Spowiedź u Małgorzaty.

marcinsen

 


     - Hej, Gosia!

     Wysoka, groźna i przepiękna brunetka naburmuszyła się i zmarszczyła czoło.

     - Ile razy ci mówiłam, że ma być Małgorzata, a nie jakaś Gosia? Chcesz dostać w nos?

     Wybuchnąłem śmiechem, nie przejmując się za bardzo jej groźbami. W końcu i ona nie wytrzymała. Jej rozgniewana mina rozpuściła się w złotym uśmiechu. Nie zamierzała jednak odpuścić. Chwyciła się pod boki (dłonie miała schowane w aksamitnych, fioletowych rękawiczkach) i zawołała w nocne niebo:

     - Zlatuj tu do mnie i to już!

     Jak mógłbym nie posłuchać królowej?

     - Na twe usługi, Margo – powiedziałem dźwięcznie, wywijając w powietrzu ostatniego pirueta i wylądowałem u jej stóp, przyklękując na jedno kolano.

     Tym razem nie udało się jej powstrzymać śmiechu. Śmiała się głośno i rubasznie, niczym stary marynarz, ale również słodko i figlarnie, jak skrzyżowanie Pippi Langstrumpf z Sophie Marceau. Położyła mi na głowie dłoń.

     - Wstawaj żartownisiu. Mieliśmy gadać poważnie. Nie po to mnie wzywałeś? Żeby zrozumieć swój smutek i znaleźć choć kilka okruchów chleba życia?

     - Chleba życia? Słyszałem o wodzie życia, ale o chlebie?

     - Jak zwykle próbujesz obrócić wszystko w żart. – Pokręciła głową. – Siądźmy na chwilę – powiedziała, wskazując na krzesła i stolik. Krzesła stały tak blisko krawędzi urwiska, że mogłem majtać nogami w powietrzu, a długa suknia Małgorzaty (pod kolor z rękawiczkami) trzepotała na wietrze, jak prześcieradło, suszące się w pokolorowanym letnią nocą ogrodzie. To porównanie przyszło mi do głowy pewnie dlatego, bo było ciepło niczym w lipcu, a na stole stał talerz z porzeczkami.


     Kiedy rozsiadłem się już wygodnie i strąciłem stopą kilka kamyków, które bezgłośnie poleciały w przepaść, Małgorzata popchnęła w moją stronę półmisek z owocami.

     - Zakwaśnij się trochę – powiedziała z udawaną powagą. – Będzie mi łatwiej rozmawiać z kimś, kto choć trochę przypomina twoje prawdziwe „ja”.

     - To znaczy z kimś kwaśnym?

     - Ostatnio częściej cię widzę takim, niż wesołym, pełnym wiary w ludzi i świat chłopakiem. Ostatnio jesteś, o – taki – dodała, wskazując na Czwórkę Pucharów, leżącą na ogrodowym, ażurowym stoliku, osłoniętym od światła księżyca, postrzępionym parasolem, z napisem „Tyskie”.



     W Czwórce Pucharów stałem ja. Czarny frak, biała koszula i mucha, ręce opuszczone w zrezygnowaniu, z tego jedna, w tym całym zrezygnowaniu, opadła na pusty już kieliszek. (A wszystkie dziewczyny z pełnymi kieliszkami i pełnymi biustami). Dookoła stały dziewczyny... po co przedstawiłem je w nawiasach, marnując na nawiasy ich biusty? Ładne, pijane, omdlałe, wznoszące toasty na moją cześć i rozkładające się w kuszących pozach, na rzeźbionych w dębie krzesłach. Wszystkie oczy skupione na mnie, za to moje własne zagubione gdzieś w oddali, wpatrzone w coś bezpowrotnie utraconego, w jakąś dawną, błędną decyzję, która przyprowadziła mnie tutaj – do tych pachnących perfumami ogrodów. A zamiast tego mogłem wylądować w przytulnej, leśnej chatce, z grządkami kapusty i dwoma kanałami w telewizji – jedynką i dwójką, na czarnobiałym telewizorze...


     - No i co znaczy ta karta? – spytałem. – To mam być ja? Niby jak?

     - Nie widzisz podobieństwa? – spytała wyczekująco, wbijając we mnie poważno – rozbawione oczy (Boże, jakie to były oczy, ach!)

     - Podobieństwo? Widzisz gdzieś wpatrzony we mnie wzrok zadurzonych dziewcząt? Gdzie wytworne stroje i drogie wiśniówki? Co z wykwintnymi ucztami w bogatym ogrodzie? Coś ci się pomyliło droga Małgorzato. Ten facet z karty to wcale nie ja.

