Bristolski tren
Tytuł poważny, ale tekst ten jest zwykłym żartem, choć jak można zobaczyć, z
pewnością zabarwionym lekką dozą goryczy. Dostało się dziś Anglikom ode mnie:).
Generalnie jednak mój pesymizm nie jest aż tak kliniczny jak wynikałoby z tego opowiadanka. Ot czasami trzeba sobie ponarzekać:). To tyle z mojego dzisiejszego wypadu do parku.
Słońce pokolorowało Bristol na złoto-zielono. Westbury Park, choć pełen
Anglików, nabrał letniego uroku. Turkusowe niebo przecinane było od czasu do
czasu przez jaskrawo-kolorowe latawce, do których przyczepieni byli ludzie,
ślizgający się na napędzanych wiatrem deskorolkach.
Widać też było smużki dymu z jednorazowych grillów. Poczerniałe, nad ranem
zostaną pozbierane przez śmieciarzy.
Ostatni dzień weekendu zwykle jest dla mnie bezowocnym sprintem, kiedy próbuję
złapać i choć przez chwilę utrzymać w dłoni umykające momenty. Trzymam je
delikatnie w rękach, jakby to były motyle, czując delikatne trzepotanie sekund.
Kiedy jednak otwieram klatkę z dłoni, okazuje się, że w środku jest całkiem
pusto. Kolejna chwila uciekła. To ciekawe, jak bardzo różnią się od siebie
momenty z weekendu od tych z pracy. Kiedy mam dwunastogodzinną zmianę, kawałki
czasu obłażą mnie beznamiętnie, jak oślizgłe ślimaki i męczą monotonnym
śluzotokiem. Nie ma co ukrywać – nigdy nie polubię idei sprzedawania swojego
bezcennego czasu za pieniądze.
Na początku, kiedy znalazłem się w Bristolu, łaziłem do parku, mając nadzieję,
że znajdę choć kilka dusz, jak ja szukających kosmicznego kontaktu. (Mówiąc
„kosmicznego” mam na myśli zwykłe, czterowymiarowe spotkanie wędrujących po
wszechświecie dusz, które utknęły na tej zapomnianej przez Boga planecie.)
Z czasem zdałem sobie sprawę, że w tym kraju nie wylądowało zbyt wielu
rozbitków i większość żyznej, angielskiej ziemi zajmują zadowoleni tubylcy.
Uprzejmych, zdystansowanych tuziemców nie interesują dziwaczni kosmici, o
barbarzyńskich akcentach. Rzadko który spyta z jakiej jesteś planety. „Łatwiej
ci się tu żyje?”, „U was pijecie wódkę, aren’t you?”, A! Byłem w Krakowie!”.
Możecie być pewni, że zwykle nie interesują ich odpowiedzi. Anglicy już tak
mają.
Wrócę lepiej do natury. Siedziałem w kaczeńcach. Kiedy byłem mały, mama zawsze
ostrzegała mnie, żebym nie dotykał kaczeńców, bo jeśli to zrobię, a później
przez przypadek dotknę oczu, mogę stracić wzrok. To zabawne, ale nawet teraz, w
wieku trzydziestu trzech lat, nikt nie przekonałby mnie, żebym chociaż zbliżył
twarz do kwiatu kaczeńca. Nawet nie dotknę drania i choć to łagodny kwiatek, to
dla mnie już zawsze będzie miał w sobie coś złowieszczego.
To nie jedyny kwiat, jaki spieprzyła mi mama. Boję się również tulipanów. Kiedy
miałem z cztery, albo pięć lat, sąsiadka poprosiła ją, żeby namalowała jej na
ścianie ogród pełen tulipanów. W góralskiej wiosce, w latach osiemdziesiątych,
malowanie na ścianach motywów kwietnych było bardzo popularnym sposobem
ozdabiania domów.
Tak więc mama dostała zamówienie na namalowanie tulipanów. Kiedy sąsiadka od
nas wyszła, powiedziała do ojca: „Leszek, ja się boję tych tulipanów.” Nie
domyślała się, że sięgający jej do kolan brzdąc, słysząc te słowa, przeraził
się aż do szpiku kości. Wyobraził sobie krwiste, tłuste tulipany, które czają
się na drewnianych ścianach starych domów, gotowe, żeby na ciebie wyskoczyć i wyssać twoją krew.
