowało się pod murkiem, gdzie wyłożyłem się w pozycji horyzontalnej i oddałem lekturze „I Can’t Stay long”.

     Z neutralnego szumu rozmów wybił się nagle głośny szloch.

     - Carmen! Carmen! Quiero solo ayudarte! (Chcę ci tylko pomóc!) – jasnowłosy dandys krzyczał przez łzy do telefonu.

     - Nie rozłączaj się! Proszę! – wołał łkając, obojętny na otaczających go ludzi, przemierzając równocześnie plac szybkimi, długimi krokami, w najróżniejszych, przypadkowych kierunkach. Angielscy i niemieccy turyści przyglądali mu się z zaciekawieniem i przestrachem, ale miejscowi starsi panowie z laskami, zaczęli się tylko śmiać oraz rzucać głośne komentarze, dotyczące cierpień miłości, okrucieństwa kobiet i płomieni pierwszego zauroczenia. Robili to jednak bez z złośliwości, ale z sympatią i nostalgią. W końcu dziewczyna musiała się rozłączyć, bo szloch chłopaka przeszedł w głośny jęk.

     - Nie! Nie! – zawołał, po czym obojętny na resztę świata pobiegł uliczką gdzieś w dół, najprawdopodobniej pod okno tajemniczej i niedostępnej Carmen.

 

16

Pożegnanie z Miastem Jastrzębi, a później plaża i wyjaśnienie filozofii urlopu.

 

     Żegnając się z moim hotelikiem w Granadzie, pożegnałem się też z urlopowym paleniem fajek. Wrzuciłem do śmieci pozostały tytoń, bibułki, oraz filtry i powiedziałem do siebie trzy razy: „Nie jestem palaczem”, żeby w ten sposób utożsamić się z moim niepalącym „ja”. Mogłem podziwiać Hiszpanów za ich beztroskę w podejściu do palenia, która odzwierciedlała całokształt ich podejścia do życia, mogłem im nawet tego zazdrościć, ale miałem za dużo zdrowego rozsądku, żeby oddać się tej zdradliwej kochance, której tak bezgranicznie ufają Hiszpanie.

     Następnie zarzuciłem na plecy mój bagaż, postawiłem na stoliku pożegnalny list i poszedłem w stronę dworca autobusowego, przyglądając się z żalem parkom, piekarniom, Marokańczykom, pięknym, smagłym dziewczynom, skuterom i po raz ostatni wciągając głęboko w płuca pachnące kwiatami i porannymi spalinami granadyjskie powietrze.

 

* * * * * * * * *


     Wysiadłem z autobusu w Maladze z dotkliwym uczuciem głodu. Rozpocząłem więc bezowocny tur po biurach informacji turystycznej, gdzie zwykle w odpowiedzi na pytanie o restaurację wegetariańską, dostawałem zmieszane, puste spojrzenia i próby skierowania mnie do zwykłej restauracji, gdzie „na pewno mają dania dla wegetarian”. W końcu poszedłem do kafejki internetowej i wkrótce znalazłem kilka miejsc, gdzie mógłbym zjeść dosyć tanio.

     Zdecydowałem się na tajski bufet, na C/Peregrinos. Jedzenie było ok., choć nie jestem fanem dalekowschodniej kuchni, która jest dla mnie trochę mdła. Za to obsługa zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Starszy pan, właściciel restauracji zajął się mną, jakbym odwiedził go w jego własnym domu i łamanym hiszpańskim zaczął opowiadać mi o chwałach wegetarianizmu i o tym, że świat potrzebuje zmiany.

     Po zaspokojeniu pierwszego głodu poprosiłem o deser. Gospodarz zdziwił się, że zjadłem tak niedużo (a zjadłem normalny, porządny obiad) i próbował namówić mnie na (gratisowe) dokładki. W końcu dał za wygraną i przyniósł mi deser, plus herbatę na koszt domu.

