4
Poduszka obnażyła zęby,
boleśnie gryząc mnie w policzek. Sen jeszcze kręcił się koło łóżka, słyszałam
jak uprząta moje marzenia i zwidy. Kiedy byłam pewna, że rozwiał się w
powietrzu doszczętnie, otworzyłam zaspane oczy. Sufit spojrzał beznamiętnie na
rozczochraną dziewczynę u jego stóp, która właśnie opuściła nogi na zimną
podłogę i ziewnęła.
Wszystko ciągnęło mnie z
powrotem w stronę rozgrzebanej, jeszcze ciepłej pościeli, mimo to ruszyłam do kuchni. Blaszana miska zadźwięczała głucho, gdy postawiłam ją na płycie
indukcyjnej – najnowszym zakupie mamy. Ciągle nie mogłam się przyzwyczaić, że
mleko tak szybko stawało się gorące. W tempie, którego nie powstydziłby się
profesjonalny zawodnik w kategorii zjadania płatków śniadaniowych przełknęłam
śniadanie.
Po wizycie w łazience
powlokłam się do pokoju i otworzyłam szafę. Przeleciałam wzrokiem po jej
zawartości: trzy bluzki na długi rękaw, cztery na krótki, dwa swetry, trzy pary
spodni. Nie ma co, jest w czym przebierać. Mama nie cierpiała robić prania,
więc pewnie druga połowa mojej garderoby leżała w koszu na brudy.
Wybrałam niebieskozieloną
tunikę i pierwsze spodnie z brzegu. Przypomniało mi się, jaką wagę do ubioru
przywiązywały znajome ze szkoły. Pewnie wstawały pół godziny przed czasem, aby
tylko wygrzebać coś „fajnego”. Głupie Ryby. Ostatnia myśl przyniosła mi swego
rodzaju satysfakcję.
Mama krzyknęła do mnie,
abym się pospieszyła. Wybiegłam z pokoju, łapiąc w locie szkolną torbę. Po
chwili siedziałam już w samochodzie oddychając niesprzątanym od dawna kurzem.
Szkoła…
Niewiele było rzeczy,
których tak szczerze nienawidziłam. Mogłam nie cierpieć odgrzewanych obiadów,
mieć żal do taty i czuć wstręt do samochodów, ale niczego tak nie znosiłam, jak
szkoły. Nie chodziło już o samą naukę, ale do białej gorączki doprowadzają mnie
osoby w mojej klasie. No dobra, nie wszystkie. Ale nie denerwują mnie tylko te,
które siedzą cicho i nie głoszą tych wszystkich idiotyzmów.
Szkoła to megapolityka –
nie dość że masz się uczyć, to jeszcze trzeba utrzymywać dobre kontakty z
klasą. I to doprowadzało mnie do pasji – chciałam wykrzyczeć im w twarz, jak
bardzo są infantylne i głupie, a musiałam ukrywać samą siebie i udawać kogoś
innego.
Szary budynek przywitał
mnie najgorszym ze swych spojrzeń. Mimo że poranne słońce starało się jak mogło
– nawet ono nie potrafiło zabarwić kolorami posępnej budowli. Plastikowe okna nie były oknami duszy, były
oknami, w które rzuca się długopisami, które rysuje się nożyczkami, przez które
wykrzykuje się przekleństwa. Skromny, wątły ogródeczek przed szkołą też robił,
co było w jego mocy. W tej bezsensownej walce jednoczył się ze słońcem, zbyt
dalekim, aby mogło pomóc, ale wystarczająco bliskim, aby żyć w zgodnej
symbiozie.
Rozwrzeszczany motłoch
dzieciaków pchał się do drzwi wejściowych. Depcząc kwiaty w ogródku i bijąc się
po drodze, zmierzali ku codziennej niewoli, codziennemu zamknięciu w czterech
ścianach klasy. Mowa tu głównie o chłopcach, dziewczyny szły grzecznie
rozmawiając ze sobą. Jak znałam życie, były to rozmowy typu „Gdzie kupiłaś te
kolczyki?”.