     - Hmm... – Małgorzata przez chwilę porównywała w milczeniu facjatę z karty z moją własną twarzą. W końcu powiedziała – Jeśli chodzi o mnie chłopcze, to jesteś w stu procentach ty. Jak dwie krople wody. Spróbuj popatrzeć głębiej. – Podsunęła mi kartę pod nos. Poczułem odurzający zapach potu i malin. Wziąłem kartę do ręki.

     - No dobrze, nie będę się dłużej wypierał. To ja. – Rzuciłem kartę na stół. Zachwiały się czerwone i żółte chińskie lampiony, zawieszone w karcianym ogrodzie. – Jest mi nudno, czuję się samotny, często uciekam w depresję i zawsze na coś czekam... Cholera, wiesz co?

     - Co? – spytała.

     - Odkąd pamiętam, to na coś czekam.

     - Na przykład?

     - Na przykład? Kiedy byłem mały, ot nieduży chłopaczek, w drugiej, może trzeciej klasie podstawówki, czekałem na wakacje.

     - Phi, wielkie mi coś. Każdy dzieciak czeka na wakacje – prychnęła Małgorzata. – To nie jest żaden przykład.

     - No tak. Może masz rację. Tylko, że kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to ma znaczenie. To były moje wakacje. Moje własne, osobiste i nikt nie czekał na nie, oprócz mnie.


     Strąciłem trochę więcej kamieni, które zniknęły w ciemności i zjadłem garść porzeczek. Zrobiłem to na złość, żeby nie mówić przez chwilę i żeby ona musiała czekać. Zadziałało. Poczuła poezję i z chciwością poprosiła, żebym coś opowiedział o tych moich prywatnych, niepowtarzalnych wakacjach.

     - Powiedziałbyś coś więcej?

     - O wakacjach?

     - O wakacjach, o czekaniu i w ogóle... co stało się później.

     - To znaczy kiedy dorosłem?

     - A dorosłeś?

     Trochę mnie zatkało. Odchrząknąłem, żeby zyskać na czasie.

     - No i? – popędzała mnie.

     - Czekałem na fury z sianem.

     - Fury?

     - No, wozy drabiniaste, napakowane sianem ze trzy metry wzwyż, ciągnięte przez konie. Czekałem na to cały rok.

     - Czekaj, czekaj. – Małgorzata zatrzymała mnie gestem dłoni. – Pozwól mi się upewnić, że dobrze zrozumiałam: czekałeś cały rok, żeby w wakacje pogapić się na siano. Tak?

     - Wiesz... – zacząłem, ale przerwałem. – O mało mnie nie nabrałaś. Przecież jak mogłabyś nie wiedzieć? Ty – Królowa Wiedźm? Jestem pewny, że nieraz tańczyłaś z koleżankami na polanach i czerpałaś radość z omdlewającego zapachu świeżego siana. Powiedz, że nie?

     Małgorzata spuściła oczy.

     - Czerpałam...

     - I powiedz, że nigdy nie zasnęłaś na odurzającym łóżku z suchej trawy, wpatrując się w gwiazdy?

     - Zasnęłam...

     - A kiedy leżałem na staczającej się ze wzgórz trzymetrowej furze, słuchając rżenia konia i ochrypłych głosów góralskich wujków, z których część dokręcała hamulec, a reszta podtrzymywała plecami wóz, żeby nie stoczył się w dół, słomianą lawiną... (za długie zdanie – skończę go więc w połowie i zacznę nowe).

     - Zacznij...

     - Więc kiedy leżałem, czując się na tej chwiejnej wieży z siana, bezpiecznie, niczym w niebie, jestem pewny, że wpatrując się w niebo widziałem twoją miotłę i udające chmury, falbanki twojej bielizny. Powiedz mi więc szczerze: fruwałaś nade mną?

     - Fruwałam...

     - A po co?

     - Bowiem czułam wtedy, że jestem z prawdziwymi ludźmi. Oszałamiał mnie zapach świeżego siana, potu i taniego piwa, którym zapijali się twoi wujkowie.

     Uśmiechnąłem się do siebie. Też kochałem tę mieszankę zapachów.

     - Od czego w ogóle zaczęliśmy? – spytała.

     - Od czekania. Że zawsze na coś czekam.

     - Acha, rozumiem.

     - Nie. Nie rozumiesz.