     Gdy powiedziałem mu, że jedzenie było przepyszne, bardzo się ucieszył i z dumą zaczął wołać coś do swoich pracowników.

     To było na prawdę miłe doświadczenie szczerej gościnności i uprzejmości, tak różne od chłodnego profesjonalizmu z północy Europy, gdzie w jakimś chorym zaprzeczeniu domowości i swojskości, najważniejszy jest przyklejony uśmiech, oficjalność i dystans pomiędzy gośćmi, a „gospodarzami”.

     Kiedy po posiłku chciałem zostawić napiwek, skośnooki gospodarz zdecydowanie odmówił, a kiedy dowiedział się, że szukam taniego hotelu, zostawił swoim podwładnym jakieś wskazówki i wyszedł ze mną, żeby zaprowadzić mnie do najtańszego hotelu, który znajdował się kilka ulic dalej, po czym życząc mi szczęścia, wrócił do swojej pustej, niedocenionej restauracji.

 

     Ostatecznie nie zatrzymałem się w tamtym hotelu. Pokój był ciasny, ciemny i obleśny. Hospitalero, mówiący z rosyjskim akcentem, smażył w swoim pokoju, na kuchence gazowej jajka sadzone na boczku, a na stole stała butelka wódki. Pół godziny później zawinąłem do Pension Costa Rica, gdzie za dwadzieścia euro miałem spędzić moją ostatnią noc w Hiszpanii.

 

* * * * * * * * *

 

     Nie byłem w nastroju do zwiedzania, zostawiłem więc miasto za sobą i rozłożyłem się na plaży, żeby posłuchać szumu fal i odpocząć od wrażeń. Choć było słonecznie, to jednak ciągle był to marzec i poza kilkoma śmiałkami, większość ludzi trzymała się z daleka od wody (która jak przypuszczałem miała temperaturę Bałtyku w sezonie letnim).

     Był to ostatni dzień mojej wycieczki. Czułem się zmęczony i po kilku dniach włóczenia się po ulicach, poznawania nowych ludzi, miejsc, czyli tego wszystkiego, za czym tęskniłem przez ostatnie kilka miesięcy, teraz marzyłem jedynie o swojskim, znajomym domu, z czekającą tam Tulasi.

     Zawsze tak jest. Zmęczony codzienną rutyną, pracą, każdego dnia tymi samymi twarzami, człowiek zaczyna marzyć o oderwaniu się od tego wszystkiego i tęskni za przygodą.

     Zostawić za sobą znajomy świat i zanurzyć się w ulicach, rozbrzmiewających obcymi dźwiękami, gdzie nie dostrzegają nas twarze, inne niż te, które nie dostrzegają nas w mieście rodzinnym.

     Czasami marzy nam się, żeby z podnieceniem i otwartością dziecka, obudzić się pewnego dnia w obcym mieście. Chciwy jego darów i świadomy swojego uprzywilejowanego statusu gościa, człowiek najpierw poddaje się odurzeniu. Wszystko jest inne; ulice pachną inaczej, kawa smakuje inaczej, ludzie reagują inaczej, dziewczyny są piękne w inny sposób.

     Dumny, że dzielisz  język (a przynajmniej próbujesz) z tubylcami, dźwięcznie i głośno naśladujesz, albo nawet tworzysz fantazyjny akcent i używasz soczystych zwrotów, których kiedyś nauczyłeś się z nadzieją, że pewnego dnia będziesz mógł się nimi popisać.

     Pijesz poranną kawę z mlekiem, w małej kafejce, czytając miejscową gazetę i wyobrażając sobie, że jesteś mieszkańcem tego obcego, tajemniczego miasta, a wieczorem zawierasz znajomości z przypadkowymi ludźmi (zawsze kierując się instynktem).

