Pusta i słabo oświetlona, jednak przede wszystkim pusta.
Setki wstrzymanych oddechów na sali, twarze trwające w niemym oczekiwaniu, kropelki potu na ustach. Rozległy się pojedyncze kroki, odbijające się głuchym echem po drewnianej scenie.
Pierwszym pociągnięciem smyczka spalił papierowe serca, drugim obnażył dusze, trzecim rzucił je na kolana, natomiast później już... istniała tylko jego historia i przekrwione oczy o bladoniebieskich źrenicach, tak płynnie komponujących z błękitnym frakiem i rudą muszką.
Jego muzyka nie miała sprawiać przyjemności, jego muzyka nie miała usypiać gwałtowności, wzbudzić beztroskę. Jego muzyka była robotem o wielkich, mechanicznych ramionach i jaskrawych ślepiach, który najpierw przymocował cię doszczętnie do krzesła, zanim sam nawet zdążyłeś się zorientować, poczym kiedy już nie mogłeś się ruszyć, absolutnie oczarowany, robot – stanowiący zdalną zabawkę w jego szczupłych palcach – rozpoczynał operację na otwartym sercu, ciągnąc za ścięgna, szarpiąc żyły, uwalając się krwią i żółcią.
A wtedy serce okazywało się nie sercem, lecz mrowiskiem, w którym oprócz tłustych mrówek – wiecznie zagonionych, zwykłych, szarych, pospolitych, codziennych, uciążliwych, rutynowych, przymusowych; mieszkały motyle, mieszkały tam również zatęchłe dżdżownice.
Celem tej muzyki nie było uśmierzenie bólu, rozpylenie gazu, który wytępi śliskie dżdżownice czy może nawet i denerwujące mrówki, a wywyższy białe i perłowe motyle, i to wywyższy w taki sposób, żeby osoba obok koniecznie widziała. Ona musi zobaczyć te mineralne łzy na sztucznych rzęsach, ona musi wiedzieć jak genialnie potrafisz przeżywać muzykę! ... nie, nie taki był cel. Jego muzyka głosiła równość, jego muzyka była przepojona przekorą, figlarnym buntem. Widział jak coraz gorsze robactwo rozpełza się po wypastowanej do cna podłodze, jednak wówczas jego muzyka jedynie przybierała na sile. Wokół kącików wąskich ust kręcił się okrutny uśmiech. Ludzie, ludzie, ludzie... szeptał z pogardą.
Robot, skwiercząc i skrzypiąc, podszedł do mnie. Przecząco pokręciłam głową, dopiłam swoją colę light, chwyciłam płaszcz i wyszłam z sali koncertowej, niedbale strzepując robaki z ramion. Nie byłam gotowa patrzeć na mrowisko ugotowane z moich własnych wnętrzności, jasno-ciemnych, słodko-kwaśnych, gorzko-słonych, roztargnionych.
Muzyka mnie nie dogoniła, nawet jeśli autobus spóźniał się już kwadrans.
a ja nie jestem korektorem w wydawnictwie
żeby pokazywać Ci jakiego
sorki
taki jest regulamin
i tak o!boscy
są w miarę wyrozumiali
(może oprócz mnie)
bo jestem wredny
i Cię wyautowuję
OK?
taki mam dzisiaj humor
i jestem... nieprzewidywalny ;)
... może jakiś inny zacny opiekun zechce mi pokazać gdzie mam błąd? khhh....
komponujących się z błękitnym
'poczym'
po czym
już taki wredny nie jestem
wstaw z poprawkami jeszcze raz
i pójdzie na pierwszą stronę
ok?