Weszłam do środka.
Jaskrawe ściany przytłaczały swą lśniącą powierzchnią. Wmieszałam się w
rówieśników i podążyłam ku szatni, gdzie grzecznie zmieniłam buty i powiesiłam
kurtkę na wieszaku podpisanym „B jak barany”. Pokolenia uczniów wyżłobiły tu
też inne, często nieregulaminowe zwroty, ale trudno było je odczytać – lata
przecierania drewna kurtkami zrobiły swoje.
Pod klasą złapały mnie
znajome. Były jedną z ostatnich rzeczy, które chciałam dziś widzieć. Po
obfitującej w wydarzenia sobocie i spędzonej na patrzeniu w sufit niedzieli
miałam serdecznie dość.
- Hej! – zawołała
przewodniczka grupy.
- Hej – odpowiedziałam
ponuro, rzucając plecak na wysłużoną podłogę.
Niemrawo pomyślałam, że
moją klasę można by podzielić na cztery grupy: Elitę – najbardziej lubiane,
puste dziewczyny w minówach; Kujonki – kilka dziewczyn z dobrą średnią i
sporymi ambicjami; Margines – nielubiane szare myszki oraz Kilkulicowe – osoby
co chwila włączające się do innej grupy. Chłopców dzielono tylko na
Przystojnych i Nie-Przystojnych, co było według mnie ewidentną głupotą.
Dzwonek bił jakby na
alarm, ogłuszając resztki moich nadszarpniętych zmysłów. Nadeszła nauczycielka
z brązowym dziennikiem pod pachą. Otworzyła drzwi, wprowadzając nas do
rozświetlonej słońcem sali. Wypakowując matematykę pomyślałam sobie, że
właściwie to współczuję słońcu. Każda, nawet najmniejsza istotka na Ziemi
potrzebuje go do życia, a jednak nikt na nie nie patrzy, nie obdarza go nawet
przelotnym spojrzeniem. Robi dla nas tak wiele – ogrzewa, oświetla - a jednak
czuje się niepotrzebne. I co z tego, że patrzenie na słońce psuje wzrok? To
tylko pogarsza sytuację – kto by chciał, aby patrzenie na niego zabierało
ludziom zdrowie?
Zapragnęłam spojrzeć
prosto w tę wielką, rozżarzoną gwiazdę, ale niestety z mojego miejsca nie było
jej widać.
Nauczycielka sprawdziła
listę obecności, po czym przekartkowała podręcznik, szukając odpowiedniego
tematu. Wkrótce potem w klasie zaszumiało – wszyscy wyjmowali długopisy, a co
za tym idzie – dochodziło do kłótni. Niektórzy głośno krzyczeli, że nie mają
czym pisać, inni bili się o skradzione pióro. Panował ogólny rozgardiasz, i
ciekawa jestem, ile dodatkowej pracy domowej dostalibyśmy za karę, gdyby
matematyczka nie była jedyną nauczycielką sprawnie postępującą z młodzieżą.
Kiedy zapanowała względna
cisza (w szkole nie istnieje coś takiego jak prawdziwy spokój) pani zaczęła monotonnym monologiem wyjaśniać nowe zagadnienie.
Lekcja minęła na niezbyt
ciekawych zadaniach i nudnych odpowiedziach przy tablicy.
Wraz z dzwonkiem
zaczynała się moja codzienna pokuta za nieznane grzechy. Ze zrezygnowaniem
usiadłam przed klasą.
- Oglądałaś wczorajszy
„Lśniący Show”? – złapała mnie w swe sidła jedna z Elity. Byłam lubianą osobą,
głównie dlatego, że zawsze się na wszystko zgadzałam. Elita nigdy nie
spojrzałaby na Margines, a ze mną swobodnie rozmawiała, mimo że nie należałam
do żadnej grupy.