     Później pijecie  wino, rozmawiając o swoim życiu, jakbyście znali się od lat. Czujesz się wolny i szczególnie na początku, te kilka dni wakacji wydaje ci się wiecznością. Takie zauroczenie może przetrwać kilka dni, tygodni, raczej rzadko kilka miesięcy, choć wszystko zależy od osoby; jej entuzjazmu, fantazji i wytrzymałości.

     Ja jestem krótkodystansowcem i kiedy nie dzielę swojej podróży z Tulasi, to już po kilku dniach, zasypany wrażeniami, atrakcjami i innością zaczynam czuć przesyt i niepokój.

     Próbuję z tym walczyć i mimo utraty entuzjazmu, ciągle staram się czerpać ile się tylko da z tego czasu, który mi został, ale dość szybko zdaję sobie sprawę, że to już. Podano mi wspaniały posiłek, na który rzuciłem się jak głodomór, ale dość szybko się najadłem i choć było przepyszne, to więcej już nie zmieszczę.

     Myślę, że ma to swoje plusy. Po pierwsze wiedziałem, że to, czego udało mi się doświadczyć, wzbogaciło mnie; urodziłem kilka dobrych myśli, dowiedziałem się nowych rzeczy, usłyszałem parę dobrych historii, spotkałem kilka ciekawych osób, tak więc nie byłem rozczarowany. Po drugie nie czułem już tego zmęczenia Bristolem, pracą i codziennością. Wręcz przeciwnie – swojska, ciepła codzienność nabrała znowu blasku i cieszyłem się, że od jutra znowu będę w domu i być może w niedzielę pójdziemy puszczać latawiec.

     Natomiast ten urlop w Granadzie poleży chwilę na szafce, pomiędzy starymi dziennikami, tam dojrzeje, nabierze blasku szlachetności, który przychodzi z czasem, a za parę miesięcy, czy lat będę mógł przeżyć ten tydzień jeszcze raz, w swoim pokoju, ze znajomą muzyką z głośników i z bliską osobą obok mnie, jak przystało na prawdziwego domatora.

 

Lista wieczorna:

 

1. Nie lubię Malagi. Już kiedy byłem tu ostatnio, nie przypadła mi do gustu. Głośna i arogancka.

2. Choć lubię szelest fal i widok morza, to lubię to tylko przez chwilę. Po pewnym czasie, jako prawdziwy góral, zaczynam jednak czuć się na plaży nieswojo.

3. Poprosiłem hospitalero o czystą pościel i się obraził.

4. Cieszę się, że kiedy jutro wrócę do domu, będę miał jeszcze całą sobotę wolną.

5. Zastanawiałem się, czy zostać na noc w Maladze, czy też pojechać do świątyni Kryszny w pobliskiej Churrianie.

6. Pościel naprawdę była brudna, w przeciwnym wypadku nie sprawiałbym dziadkowi przykrości.

7. Karczochów mam dość przynajmniej na rok.

8. Za oknem kołysankę śpiewają mi samochody, autobusy, skutery, głośne dzieciaki, klaksony, muzyka z baru, ale jednak nie męczy mnie to tak bardzo, jak się obawiałem. Kiedyś w Warszawie mieszkaliśmy w mieszkaniu, którego okna wychodziły na ulicę. Z czasem, ciężko było już zasnąć bez jej melodii.

 

17

Kto boi się piątku trzynastego? Ogólnie o Hiszpanii i Domu.

 

     Kiedy przyjechałem na lotnisko, zdałem sobie sprawę, że dziś piątek trzynastego, ale jakoś nigdy nie byłem przesądny jeśli chodzi o ten dzień, tak że do samolotu wsiadłem ze zwykłym poziomem podenerwowania, bez jakichkolwiek dodatkowych wrażeń. Chyba, że do wrażeń zaliczyć grubego, spoconego pana, w fotelu przede mną, który przeraźliwie śmierdział czosnkiem i potem.

