1
Deszcz cichutko
szemrze znanym tylko sobie językiem. Rozmokłe świerki lekko tańczą z wiatrem.
Kable energetyczne kołyszą się pod ciężarem spadającej wody. Niebo wydaje się
bardzo odległe; przywdziało jasnoszarą suknię i mierzy mnie wyniosłym
spojrzeniem. Odpowiadam mu uśmiechem – lubię taką pogodę.
Obserwuję małe
krople na szybie. Jedne zatrzymały się w swojej wędrówce po szkle, inne powoli
spływają ku framudze okna. Ich siostry, które lecą z nieba niczym małe,
przerażone istotki, co chwila spadają na moje dżinsy i rozpływają się w zgodzie
z szorstkim materiałem potęgując uczucie zimna. Wiaterek pląsa z wodą i liśćmi
drzew, wilgotne powietrze przykleja się do mojej twarzy, ociera o dłonie i
uprzykrza miłe chwile sam na sam z przyrodą.
Było zbyt
zimno, zdecydowanie. Niebo popatrzyło na mnie szyderczo, śmiejąc się pewnie z
naiwności małej dziewczynki siedzącej na parapecie, która uważała że nie
zmarznie. Pożegnałam je z krzywą miną, zeskoczyłam z powrotem do pokoju i
zamknęłam okno. Zrobiło się trochę cieplej.
Przeleciałam
wzrokiem po zawartości mojego pokoju. Biurko z jasnego drewna, duży regał
zapchany książkami, niepościelone łóżko i fotel przykryty wzorzystą kapą.
Wszędobylski bałagan zaczął dawać mi się we znaki, więc zaczęłam sprzątać.
Och, ja bardzo
nie lubiłam sprzątania. Dobrze o tym wiedziałam i bynajmniej nie sprzątałam z
zapałem. Robiłam to raczej z niechęcią, co nie znaczyło że niedokładnie.
Metodycznie, powoli ściągałam z półek bibeloty, przesuwałam książki i ścierałam
kurze. W mieszkaniu panowała nieznośna cisza, więc wygoniłam ją i włączyłam
delikatne dźwięki przypadkowo wybranej płyty.
Dwie godziny
później deszcz przestał padać, niebo było bardziej przychylne śmiertelnikom a
ja mogłam powiedzieć, że skończyłam. Zjadłam coś naprędce, bardziej z
przyzwyczajenia niż z głodu, złapałam torbę i wyszłam.
Była sobota.
Klatka schodowa raziła ponurym odcieniem zieleni. Z ulgą niemal wyrwałam klamkę
od drzwi i wytrysnęłam na dwór. Osiedlową drogą jechała ciężarówka z napisem
„Piekarnia – pieczywo i ciasta” pozostawiając za sobą o dziwo nie zapach
reklamowanych bułeczek, ale spalin. Raźno ruszyłam ku bramie. Nie lubiłam tego
miejsca, było nieznośnie pospolite i schodzone.
Do centrum nie
było daleko.
Z wprawą
wtopiłam się w otoczenie. Było rano, aczkolwiek kilku zapracowanych biznesmenów
już wyruszyło do pracy. Wczesne godziny postanowiłam przeczekać w pobliskiej
kawiarni. Gdy weszłam do jasnego wnętrza w nozdrza uderzył mnie zapach mocnej
kawy. Niemal żałowałam, że jestem za mała, by ją sobie zamówić.
Zamiast
skosztować aromatycznej kawy, której nie będę miała okazji zasmakować przez
kilka najbliższych lat, zamówiłam wodę – bezpłciowy płyn, dzięki któremu nie
zwracałam na siebie uwagi. Stolik pod oknem wabił i przyciągał – usiadłam na
niewygodnym krześle i zerknęłam na kelnerkę. Nie patrzyła – wszystko idzie
według sobotniego planu. Misja: obserwować wtapiając się w tłum, cel: ludzie.
Wypuściłam na
wolność myśli; pozwoliłam im wałęsać się po zakątkach umysłu. Myśli mają
zwierzęce instynkty, a więc jak to zwierzęta – potrzebują ruchu.
Wiele jest
sposobów patrzenia. Chociażby jezioro – można widzieć odbijające się w wodzie
chmury, dno i muł, ryby, albo wszystko po trochu. Ja patrzyłam oczami płaza.
Czasem przebywałam wśród ryb, ale częściej wychodziłam na odrębny świat –
Powierzchnię. Zwykłe ryby na niej umierają, ale płazy są przystosowane do życia
na lądzie. Taki to już mechanizm działa od zarania dziejów, i tak najwidoczniej
ma być. Trudno.