- Nie, a co było? –
udawałam zaciekawienie. Gdyby ktoś wprawniejszym wzrokiem ogarnął moją minę,
dostrzegłby tylko przedwczorajsze, zepsute już zaangażowanie oraz spleśniały
entuzjazm. Zajęta sobą Elita nie patrzyła jednak na mimikę koleżanek – bo i po
co? I tak wszyscy ich słuchali – a czy nie chodziło właśnie o to?
- Chochoł przeszła do
finału! Jury wystawiło jej same dziesiątki. Połączyła wszystkie techniki –
taniec, śpiew, pływanie i aktorstwo. Miała taką śliczną sukienkę! Różową z
cekinami, a w dodatku strasznie króciutką!
- A jak tam, wyprosiłaś
już mamę o tę torebkę? Bo coś mówiłaś, że nie chce ci kupić… - byłam mistrzynią
w sztucznej życzliwości.
- Nie, nie chce się
zgodzić, chociaż przecież wcale nie jest taka droga, a za dwa miesiące mam
urodziny.
- Powiedz jej, że i tak
ją sobie kupisz. Tata przesyła ci przecież spore kieszonkowe – i to w euro!
„Tata” – jedno z
trudniejszych słów w moim słowniku. Język po prostu nie lubił formować się w
taki kształt, aby ten wyraz zdołał wydostać się na światło dzienne. A mimo to –
poświęcałam się dla pierwszej lepszej dziewczyny z Elity. Ona nigdy mi nie
podziękuje, a ja niepotrzebnie zmuszam się do męczarni. Prychnęłam i
ostentacyjnie odeszłam, choć stawiałam na szali całą moją reputację. Reputację
z małej litery.
Ktoś z boku może uznać
moje zachowanie za dziwne, ale było mi wszystko jedno. Od soboty nie potrafiła
panować nad sobą i robiłam różne głupie rzeczy.
- Gdzie idziesz? – krzyknęła
za mną rozmówczyni.
Nie chciało mi się
odpowiadać. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie pójść do pielęgniarki i nie
zasymulować nieznośnego bólu głowy, ale odrzuciłam ten pomysł. Nie chciałam
niepokoić mamy.
Następne lekcje zleciały
mi na monotonnym patrzeniu w okno i przepisywaniu zadań z tablicy. Wracając
pieszo do domu, zamiast hałaśliwej, głównej ulicy, wybrałam spokojne zaułki
przedmieścia. Był to dłuższy spacer, ale nie miałam ochoty oglądać zakurzonych ciężarówek.
Na drodze właśnie tarzały
się dwa walczące koty. Spomiędzy kłębków futra i chmury piasku słychać było
przerażone piski i syki. Przystanęłam, ciekawa wyniku tej podwórkowej potyczki.
Bałam się rozdzielić wściekłe kociska, ale nie mogłam dopuścić, aby coś sobie
zrobiły.
Rudy, wyraźnie większy
kot, wygrywał. Odrzucił przeciwnika w przydrożne krzaki i z zadowoleniem
usiadł, liżąc łapki po bitwie. Drugi, kulejący, ledwo dotarł do sąsiedniego
podwórka, został wyprzytulany przez natrętne pięciolatki bawiące się piłką.
Wtedy zrozumiałam, czego
potrzebuję, aby choć trochę przybliżyć się do szczęścia.
5
- Mamo…?
- Co?
- Mmm… Kupisz mi kota?
- Co?!
- No bo…
- Ja nie mówię, że nie,
ale skąd ten pomysł?
- A, tak mi przyszło do
głowy. Nudzę się w weekendy.
- Dobrze.
Tak oto mama
przypieczętowała moją decyzję. Zaczynałam się bać, że przyzwyczai się do tych
co dziennych rozmów i wkrótce obie wpadniemy w nałóg. Czy rozmowy mogą być
niezobowiązujące?
