Zasypany namiot. (fragment niedokończonej powieści)

marcinsen

     Wiatr nie przestawał wyć ani na chwilę i miałem wrażenie, że to jakiś olbrzym śmieje się ze mnie, spoglądając z góry na mój mały, potargany śnieżną wichurą namiot. Oczywiście to było głupie; przecież nikt nie byłby w stanie zobaczyć niczego w środku tej ciemnej, chłostanej deszczem i śniegiem nocy.


     Lodowaty i mokry całun namiotu,  pod ciężarem śniegu opadł w końcu na moje policzki  i zanurzony w mokrych zwojach śpiwora, który zamiast grzać, wysysał ze mnie resztki ciepła, powoli zaczynałem panikować. Nieraz czytałem o podróżnikach, którzy spotkali swój koniec gdzieś daleko, na lodowych pustkowiach Arktyki, albo ośnieżonych szczytach Himalajów, ale przecież to był już koniec marca, na łące pod Gorzowem Wielkopolskim, a nie środek podbiegunowej zimy. Mimo to zaczynałem się trochę bać. Po raz kolejny sięgnąłem po małą latarkę, ukrytą pod zwiniętym swetrem, który służył mi za poduszkę (również przesiąknięty już wodą) i zerknąłem na zegarek. 2:45. Naprawdę minęło tylko pięć minut?!


     Zgasiłem latarkę i bez nadziei na sen, podciągnąłem kolana pod brodę, próbując choć trochę się ogrzać. Chciało mi się płakać i miałem za złe temu komuś, kto co i rusz wymierzał mi policzek mokrym, targanym podmuchami wiatru brezentem namiotu. Choć zdawałem sobie sprawę, że nie ma tam na zewnątrz nikogo – jedynie parę drzew, niezbyt odległa szosa i cholerna, niespodziewana ulewo-śnieżyca, to jednak jakaś atawistyczna, pierwotna cząstka mojej świadomości, której istnienia do tej pory nawet nie podejrzewałem, wyobrażała sobie, stojącą za tym wszystkim, potężną istotę, która cieszyła się, że jakiś osioł postanowił porzucić przytulne objęcia cywilizacji i z beztroską tarotowego Głupca, oddał się w ofierze złośliwym bóstwom lasu. Tej nocy, zmęczony zimnem, strachem i samotnością stałem się przesądnym neandertalczykiem, outsiderem, który szukając chwały i wolności, porzucił swoje plemię, ale którego odwaga stopniała w zetknięciu z bogami natury; okrutną Panią Śniegu, szalonym Markizem Deszczem i nieobliczalnym Baronem Wyjącym Wiatrem i teraz kulił się on w płytkiej jamie, niczym głupi, wystraszony zając.


     Tamtej nocy, zostałem obdarty z romantyzmu, arogancji, nonszalancji oraz zadufania i stałem się nagim, płaczącym dzieckiem natury, przerażonym zbyt bliską obecnością swojej matki. To nie było miłe doświadczenie, ale z całą pewnością każda minuta spędzona wtedy w moim nadtopionym, miniaturowym, klaustrofobicznym namiociku była warta więcej niż rok na niejednym uniwersytecie. A przecież był to dopiero początek atrakcji, które miały mnie spotkać w czasie tej podróży.

Oceń ten tekst
marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 29 kwietnia 2009
anonim
  • .
    a mnie się nie podoba
    sama myśl
    bo trochę wyświechtana
    ale całość ok
    i idzie napierwszą stronę

    · Zgłoś · 15 lat temu
  • marcinsen

    · Zgłoś · 15 lat temu
  • Jacek
    "góry, na"- zbędny przecinek
    "spotkali swój "- postaraj się utrzymać konwencję czasu przeszłego- lepiej brzmi.
    "Tej nocy"- po tym można by przecinek
    "Tamtej nocy"- ponownie można
    "filozoficzności, nonszalanckości"- brrrrrr Marcin....do słownika

    Tyle z błędów. Znów podróże. Nie rzucił mnie ten tekst na kolana, ale jest solidny (popraw tylko te nieliczne błędy) i trzyma się na tym deszczu bardzo pewnie. Znów udzielił mi się klimat. Podoba mi się myśl o wyciąganiu nauk z tego typu przygód. W sumie, masz rację. Żaden uniwersytet nie nauczy Cię tyle. Jestem skłonny puścić ten tekst. Tym razem jednak bez gwiazdki. Mam nadzieję, że mnie nie przegłosują. No...i może dokończyłbyś ten tekst, hm?

    Pozdrawiam : )

    · Zgłoś · 15 lat temu