Teraz właśnie
wychodziłam z wody, choć raczej powinnam powiedzieć – wymykałam się tak, aby
nie widziały mnie ryby. I oto stoję na Powierzchni, otrząsając się z resztek
świata, w którym się urodziłam. Było mi dobrze: nadzieje przygrzewały mnie w
plecy, myśli szumiały gdzieś niedaleko, emocje wirowały, a w oddali słychać
było tętent pragnień. O, tak.
Marzycielstwo
uderzyło mi do głowy. Niebezpiecznie oddaliłam się od wody. Gdybym chciała w
natychmiastowym tempie powrócić do Rzeczywistości, miałabym utrudnione zadanie.
Ja nie lubiłam być rozważna. Paroma skokami zwiększyłam dystans.
A potem już nie
myślałam.
Zapadłam w
nieznany mi jeszcze stan – nie słyszałam, nie widziałam, nie smakowałam i nie
dotykałam. Za to bardzo, bardzo wyraźnie czułam. Wychwytywałam uczucia jakimś
nowo odkrytym nadajnikiem, niczym fale dźwiękowe. Nagle ekstaza zamigotała i
odzyskałam zmysły. Były jak po wizycie w Warsztacie – wyostrzone i odmienione.
Spojrzałam na
Rzeczywistość.
Jakaś dziwna
osoba mówiła coś do mnie. Z łatwością wychwyciłam słowa, także odmienione.
Brzmiały tak, jakby miały ukryty sens.
- Czy mogę w
czymś pomóc?
Tak,
pomyślałam, możesz pomóc mi w wyrwaniu się z Powierzchni. Wyostrzony stan
umysłu zaczynał mnie drażnić – czułam się jednocześnie trzeźwa i śpiąca – a to,
wierzcie mi, może męczyć człowieka.
- Nie, nie,
dziękuję, czekam na koleżankę – spostrzegłam że nawet nie ruszyłam zamówionej
wody. Ach, biedne, niemyślące ryby!
Siłą zebrałam
myśli. Przestraszone przemocą właścicielki chciały znowu się rozpierzchnąć, ale
z niewzruszoną miną zamknęłam je w klatce. Starałam się nie słyszeć jęków i
krzyków zza krat.
Sztywnym
krokiem wyszłam z kawiarni. Chciało mi się śmiać. Ja, niby twardo stąpająca po
ziemi marzycielka, dałam się złapać w sidła wyobraźni? Myślałam o tym bez
ironii, raczej z uśmiechem. Było to nader dziwne uczucie i chciałam zachować je
w pamięci jak najdłużej.
Zasiadłam na
ławce niedaleko największego centrum handlowego. Wokół panował już
wielkomiejski gwar, wielobarwny tłum z poważnymi twarzami cisnął się do wejścia
sklepu. Wystawy krzyczały o obniżkach i wyprzedażach, parę wczesnojesiennych
liści pałętało się po brudnym chodniku. I to lubiłam w mieście. Było tam
głośno, ale ten bezosobowy szum pozwalał mi się wyciszyć. A potem wbijałam
wzrok w jednego z przechodniów i rozmyślałam; śledziłam w wyobraźni jego losy.
I było mi po
prostu dobrze.
Ciekawe, co to
była za ekstaza, ta nagła utrata podstawowych zmysłów i przywrócenie ich w
nieznanej postaci? Zawsze dużo marzyłam, zawsze w soboty wychodziłam do miasta,
zawsze siadałam w jakiejś kawiarence. Dlaczego ten dzień miał być bardziej
wyjątkowy?
Dostałam
olśnienia, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie niespodziewana myśl.
Dorastanie!
Ryby dorastają
w inny sposób. Dziewczyny w moim wieku, zaczynają malowanie, dyskoteki,
poznawanie chłopaków, randki, wyzywające ciuchy. A jak dorastają płazy?
Jak dorastam
ja?
W jednej z
zakurzonych części umysłu wygrzebałam potrzebne informacje. Płazy… Ach, tak.
Powoli wyrastają im kończyny, a potem odpada ogon. Później wychodzą na ląd.
No nie! Nie
potrzebuję kończyn, ale skrzydeł! A jeśli odpadnie mi właściwy dzieciństwu ogon
pełen marzeń i fantazji to po prostu stanę się… dorosła. Z obrzydzeniem
wyplułam ostatnie słowo, które spojrzało na mnie lekceważącym wzrokiem i
odleciało, mieszając się z miejskimi odgłosami. Przeszły mnie dreszcze. Kilka
istot popatrzyło na mnie słysząc słowo lecące wraz ze śliną.