No i tak mu już zostało: kaczeńce wypalają oczy, a krwiożercze tulipany to
kosmiczne rosiczki, które wzbudzają strach nawet w jednym z dwóch
najważniejszych w twoim czteroletnim życiu bogów (tzn. w mamie – czasami nie
jestem pewny, czy moje metafory są zrozumiałe.)
Okej, powracając do dnia dzisiejszego: wziąłem ze sobą dwie butelki cydru (o
wiele bardziej podoba mi się to słowo od popularnego wśród Polaków na Wyspach
spolszczenia „sajder”. W sumie nie wiem, czy oprócz mnie ktoś jeszcze mówi
„cydr”) i trochę tytoniu.
Najpierw usiadłem pod miłymi krzakami, w których cieniu mogłem się schować, ale
wkrótce dosiadła się przeraźliwie głośna rodzinka. Nawet nie próbowałem się
zaaklimatyzować. Zrezygnowany poszedłem poszukać nowego, niezaludnionego
krzaka. Nie było łatwo, zważywszy na tłumy ludzi, nie będących w stanie
zdecydować, czy chcą się opalać, czy chłodzić w cieniu.
Wreszcie jednak udało się. Usiadłem pod niedużym jesionem, ulepiłem koślawego
skręta (wiatr zwiał mi połowę jego zawartości) i włączyłem „Psią Krew”.
Góralskie rytmy, podrasowane dobrym basem, podgrzały mi krew. Chciało mi się
wyć na myśl, że parę tysięcy kilometrów stąd, ciągle stoją, nie zwracające uwagi na
moją nieobecność, góry, wioski i schroniska, o tej porze roku pewnie już pełne
leśnych włóczęgów.
Wypaliłem skręta, napiłem się cydru, trochę pożonglowałem, poczytałem książkę,
ale nie udało mi się uciec przed nostalgią.
Zrozumiałem, że muszę uruchomić wibrujący bodhisattvą nadajnik. Strzyknąłem
więc odstającym uchem, dostroiłem się do pielgrzymich częstotliwości i
wystukałem pustą butelką o rower: „Dziewczyny i chłopaki, dziewczyny i
chłopaki, przydałoby się pogadać. Odbiór.” - zwróciłem się do ludzkości w ogóle.
Poplątały się nagle latawce, gałęzie jesiona zostały przygniecione prawie do
samej ziemi podmuchem nieoczekiwanego wiatru, a dwóm, tłustym Angielkom zwiało
z obfitych piersi staniki.
- Cześć Marcinsen.
Przede mną stał chudy, długowłosy chłopak. Dopiero kiedy odwrócił się do mnie
profilem, zobaczyłem, że włosy wyrastały mu tylko z jednej połowy głowy; druga
była ogolona na łyso. Widać było, że jest trochę speszony swoją
ekstrawaganckością. Stał lekko przygarbiony, nie wyciągając rąk z kieszeni.
Zobaczyłem, że na grzbiecie ma skórzaną papę (jak kiedyś mówiło się na punkowe,
czarne, łuszczące się kurtki).
- Cześć koleżko – odpowiedziałem, po czym tknięty przeczuciem, dodałem –
Odwróciłbyś się na chwilę?
Tak jak myślałem, na plecach napisane było białym sprayem: „Sid OK.”
- Skąd masz tę kurtkę? – spytałem lekko zaniepokojony.
Chudzielec odgarnął sobie z twarzy wyraźnie tłuste włosy.
- Marcinsen, nie rób sobie jaj. Przecież ja to ty. Nie mów, że wszystko
zapomniałeś?
Przyjrzałem się mu uważniej. Rzadki wąsik, wątła klatka piersiowa, zamiast
glanów przerobione opinacze, które choć jakbym się nie starał, nigdy nie miały
przypominać martensów.
- Punio?
- No jasne – powiedział i usiadł obok mnie, ocierając z czoła pot.
- Nie za gorąco na taką kurtkę? – spytałem wskazując na grubą, sztywną skórę.
- Marcinsen, wiesz, że mnie niepokoisz?
- Co?
- Przecież powinieneś pamiętać. Punio nigdy nie ściąga papy ani glanów. Nawet w
środku lata, kiedy większość ludzi siedzi nad rzeką w samych majtkach.
Z tym nie mogłem się kłócić. Punio nie ściąga papy. Kropka.
Mój gość popatrzył łakomie na dwie, tłuste dziewczyny, które wcale nie przejęły
się brakiem staników.