     Małgorzata zmarszczyła czoło i zmrużyła powieki. Nawet wtedy jej oczy ciągle były wielkie i piękne.

     - Zastanawiałaś się dlaczego czekałem na lato? – spytałem.

     - Przecież powiedziałeś – bo siano, bo wujkowie, bo piwo...

     - Tak naprawdę czekałem na ciebie.

     - Na mnie?

     - Na ciebie i twoją miotle. Wiedziałem, że gdybym spadł, to zdążyłabyś podlecieć...

     - Jasne, że tak.

     - I nigdy nic by mi się nie stało.

     - Oczywiście, że nic.

     - Jak w tej piosence Bjork, z „Tańcząc w ciemnościach”. „There is always someone to catch me”?

     - Dokładnie tak.

 

     Cisza opadła na nas jak szafranowa szata buddyjskiego mnicha. Nad Czwórką Pucharów tańczyły kieliszki z czerwonym alkoholem, fraki, lampiony, chciwe kobiece dłonie, znudzone oczy i zamglony las. A wszystko i tak pachniało sianem i malinami.

 

     Małgorzata patrzyła w przestrzeń. W dole, gdzie kończyła się przepaść, widać było małe chatynki, stajenki, rzeczułki, krówki i nocne latawce (takie jak dzienne, tylko zamiast ludzi, za sznurki ciągnęły sny). Trochę dalej wznosiły się srebrne góry, pełne pustelników i joginów. Było na co popatrzeć.

 

     - Pięknie to powiedziałeś, dziękuję – powiedziała w końcu, z życzliwym, smutnym uśmiechem. – Nie wiedziałam, że czekałeś kiedyś na mnie... A co później?

     - Później?

     - Z czekaniem. W końcu swoje lata już masz. Na co czekałeś później?

     - Mogę wyciągnąć kartę?

     - Oczywiście, trzymaj. – Podała mi talię.

     Przetasowałem karty i wyciągnąłem Siódemkę Pucharów. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.

     - To było głupie czekanie. Nie wiem czy chcę o tym gadać.

     - Proszę.

     - Nie wiem...

     - Nie zostawiaj mnie teraz. Po opowieści z sianem, chcę więcej. Lubię jak opowiadasz.

     Wiedziałem, że właśnie owija mnie sobie naokoło palca, ale nie miałem siły się opierać.




     Z karty patrzył na mnie „ja”. Siedział na brzegu rzeki, trzymając w rękach wędkę. Kto łowi coś w środku nocy?

     - No właśnie, kto? – spytała. – I co?

     Na karcie złowiłem garnek ze złotem, harfę, która sama grała, pędzel, co sam malował, miecz, którym mogłem podbić cały świat i koronę z liści, ofiarowaną mi przez wdzięcznych, podbitych poddanych. Obok korony leżał strażacki hełm – niewidek i niebieski płaszcz – też niewidek oraz cała góra innego, magicznego śmiecia.

     - Co to? – spytała zdziwiona Małgorzata. – Co ty tam wyprawiasz?

     - Miałem siedemnaście, może osiemnaście lat (już dawno zapomniałem wtedy o wysokich furmankach). Kompletnie znudził mnie już świat...

     - W wieku osiemnastu lat? – spytała.

     - No tak. Tak też bywa. I z tego co wiem, nierzadko.

     - Co dalej?

     - Zacząłem brać.

     Oczy Małgorzaty rozszerzyły się w zdumieniu i przestrachu.

     - Ale po co?!

     - Ponieważ miałem dość czekania i chciałem wziąć sprawy we własne ręce. Samemu znaleźć przejście na drugą stronę.

     - Ale tak?!

     - A co miałem zrobić?

     - Jak to co? – Małgorzacie zabrakło na chwilę słów. – To co do tej pory... książki, marzenia, sny. Przecież tam są najlepsze bramy. Najcudowniejsze światy. Podróże po nieznanych krainach (Przecież czytałeś Verne’a i Brzechwę!), najlepsi przyjaciele, dobre wróżki, happy endy... a gdy miałeś już dość szczęśliwych zakończeń, to był przecież jeszcze stary dobry Edgar Alan Poe, albo twój polski Grabiński.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Tyle światów, a ty, eh! – Machnęła na mnie ręką, kiwając z niedowierzaniem głową. – Co brałeś? – spytała.

     - Nie powiem. Wstydzę się.

     - No dobra, i tak nieważne. Jak było?