Dobry humor
prysnął.
Powlokłam się w
stronę domu. Nie miałam zamiaru tam wracać, ale pragnęłam odwiedzić niedalekie
mu miejsce nasycone wspomnieniami. Nasycone dzieciństwem.
2
W sumie nie
wiem dlaczego ruszyłam właśnie w tamtą stronę. Żyłam w tym mieście całe życie,
aby dotrzeć do miejsca nasyconego dzieciństwem równie dobrze mogłabym pójść do
spożywczaka na rogu. To przecież tam pierwszy raz sama robiłam zakupy, to tam
przewróciłam się i obtarłam kolano. Odezwały się jednak we mnie sentymenty –
pragnęłam znaleźć się w miejscu magicznym.
Lubiłam
wędrować, nauczyłam się tego, gdy co sobotę wychodziłam na wielogodzinny
spacer. Szłam szybko, mimo że torba zawzięcie obijała mi się o prawe biodro,
boleśnie kując kluczami. Byłam jednak zbyt leniwa, aby zatrzymać się i
przełożyć klucze do innej kieszonki. To już szczyt – żeby lenistwo wygrywało z
komfortem? Zanim na dobre się zdenerwowałam, ujrzałam przed sobą podrdzewiałą
siatkę ogradzającą zaniedbany ogród i starą szopę od reszty świata. Sprawnie
wspięłam się na rozchybotane ogrodzenie i zeskoczyłam, oczywiście lądując w
pokrzywach. Ślepe szczęście.
To był inny
świat.
Ha, to jest inny
świat!
Zdałam sobie
sprawę że nie zmieniło się tu nic. Wydawało mi się, że nawet pokrzywy, w które
wpadłam były tej samej długości co kilka lat temu, choć oczywiście musiało to
być złudzenie. Chętnie mu się poddałam.
Rzuciłam torbę
na ziemię, zdjęłam sweter narzucony na bluzkę i uśmiechnęłam się, jednak gdy
zdałam sobie sprawę, że huśtawka nastrojów też jest objawem dorastania,
usiłowałam przybrać posępną minę. Nie udało się.
Gdy wyśmiałam
się już do woli, połaziłam po drzewach, z których kiedyś co chwilę spadałam, a
teraz nie zawahałam się przed postawieniem stopy ani razu, powygłupiałam i
pobiegałam, podeszłam do chatki (szopą to w sumie nie było) i zastukałam do
drzwi.
Wiedziałam, że
w Rzeczywistości nikt nie odpowie.
Wyszłam na
Powierzchnię i dopiero wtedy usłyszałam cichutki głos:
- Tam?
To była jej
dziwna przypadłość – czasami słychać było tylko końcówki wypowiadanych przez
nią słów. Teraz zapewne chciała zapytać „kto tam?”, ale pierwszego wyrazu nie
usłyszałam.
- Ja.
- Ty?
- Mhm.
- Och.
Otworzyłam drzwi,
pamiętając, aby najpierw je przycisnąć, a dopiero potem pociągnąć za klamkę.
Zaskrzypiały pytająco. Padłyśmy sobie w objęcia.
Wróć. Chciałam,
abyśmy padły sobie w objęcia, ale za drzwiami tylko wąski pas światła wirował z
kurzem. Wiało nicością.
Z początku
myślałam, że wzruszona, przez przypadek wpadłam do Wody. Ale nie, wciąż byłam
na Powierzchni. Nie chciałam za bardzo się oddalać, aby nie zapaść w Stan, ale
niewątpliwie nie było mnie wśród Ryb.
Stanęłam jak
wryta. Co jak co, ale żeby nawet ona odeszła? Przecież była Wytworem, moim
własnym, wyłącznie! Co prawda nie umiałam nad nią panować, jak nad żadnym innym
wyobrażeniem, ale… tak po prostu sobie pójść? Żadnej informacji, nic? Tylko
dlatego, że spóźniłam się o parę lat? Bez niej nie mam nikogo!
Nikogo.
Słowo to, mimo
że w małym domku nie było echa, odbiło się od czegoś i powróciło tysiącami
powtórzeń. Nikogo, nikogo, nikogo. Nikogo.