 

     Akurat na pożegnanie trafiłem na rozdział „I Can’t Stay Long”, w którym Laurie Lee opisuje Hiszpanię i przede wszystkim Hiszpanów. Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanistę, interesują go głównie ludzie. Dzięki mistrzowskiemu zmysłowi obserwacji oraz wibrującemu życiem językowi, Laurie Lee jest w stanie opisać to, co większość ludzi może jedynie przeczuwać, ledwie dotykać, a przy próbach opisania, albo chociaż wyartykułowania tych wrażeń, zostaje z kilkoma mglistymi odczuciami w dłoniach, jak po obudzeniu się ze snu, kiedy senne wspomnienia są wprawdzie jeszcze żywe, ale jednak gubią już kształt, dotyk, czy zapach. Laurie Lee należy do tych nielicznych mistrzów słowa, którzy potrafią poczuć i opisać świat w taki sposób, że niczym kolorowa fotografia, wydaje się on mieć jeszcze większy urok i smak niż w rzeczywistości. Czytając jego słowa, czuję to samo, co przy czytaniu Dostojewskiego, Jacka Londona, Orwella, czy Raya Bradburego. W ich książkach ciągle jeszcze można cieszyć się eleganckim, żywym językiem i poezją.

 

     Sposób w jaki Laurie Lee opisał Hiszpanię, sprawił, że choć dzień wcześniej byłem już nią trochę zmęczony, to teraz, kilka tysięcy metrów nad jej szybko uciekającym krajobrazem, żałowałem, że już mnie tam nie ma. Kwadraty pól, proste kreski autostrad, kręte leśne drogi, oraz brązowo-brunatne góry i czerwonawe placki miast stały się już tylko książką, która leżała zbyt daleko, żeby rozróżnić słowa i wczytać się w jej opowieści.

 

     Kiedy parę lat temu, pierwszy raz odwiedziłem Hiszpanię, zostałem tam ponad rok. Cały ten okres spędziłem w małej społeczności, niedaleko Guadalajary, pracując w ogrodzie, gotując i ucząc się hiszpańskiego.

     Ciekawe jest to, że Hiszpania wtedy wcale mnie nie zafascynowała. Odpychała mnie jej obca muzyka, przesadność gestów, duma, którą wtedy brałem za arogancję, drażniła mnie też zaściankowość Hiszpanów. Dopiero kiedy wyjechałem, zacząłem zdawać sobie sprawę, że zamiast odczuwać ulgę, zaczynam coraz bardziej tęsknić. Uświadomiłem sobie, że w jakiś sposób, sam nie wiem dokładnie kiedy, pojawiła się we mnie fascynacja i sympatia wobec hiszpańskich zalet, z których dopiero po wyjeździe zacząłem sobie zdawać sprawę. Towarzyskość, otwartość na innych, bezpośredniość w wyrażaniu swoich uczuć, duma ze swojego pochodzenia i tradycji (która nagle przestała mieć dla mnie posmak arogancji).

     Wkrótce zacząłem interesować się wszystkim co hiszpańskie, a szczególnie muzyką, która z mocą porwała moje serce. Manu Chao, Macaco, Amparanoia, Quinto Parpadeo, El Puchero del Hortelano, Los Aslandticos… Muzyka, która szukając nowych dźwięków, zachowała jednak swoje stare, ogniste brzmienie. Do tego wszystkiego szczere, płynące z serca teksty, mówiące o prawdziwych, starych jak świat rzeczach; wolności, miłości, wspólnocie, równości, zabawie, albo o Bogu; nie tym kościelnym, którym ludzie są już zmęczeni, ale ludzkim i bliskim.

     Zupełne przeciwieństwo mdłych i cukierkowych, anglosaskich produkcji, których osobiście nie jestem w stanie znieść.