- Jak się tu bawisz? – spytał.
Rozejrzałem się dookoła.
- Niezbyt.
- No co ty? Wygląda, że to całkiem miłe miejsce. Słońce, zieleń, to – wskazał
głową na Angielki.– Przyroda, relaks, oprócz tego masz pracę, dziewczynę.
Wydaje się, że dobrze się urządziłeś.
Skrzywiłem się.
- Co ty, Punio. To wszystko iluzja. Tak naprawdę równie dobrze mógłbym siedzieć
na pustyni. Nie wiem co stało się tym ludziom, ale już dałem sobie spokój z
próbowaniem nawiązania kontaktu. Jakieś kalectwo emocjonalne.
- Poważnie? – zapytał z powątpiewaniem. Popatrzyłem na niego poirytowany.
Jednak drażnił mnie tak samo jak kiedyś.
- Nie wierzysz? W porządku. Widzisz tamtą grupkę? Tam po lewej, obok tego
drzewa z czerwonymi kwiatami? - pokazałem palcem.
- Masz na myśli głóg?
- Punio, nie popisuj się. Przecież ja to ty, jak sam mądrze zauważyłeś. Nie
masz więc przed kim brylować.
Zaśmiał się lekko zmieszany.
- No dobra, widzę ich całkiem wyraźnie. Wydają się sympatyczni. I co?
- Idź do nich. Przywitaj się, zagadaj.
Moje przeszłe "ja" zmierzyło taksującym wzrokiem kilku opalonych
młodzieniaszków, każdy w przeciwsłonecznych okularach i towarzyszące im
dziewczyny, wciśnięte, w ciasne, białe szorty. Dziewczyny, jak mogłem zrozumieć
z dobiegających nas pojedynczych słów, rozmawiały o tym, który z bohaterów
„Lost” jest przystojniejszy.
- Co to jest „Lost”? – zapytał zaciekawiony Punio.
- To jest to, co w dwudziestym pierwszym wieku, zastąpi dobre seriale. No ale
masz jeszcze trochę czasu, została ci jeszcze większość lat dziewięćdziesiątych
i możesz cieszyć się do woli „Archiwum X”.
Długowłosy „ja”, zdecydowanie nabrał powietrza w płuca.
- W takim razie... - powietrze uszło z niego ze świstem. - Ale po co mam do nich
iść? - zreflektował się.
- Po prostu przywitaj się, zagadaj, wymień grzeczności, cokolwiek chcesz.
- Przecież nie mówię po angielsku – spróbował się wykręcić.
- Punio, nie pieprz. Jesteś tylko w mojej wyobraźni. Właśnie sobie wyobraziłem,
że znasz angielski, chiński i marsjański. Nie masz więc żadnego ekskjuzu.
- Faktycznie! Zrozumiałem co to znaczy „ekskjuz”! – zawołał podekscytowany.
Następnie wstał, otrzepał papę z kaczeńców, uważając, żeby śmiertelnie toksyczny,
żółty pyłek nie wleciał mu do oczu i z ociąganiem poszedł przywitać się z
sąsiadami.
Wszystkie rozmowy ucichły.
- How can I help you? – spytał chłodno przystojny blondyn, odsuwając na czoło
markowe okulary.
- Cześć chłopaki i dziewczyny – powiedział zmieszany, ale zdeterminowany, żeby
spróbować Punio. – Czy nie spotkaliśmy się czasem na podniebnych szlakach?
Pamiętam astralne imprezy i jestem prawie pewny, że widziałem tam wasze
twarze...
Odpowiedziała mu niechętna cisza. Nie dał za wygraną. Wyciągnął z kieszeni papy
do połowy wypitą butelkę Karo. „Ciekawe, czy jeszcze produkują to wino?” –
pomyślałem. Spróbował podać napój dziewczynie siedzącej najbliżej.
- Napijesz się?
Nie wyciągnęła ręki. Nie zrażony kontynuował.
- Za dwa złote ...
- Funty! – podpowiedziałem mu z oddali.
- Za dwa funty – poprawił się – nauczę was ujeżdżać promienie gwiazd.
Zobaczycie dalekie krainy, gdzie drzewa rodzą fortepiany, na których grają
kosmiczne wiewiórki, a najpiękniejsze dziewczyny... i mężczyźni – dodał szybko,
uśmiechając się przepraszająco do chłodno spoglądających Angielek– tańczą
fokstrota, do wtóru orkiestry, uratowanej z Titanica, przez kosmitę –
melomana...