Spróbowałam
znów rozmawiać przez drzwi, ale nie wychodziło. Dopadła mnie panika. Naprawdę,
naprawdę nie mam już nikogo! Moja najlepsza przyjaciółka sobie poszła.
A może ona też
dorosła? Przecież była w moim wieku. Chociaż, właściwie – nigdy jej o to nie
pytałam.
Nie lubiłam
płakać. Nie dlatego, bo się wstydziłam, tylko dlatego że było to dla mnie
nieprzyjemne. A teraz łzy subtelnie wżerały się w moje policzki, jak nigdy
dotąd. Załkałam spazmatycznie. Oparłam głowę o próg Domu. Tak, ta stara,
trzeszcząca rudera była moim domem, teraz uświadomiłam to sobie. Nikt z mojej
rodziny tu nie mieszkał, za to mieszkało tu moje dzieciństwo. Kochałam Dom,
kochałam Ogród a przede wszystkim kochałam Ją. Nigdy nie miałam przyjaciół, Ona
mi to wynagrodziła.
Zauważyłam
zmiany. W końcu. Drzewa były wyższe, podwórko bardziej zachwaszczone, chatka
osowiała, liście brązowe a łóżko zapewne niepościelone. Jego właścicielka
zapomniała, a ja nie miałam siły pójść tam i zrobić to za nią. Chciałam wykopać
grób, ale musiałabym pochować samą siebie.
Uplotłam wianek
z długiej trawy. To chyba ona mnie tego nauczyła, nie pamiętam. Tak wiele
umiejętności przyszło mi samo z siebie. Zapomniałam już, komu dziękować.
O tej porze
roku nie było już kwiatów, toteż smutny, ciemnozielony wianuszek ozdobiłam
liśćmi. Wyglądał jeszcze posępniej, ale przynajmniej pasował do moich uczuć.
Trawiasty okrąg położyłam za drzwiami domu, które cichutko zamknęłam. Trawa
rozłoży się, ale uczucia pozostaną nienaruszone jeszcze przez długi czas.
Starannie
zamknęłam furtkę. Wiedziałam, że już tu nie wrócę.
3
„Niech
wszechświat mija, nic mu do nas”
Znalazłam te
słowa gdzieś w internecie, kiedy wróciłam do domu. Rzadko siadałam do
komputera, ale kiedy już go włączyłam to od razu znajdowało się mnóstwo spraw
do załatwienia. Zajrzeć na pocztę, poczytać przemyślenia innych ludzi, odpisać
komuś na komunikatorze internetowym. Czasem przez miesiąc nie wchodziłam na
komputer, ale potem siadałam i siedziałam pięć godzin bez przerwy.
Co do tych słów
- chciałabym, żeby tak było. Niestety świat jest beznadziejnie wprost
materialny i trudno uciec od czasu choć na chwilę. Czas lubi biegać, pływać,
mijać – za to nie cierpi się nie ruszać. Wiem, że chwila, w której się zatrzyma
byłaby chwilą mojej śmierci, jednak niczym mała, uparta dziewczynka, którą
byłam kilka lat temu – mam mu za złe, że nie chce usiąść i odpocząć. Może
okazałby się całkiem miłym Panem? A może Czas to kobieta?
No i liczba
mnoga w podmiocie tego zdania. „Nic mu do nas”. Ja nie miałam nikogo, z
którym mogłabym stanowić liczbę mnogą. Przyjaciółka odeszła, na moją nieliczną
rodzinę nie ma co liczyć, o znajomych ze szkoły nie wspominając. Swoją drogą,
ciekawe co by się stało, gdybym wróciła do centrum, podeszła do pierwszej
lepszej osoby i powiedziała „zostań moim przyjacielem”. Patrzyłby na mnie w
osłupieniu? Udawał, że nie słyszy? Odtrąciłby , mrucząc coś pod nosem? Bo na
pewno nie przytuliłby i nie powiedział „Dobrze, kochanie. Choć do mnie,
zapraszam Cię na herbatę”. A tego ostatniego właśnie potrzebowałam.
Dobrze już, nie
łudź się. Nie poszłabyś z nikim obcym do domu. To podstawowa zasada wpajana do
głowy dzieciom przez strachliwe matki. Skąd bym wiedziała, czy ta miła pani nie
jest nożownikiem? A ten łagodny pan – czy nie porwałby mnie dla okupu? Takie
sytuacje nie zdarzają się tylko w filmach amerykańskich – ich pierwszym
reżyserem było życie.