 

     Poznając kulturę i historię Hiszpanii, znalazłem kolejną rzecz, która mnie zafascynowała. Zdałem sobie sprawę, że to nie jest jeden kraj, ale wiele, oddzielnych, dumnych państewek, z których każde czuje swoją odrębność i wyjątkowość oraz w pełni wierzy w wyższość swojego regionu nad resztą całego świata. Ta duma jest jednak tak niezachwiana, że jak pisze Laurie Lee, nie ma w niej wrogości wobec inności, a jedynie przyjazne docenienie i ciekawość.

     Doświadczyłem, że wszędzie, jeśli tylko okażesz szacunek, nie mówiąc już o podziwie i sympatii wobec prowincji, w której akurat jesteś, czy w ogóle wobec Hiszpanii, a do tego pokażesz, że zadałeś sobie trochę trudu, żeby poznać ich język (choć kilka słów), ludzie przyjmą cię z otwartymi ramionami i będą traktować jak swojego.

 

     Byłem jeszcze w drodze, ale już nie mogłem doczekać się powrotu. Myślałem o tym, że następnym razem chciałbym poznać zachodnią część Andaluzji z Sevillą, Cadizem i Jerez de la Frontiera.

     Na razie jednak, wracałem do domu i z tego cieszyłem się najbardziej. Czym byłaby podróż, bez własnego miejsca i czekającej tam na nas bliskiej osoby?

 

     Za oknem widać już było tylko błękitne morze, a gdzieś z przodu czekały na mnie mokre, zielone brzegi Anglii. Adios.

 

 

marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 17 kwietnia 2009
anonim
  • marcinsen
    Przepraszam, że taki długi kawałek, ale nie chciałem już przedłużać.
    Na tym się kończy.

    · Zgłoś · 15 lat
  • Jacek
    15)

    "Granadzie poczułem"- przecinek

    " w pewnym momencie, " bez tego, bo dziwne rzeczy dzieją się w tym zdaniu. Przeczytaj sobie to głośno jeszcze raz

    "elektrycznością świadczyły "- i tu bym dał przecinek

    "Chłopaki byli "- Chłopaki to jest w ogóle jakaś dziwna forma, która nie wiem dlaczego, przyjęła się w mowie. Dziwacznei jednak wygląda tow słowie pisanym.

    "rok podróżując"- przecinek

    "i pokażą"- raczej 'a oni'

    "Cyganów oferujących "- przecinek

    "aż doszedłem "- edłem-edłem...,może np 'trafiłem'

    "Ja bym nazwał "- bez' ja' . 'nazwałbym' wystarczy

    "malarzy oferujących"- przecinek

    ", oraz"- zbędny przecinek

    " tam do wieczora"- tu

    "zaciekawionym przestrachem"- ???????

    "zwołał"- literówka

    16)

    "dosyć już dotkliwie"- dość dotkliwie

    ", rozpocząłem "- nowe zdanie

    " choć jednak "- bez 'jednak'

    "z Dalekiego Wschodu"- lepiej 'dalekowschodniej'

    "mdła, "- tu dałbym koniec zdania. Potem od 'za to' nowe zdanie.

    " że są jego rodziną"- jego rodziny albo jakby byli jego rodziną, ale raczej pierwsza opcja

    "prawdziwie "- lepiej na prawdę

    "Hospitalero mówiący "- przecinek

    *******************

    "Więc to był "- bez 'więc; i raczej 'był to'

    "i później pijecie "- bez 'i'. nowe zdanie zrób albo z przecinkiem

    "się znali"- znali się

    "dnia, te kilka dniu "- literówka i powtórka

    "Osobiście jestem "- wiadomo, że osobiście.

    ", co udało "- czego

    "latawca."- latawiec

    " Z czasem ciężko "- przecinek

    17)

    " Chyba że "- przecinek

    "to jednak jako humanista, głównym obiektem jego zainteresowania są ludzie "- logika zdania zanika. Całę to zdanie jest do przerobienie, bo wyszło za długie i się pogubiłeś.