Na szczęście na tyle mi
ufała, aby nie głosić długich wywodów na temat odpowiedzialności za żywe
stworzenie pod naszym dachem.
Zrobiłam sobie herbatę i
usiadłam przy biurku. Chciałam wcześnie odrobić lekcje – zamierzałam jeszcze
dziś wyjść na spacer.
W pół godziny później
szłam cichą, wieczorną ulicą. Niektóre dziewczyny pewnie pozazdrościłyby mi
swobody wychodzenia z domu, ale ich matki pewnie im nie ufają. Moja wie, że
prędzej ona będzie miała wolne weekendy niż ja poleciałabym na jakąś dyskotekę.
Jarzeniówki dodawały
pustej ulicy tajemniczości. Nie było wiatru, nie słyszałam samochodów, tylko
ciemne niebo otulało świat miękkim urokiem. Żółte okna domów patrzyły na
samotną dziewczynkę dygoczącą z zimna. Parłam do przodu, bez celu, nie myśląc o
niczym konkretnym. Wiedziałam tylko jedno – chciałam zapomnieć. Ledwo
zauważyłam, że oddaliłam się od domu bardziej niż chciałam i bardziej niż było
to potrzebne. Kilometry nad ziemią przeleciał samolot. Po za tym było cicho
jak… w grobie.
Istotnie, czułam się
nieswojo, jakby zmarli patrzyli na mnie pustymi oczodołami. W oddali widziałam
jasny szyld sklepu z uśmiechniętym misiem. Powinnam zawrócić, a jednak nie
zrobiłam nic w tym kierunku.
Ta noc miała być
brzemienna w skutki.
Spuściłam wzrok, wbijając
go w popękany chodnik. Co ja tu robię?
Mruknęłam szybkie
przeprosiny, czując że kogoś potrącam.
- Cześć.
Spojrzałam na drgającą z
zimna postać obok mnie. Ubrana była w cieniutki, lniany płaszcz, kontrastujący z
wełnianym szalikiem niedbale owiniętym wokół szyi. Włosy miała związane w luźny
kucyk. Spod roztrzepanych kosmyków ciekawie spoglądały na mnie piwne oczy.
- Eee… Cześć.
Nie miałam pojęcia, kto
to jest, ale wyglądała sympatycznie. Przez chwilę panowała napięta cisza, w
czasie której spoglądałyśmy na siebie z uwagą. W końcu spuściła wzrok.
- Przepraszam, pomyliłam
cię z kimś – wyjaśniła trochę zażenowana.
Uśmiechnęłam się – a, co
mi tam! Pewnie nigdy więcej już jej nie zobaczę, więc mogę pozwolić sobie na
ewentualną porażkę i zawstydzenie.
- Zostań moją
przyjaciółką – to było nawet zabawne. Jeszcze nie tak dawno zaklinałam się, że
nie wypowiem tego zdania, ale moja rówieśniczka nie wyglądała jak nożownik albo
porywacz. Najwyżej odwróci się i prychnie z wyższością.
Ku mojemu zdziwieniu,
zrobiła coś zupełnie innego, co zupełnie wytrąciło mnie z równowagi i przez
chwilę musiałam mieć naprawdę głupią minę.
- Dobra.
Na jej delikatnej twarzy
zakwitł ciepły uśmiech. Wyjęła z kieszeni długopis i chwyciła moją rękę.
Nabazgrała coś na niej, po czym odeszła szybkim krokiem, bez pożegnania. Zauważyłam,
że jest niemiłosiernie chuda. Bynajmniej nie przeszkadzało jej to w biegnięciu
na łeb, na szyję do kamiennicy na rogu.
Spojrzałam na swoją dłoń.
Zdobiło ją tylko kilka cyferek, pewnie numer telefonu. Ucieszyłam się, bo sama
nie pomyślałabym o zapewnieniu sobie jakiegokolwiek kontaktu.