Poza tym, w
tych słowach była wyrażona niejaka obojętność odnośnie Wszechświata. „Niech
mija” znaczy tyle, co „niech robi co chce, mnie to i tak nie dotyczy”. A
przecież Wszechświat był krępująco i żałośnie ważnym problemem, który krępująco
i żałośnie dotyka każdego z nas.
Beznadziejnie.
Po co ja to
wszystko roztrząsam?
Proste pytanie
– prosta odpowiedź. Tak jak alkoholik, który pije, by nie pamiętać, tak jak
człowiek uzależniony od narkotyków, który bierze, by oderwać się od problemów –
tak samo ja rozmyślałam aby zapomnieć. I podobnie jak alkoholik i uzależniony –
dobrze wiedziałam, że zapomnienie o troskach było tylko chwilowe.
Właściwie nad
czym płaczę? Nad tym, że moje wyobrażenie rozwiało się i poleciało gdzieś
indziej? Nad tym, że dorastam? To czeka każdego, ale czy ktokolwiek płacze z
tego powodu? To chore, wiedziałam o tym, ale co z tego? Wiedziałam, czy nie
wiedziałam – pozwalałam nieprzyjemnym łzom spływać, mocząc moje policzki i
spodnie a przede wszystkim – oczy, które podobno są oknami duszy. Łzy też
szlochały współczująco, jak niepotrzebne przyjaciółki, które tylko pogarszają
sprawę. Jeśli płaczesz, a chcesz być sama, to im więcej podejdzie przyjaciółek,
tym bardziej się rozklejasz. Tak samo było ze łzami.
Czym są łzy?
Nieświadomie znów uciekłam w świat refleksji. Wytworem emocji? Brudem na oknach
duszy? Czy istnieją tylko po to, by ochraniać oczy przed wysychaniem, czy mają
jakiś inny, znany tylko sobie cel? Czy głowa boli mnie dlatego, że płaczę?
Czy płacz jest
czymś złym?
Tak, bolała
mnie głowa. Zbyt wiele niespodzianek jak na jeden dzień. Zerknęłam na ekran
włączonego jeszcze komputera. Przecież była dopiero piętnasta! Minie jeszcze
dobrych parę godzin, zanim położę się spać i minie ta koszmarna sobota.
Wiedziałam, że nie zasnę, ale przynajmniej będę miała względny spokój.
Za półtorej
godziny wróci mama. Za półtorej godziny będę musiała wmusić w siebie kolejny
odgrzany obiad albo pizzę – moja rodzicielka po pracy nie miała siły gotować
normalnego obiadu. Szczególnie w soboty, kiedy zmęczenie całym tygodniem bardzo
ją dołowało. Szykują się co najmniej dwie kłótnie i cisza przy jedzeniu.
Czy kiedyś było
inaczej? Nie pamiętam. Od zawsze mnie i mamę dzielił jakiś mur, który złowrogo
patrząc, dzielił jedną istotę na dwie części. Bo przecież ja i mama byłyśmy
kiedyś jedną istotą. Niestety to był pierwszy i ostatni raz. A mur został.
Tata…
Nigdy mi go nie
brakowało.
Nie pamiętam
go.
Odszedł, z
własnej woli. Byłam mała.
Jestem mała?
Tak, jestem
maleńka. Maleńka, przerażona istotka w ciele i umyśle dorastającej dziewczyny.
Straszne.
Zwykle muzyka
mi pomagała. Otulała mnie swym brzmieniem, ukrytym, widocznym tylko dla mnie
sensem, uśmiechała się i kołysała jak prawdziwa matka, podczas gdy moja
rzeczywista mama czas miała tylko dwa tygodnie w ciągu roku. A ja potrzebuję
więcej czasu niż dwa tygodnie na trzysta sześćdziesiąt pięć dni.
Teraz też
chciałam przytulić się do muzyki. Wyszłam z pokoju, poszłam do salonu i
włączyłam odtwarzacz. Włożyłam płytę „Lazy Hours” . Była dość smutna, ale pasowała.
Usiadłam na sofie i starałam się tylko słuchać. Wczułam się w instrumenty, w
ich brzmienie. Nie złagodziło bólu, ale pozwalało spojrzeć na niego z
innej strony. Nawet nie zauważyłam, kiedy CD przestało się kręcić.
Chyba zasnęłam
– w każdym razie na pewno zapadłam w drzemkę. Jak na złość, dzisiaj wszystkie
pokryte kurzem i nadgryzione Czasem problemy i wspomnienia zebrały się na
jakieś posiedzenie szyderczych uśmiechów. Choć na chwilę pragnęłam się uwolnić.