Cisza stawała się coraz bardziej wroga. Jedna z dziewczyn, ta najbardziej
wymalowana dotknęła ramienia swojego towarzysza i zaczęła mu coś szeptać na
ucho.
Punio odchrząknął.
- A co z podróżami w czasie, koledzy? – miało to zabrzmieć mocno, ale
przeważyła wrodzona wstydliwość i brak charyzmy. – Nie chcielibyście spotkać
starożytnych bogów i pić z nimi złociste wino w zbudowanych z białego marmuru
świątynkach? A co powiecie na skoczne festyny, w dniach pomiędzy wielkimi
wojnami, kiedy ludzie myśleli, że najgorsze mają za sobą i teraz ludzkość
będzie się miała już tylko lepiej? Wtedy ludzie wiedzieli jak się bawić... –
Zabrakło mu słów i rzucił mi przez ramię bezradne, wołające o pomoc spojrzenie.
Wskazał na mnie palcem.
- Sam właśnie przewędrowałem piętnaście lat, żeby spotkać samego siebie i
pocieszyć go w potrzebie.
Zawstydzony pokiwałem im niepewnie.
Dziewczyna przestała wreszcie szeptać. Jej chłopak wstał i podszedł do Punia.
- Spierdalaj – powiedział.
Punio wrócił i usiadł obok mnie.
- Faktycznie ciężko, Marcinsen. Niewesoło.
- Sam teraz widzisz.
- Co ty tu w ogóle robisz? – spytał.
- W parku, czy w ogóle?
- W parku to widzę. Oglądasz dziewczyny w topless i pijesz piwo.
- Cydra.
- Niech będzie cydra. Pytam co robisz tutaj, w Bristolu? Zapewniam cię (i kto
jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć), że jest wiele o niebo ciekawszych i
przyjemniejszych miejsc. Przyznam ci się, że wcale nie uśmiecha mi się tu
skończyć.
- Wcale nie skończyłem.
- Na pewno? – powiedział sceptycznie.
- Wiesz co? – nie wytrzymałem. – Szukałem kogoś, z kim mógłbym pogadać, a nie
chodzącego wyrzutu sumienia.
Anglicy pakowali swoje burgery, komórki, dymiące grille i paletki do
badmintona. Rzucali nam przy tym potępiające spojrzenia.
Punio popatrzył na mnie przepraszająco.
- Sorry Marcinsen. Nie mam wyczucia.
Zrobiło się cicho.
- To ja będę już spadał – powiedział, wyciągając do mnie rękę. – Jutro mam
klasówkę z polaka.
Uścisnąłem sobie dłoń. Mile zaskoczył mnie mój mocny uścisk.
- To trzymaj się Punio. Uważaj na siebie.
- Dzięki.
- I jeszcze pamiętaj, że w 1995... – Nie dokończyłem.
Punio uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Przecież dobrze wiesz, że aż nie mogę się doczekać, żeby popełnić te
wszystkie pomyłki, które na mnie czekają – powiedział, szczerząc do mnie zęby.
Wiedziałem. Dlatego nie miało sensu próbować coś zmienić. Pokiwał mi ostatni
raz i rozpłynął się w powietrzu.
Słońce pożarło mój kawałek cienia. Dwie tłuste Angielki znów miały na sobie
staniki. Niebo jeszcze bardziej zagęściło się od latawców. „Naprawdę chce ci
się to ciągnąć?” – pomyślałem i schowałem notatnik do torby.
Jeśli nie podnosiłbym wzroku za wysoko, to ten kawałek łąki, obok kół roweru,
mógłby nawet ujść za Polskę.
30.05.2009,
Bristol
choć nie za bardzo mi się udaje
bo wyszedł tekst... filozoficzny ;)
Wolę Punia w polskim wydaniu, może być przechodzony model z 1995 roku ;)
A na poważnie. Rozkręciłam się dopiero w drugiej części opowiadania. W pierwszej - opisowej wiało nudą. No, ale to chyba nic dziwnego, zważywszy, że angielski luz, podobnie jak angielski klimat i piwo (sorry - cydr) są usztywniające. A poczucie humoru - to typowo angielskie, mają chyba dżentelmeni na wymarciu.