Zaczęła się nasza
przyjaźń. Od początku była nietypowa, ale to dobrze. W końcu znalazłam kogoś
podobnego do mnie – osobę odstającą od wszelkich norm.
Choć tak naprawdę nic o
niej nie wiedziałam – byłam pewna że się polubimy. Intrygowała mnie jej
rzucająca się w oczy szczerość i nie mniej zauważalna odmienność. Może być
ciekawie.
Po kilkunastu minutach
biegu naprzemiennie z szybkim marszem znalazłam się w klatce schodowej. Nie
spieszyło mi się do domu, więc zajrzałam do skrzynki na listy. Nie miałam
klucza, ale przez wąskie szparki wyżłobione w metalu widać było kilka papierów
i ulotek. Po chwili stałam tam już z kluczem – mama regularnie płaciła rachunki
i korespondowała ze znajomą z Niemczech.
Rachunek, list, ulotka,
kolejny rachunek i jeszcze jedna ulotka. Zgarnęłam je wszystkie i wolno
wchodziłam po schodach, chcąc przeczytać reklamy. Jedna z nich informowała o
pobliskiej pizzerii, a druga zachęcała do wzięcia udziału w jakimś konkursie.
Po przebrnięciu przez
niezbyt szczegółowe pytania mamy, wykąpałam się i położyłam do łóżka.
Nie mogłam zasnąć.
Nic dziwnego – miałam mnóstwo
tematów do przemyślenia. Dostanę najprawdziwszego kota. Zdobyłam przyjaciółkę.
Moje życie zaczęło się układać, choć wcześniej nie byłam przecież smutna.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nie byłam też szczęśliwa. Jedno nie
wyklucza drugiego.
Ach, przyjaźń… Jak będzie
wyglądać? Przyjdzie i ukłoni się grzecznie, czy wtargnie do mojego życia z
rozpędem, nie zważając na skutki? Będzie mi pomagać, czy przeszkadzać?
Przybiegnie na każde zawołanie, czy popisze się niezależnością? Zmieni coś, czy
pozostawi w nienaruszonym porządku?
Zmieni. Wiedziałam, że
zmieni. Kot + Przyjaźń = Wielka Niespodzianka.
Kiedy ostatni raz tak szczerze
się uśmiechałam?
„ale niczego tak nie znosiłam, jak szkoły” Czekaj aż się Ataraksja dorwie do Ciebie:D:D:D
„infatylne” infantylne
„tą wielką,” tę
„własnie” literówka
„Króciutką” !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
„tą torebkę” tę
„Monotonnym” literówka
„ale przyjemniejsza droga.
Na drodze” powtórzenie
„płaszcz kontrastujący” brakuje przecinka
„znajomą w Niemczech” z
Jesteś bardzo młoda. To tak na początku. Bardzo się cieszę, że mimo swojego wieku opanowałaś zasady interpunkcji. Zasadniczo tej kwestii nie popełniasz błędów. Przez Twój wiek jestem skłonny puścić Ci ten tekst na pierwszą. Ale nie myśl, że będzie tak zawsze. Jestem za tym tekstem, ponieważ jest sprawnie napisany. Temat jednak jest okropny, nudny. Ja rozumiem, świat widziany z perspektywy dziecka. Są inne priorytety etc, ale roztkliwiać się tyle czasu nad tym, co można założyć do szkoły…no sama rozumiesz….jest dość infantylnie…niestety. Jas jestem skłonny puścić Cię na pierwszą, bo widzę w Tobie potencjał.
Mnie zdumiewa, że dwunastolatka operuje językiem ojczystym tak sprawnie, że niejeden dorosły Polak tak by nie potrafił.
Ika, popraw wskazane przez Jacę uchybienia i puścimy ten drugi odcinek na pierwszą stronę.
Szkoły można nie znosić - coś na ten temat wiem ;p