Tak bardzo
chciałam, by mama wróciła z pracy i przytuliła swoją córkę. Oczywiście
odsunęłabym ją lekko, dając znać że nie chcę tkliwych scenek, co nie zmienia
faktu, że bardzo na to czekałam. Zresztą – kto wie? – być może dziś bym jej nie
odtrąciła? Było mi tak źle.
Brzęk kluczy na
klatce schodowej. Wąska fala zmęczenia przeciskająca się przez zamek i drgająca
w powietrzu. Otworzenie i zamknięcie drzwi. Podejście do stołu w kuchni,
zdjęcie torebki i płaszcza. Zerknięcie do salonu.
- Jesteś chora?
- Nie. Trochę się
zdrzemnęłam.
- Mnie też dziś
bolała głowa.
Jakby głowa
miała tu coś do powiedzenia! Owszem, bolała, ale bardziej bolało serce.
Dlaczego mama tak bezbłędnie wyczuwała? I czy czuła coś… innego? Nie. Możliwe.
Niemożliwe.
- Jaki jest
obiad? – spytałam wypranym z emocji głosem.
- Kurczak w
cieście.
- Mhm.
Wypadało
dopowiedzieć chociaż „mhm”, niż milczeć. Nadopiekuńcza mama mogła uznać, że nie
mam siły na odpowiedzi, co równa się u niej (jak u większości mam, z tego co
wiem) z zaniepokojeniem i zdenerwowaniem.
- Mamo?
- Co?
- Jutro masz
wolne?
- Tak… -
odpowiedziała zaskoczona. Nigdy nie pytałam się o takie rzeczy. – A co?
- Po prostu się
pytam.
Sama nie wiem –
może rzeczywiście byłam chora? Może nudziło mi się, i potrzebowałam luźnej
wiązanki zdań z drugą istotą ludzką? Zwykle milczałyśmy we własnym
towarzystwie, a jeśli już któraś z nas się odezwała – to tylko po to, by
wszcząć kłótnię. Miło było ze sobą porozmawiać, chociaż śmiałam się z siebie –
nudzi ci się, to pogadasz z mamą, tak? A jak będziesz zajęta, to nie?
Mama zawołała
mnie na odgrzany obiad z pobliskiej budki.
Nie zdążyłam,
zasnęłam.
Może śniłam o
tym, że moja rodzicielka gładzi mnie podczas snu ręką.
A może nie.
Deszcz cichutko szemrze znanym tylko sobie językiem.
w pierwszych dwóch zdaniach zaczynasz bardzo poetycko
żeby zaraz walnąć: 'kable energetyczne'
to na razie sam początek ;)
Niestety sporo błędów, nad którymi należy popracować: ortograficzny, interpunkcyjne, literówki...
Nie wiem, czy nie byłoby lepszym rozwiązaniem wrzucić Twoje rozważania w trzech osobnych częściach. Wtedy mógłbym pomóc w korekcie. Ale tu pewnie opiekunowie zadecydują, co dalej.
Toni - Niestety mam zepsutego Worda - nie wyłapuje mi błędów. Sama nie wszystko zdołam wyszukać.
Moje zdanie jest takie, że koniecznie powinnaś kontynuować próby pisarskie. Masz przeogromną wrażliwość, patrzysz na otaczający Cię świat indywidualnie i może najpiękniejsze jest to, że jeszcze z pozycji dziecka, ale też już z pozycji coraz bardziej dojrzałej i zastanawiającej się nad światem osoby.
Szlify pisarskie zdobywa się stopniowo. Na pewno musisz bardzo popracować nad stylem i językiem. Zdarzają się, choć i tak nieliczne jak na młodą dziewczynę, potknięcia w składni zdania, ale i tak gratuluję Ci dość sprawnego posługiwania się mową ojczystą w piśmie :)
Nie wiem, jakie jest zdanie pozostałych opiekunów Prozy, ale ja jestem za publikacją tekstu - choćby dlatego, że znalazłam w nim coś z magii Alicji w Krainie Czarów i z powieści Tokarczuk "E.E.". Być może powiecie, że przesadzam, ale tak czuję i to moja subiektywna opinia.
Chciałabym, byście wypowiedzieli się wszyscy Panowie opiekunowie i wtedy niech zapadnie demokratyczna decyzja.
Dominiko - pisz i nie zatrać tego daru własnego widzenia i odczuwania.
i podziwiam Autorkę
że jej się chce (pisać)
i w dodatku tak długo ;)