    " niby "- jeśli już w takiej konwencji to 'niczym' lepiej, ale ja bym użył prostego 'jak'.

    " w których książkach "- zrób może z tego nowe zdanie bo słowo 'których' nie pasue

    " temu pierwszy "- przecinek

    słowa Lee kursywą

    "Mam osobiste doświadczenie"- doświadczyłem

    " jednak wracałem "- przecinek




    Marcin, chcę Ci podziękować za podróż po Hiszpanii, którą z Tobą przeżyłem. Pokazałeś nam ten kraj od strony jego kultury, ale nie tej wyszlifowanej przez wieki,w książkach, przewodnikach. Twój tekst dał nam coś więcej. Subiektywizm z jakim przekazałeś nam Hiszpanię, jest godny podziwu. Podobały mi się Twoje rozterki filozoficzne, pokazywanie charakteru Hiszpanów przez sytuacje w których się znaleźli. Zdecydowanie za cały cykl proponuję gwiazdkę od redakcji. Należy Ci się. Mam nadzieję, że na tym nie skończy się Twoje wywrotowe pisanie, ba, ja Ci każę dla nas pisać! Wymówek nie przyjmuję: ) Pozdrawiam serdecznie: )

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Nie wiem co powiedzieć, mogę jedynie podziękować wam (jaca, modliszqa i ataraksja) za wasz czas i energię. Naprawdę doceniam. Jeśli tylko będzie się komuś chciało czytać, to z chęcią wrzucę nowe rzeczy, przynajmniej te krótkie.
    Obecnie pracuję nad książką o podróży sprzed kilku lat (po Polsce, Danii i Hiszpanii), ale to będzie za długie na tą stronę, a z resztą będę próbował to wydać książkowo. No ale to dopiero za kilka miesięcy (w najlepszym przypadku).
    Pozdrawiam.

    · Zgłoś · 15 lat
  • Jacek
    Zatem czekamy na nowe rzeczy: ) A jeśli się wydasz, czekamy na cynk;]

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa
    "gdzie nie dostrzegają nas inne twarze, niż te, które nie ..." - "gdzie nie dostrzegają nas twarze,inne niż te, które nie ..."

    "Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanista, głównym obiektem jego zainteresowania są ludzie i w jakiś sposób, dzięki mistrzowskiemu zmysłowi obserwacji ..."

    "Choć docenia on widoki, przyrodę itd., to jednak jako humanistę interesują go głównie ludzie. Dzięki mistrzowskiemu ..."

    "swojskiego miejsca" - własnego miejsca

    ta część bardzo ładnie napisana :-)
    popieram Jacę :D

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Mam małe pytanie: w 16 rozdziale w trzech akapitach pod rząd mam słowo "kiedy" i chyba już tak jestem wykończony tymi poprawkami, że nie wiem co z tym zrobić. Jakieś pomysły?

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Zrobione.
    Mam nadzieję, że regulamin tego nie zabrania: tutaj jeśli ktoś chce, można obejrzeć zdjęcia z tej podróży, na których rozpoznacie niektórych z bohaterów:):

    http://garsc-drobnych.blogspot.com/2009/...

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa
    pierwsze kiedy
    Wysiadłam z autobusu w Maladze z nieprzyjemnym uczuciem głodu. Był tak dotkliwy, że zacząłem ...

    drugie kiedy :
    "Po zaspokojeniu pierwszego głodu poprosiłem o deser. Gospodarz zdziwił się, że zjadłem tak niedużo ..."

    trzecie kiedy moze zostac

    czwarte kiedy - Gdy :D , albo "Syty i zadowolony chciałem odwdzięczyć się za przemiłą (miłą, serdeczną ) obsługę napiwkiem. Gospodarz jednak zdecydowanie odmówił ..."

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Dziękuję, teraz jest o wiele lepiej.

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa

    · Zgłoś · 15 lat
Usunięto 2 komentarze
Wszystkie komentarze