    - Dziwnie. Znalazłem tajemne przejścia, zakopane pod mchem światy, dziwne pieśni i uczty bogów. Widziałem bitwy drzew liściastych z iglastymi, gasiłem z przyjaciółmi gwiazdy (zawsze, po każdej zgaszonej gwieździe płakałem jak dziecko), fruwałem nad koronami drzew, a czasami dowodziłem armiami mrówek. Innym razem byłem w stanie zawędrować tak daleko, że wydawało mi się, że jeszcze krok i uda mi się wejść do prawdziwego świata, prawdziwego Domu. Jeden krok ...

     - Jaki byłeś głupi! – zawołała ze złością. – Przecież tak się nie robi. W ten sposób nikt nie znajdzie ścieżki do Domu. Tak można jedynie zgubić ślad! Zabijałeś się po trochę.

     - Teraz wiem. Nigdy nie udało mi się przekroczyć progu. Gdy myślałem, że to już, że właśnie wchodzę, budziłem się w śniegu, z zasmarkanym nosem, zdając sobie sprawę, że ścigałem błędne ogniki. Za każdym razem czułem, jakby było mnie trochę mniej. W końcu przestałem.

     - Masz szczęście głuptasie – powiedziała, ciągle nadąsana. Nagle zerwała się na równe nogi. Chwyciła mnie za rękę.

     - Polecisz ze mną w jedno miejsce? – spytała z podnieceniem. – Zobaczysz, zrobi się lepiej. Polecisz?

     Jej dłoń była drobna i krucha. Dziwne. Wyobrażałem sobie, że taka silna kobieta, będzie miała niedźwiedzi uścisk.

     - Jasne, że polecę. A co!

     - To świetnie! – zawołała i pociągnęła mnie za sobą w przepaść.

 

     Wiatr gwizdał jak orkiestra włóczęgów, akompaniując kryształowi jej śmiechu. Kiedy się leci, bez ciała, nad lasem, w środku skrzącej się gwiazdami nocy, człowiek czuje się naprawdę wolny. Nawet jeśli na jawie bałeś się ciemności, a tym bardziej lasu, to kiedy wreszcie uda ci się wysunąć z koperty i dasz się porwać astralnym wichurom, strach przestanie istnieć. No bo czego się bać, skoro wreszcie jesteś u siebie, u Matki Ciemności i braci wilków, a cały świat jest twoim przyjacielem? Pełna harmonia.

     - Na to też czekałem... – Cicha nić mojego szeptu wplątała się w tkaninę nocy i rozbłysła na niebie.

     - Na co czekałeś? – zawołała Małgorzata, widząc utkane ze złota lśniące słowa.

     - Na harmonię.

     - Na co?!

     - Harmonię!

     - Zaraz  mi opowiesz! Lądujemy!

 

     Więc wylądowaliśmy. W środku świerkowego lasu, na osrebrzonej księżycem polanie. Małgorzata zatoczyła łuk ręką.

     - No i? – spytała.

     - No i co?

     - Rozejrzyj się. Nie poznajesz?

     Świerki, polana, księżyc... i gabloty z ciemnego drewna, z blatami ze szkła, pod którymi leżały dziwne, matowe klejnoty. Ni to kamienie, ni kryształy.

     - Poznaję – wyszeptałem z niedowierzaniem. – Nie było mnie tu już tyle lat. Ostatni raz, jeszcze jako dziecko spacerowałem pomiędzy starożytnymi ołtarzami – wystawami, z podziwem i lękiem przyglądając się szlachetnym, pełnym mocy kamieniom.

     - Bałeś się?

     - Trochę.

     - A teraz?

     Rozejrzałem się dookoła. Ciekaw byłem, czy blask bijący od klejnotów, to odbite światło księżyca, czy ich własne. Ale nie, nie bałem się już.

     - Nie, nie boje się już.

     - Wiesz dlaczego? – spytała odsuwając sobie z czoła zabłąkane pasemko kręconych włosów.

     - Bo jestem z tobą?

     Po raz kolejny tej nocy wybuchnęła śmiechem.

     - Dziękuję, ale to nie to.

     - A co?

     - Wiesz co to za kamienie?

     - Nie za bardzo.

     - Tysiące lat temu bogowie stworzyli tysiące ogrodów, rozrzucając po nich nasiona boskości. Każdy z ludzi ma swój ogród i swoje nasiona. Kiedy astrolodzy patrzą w gwiazdy, tak naprawdę wypatrują ogrodów i podglądają klejnoty – nasiona. Dzięki temu mogą powiedzieć choć kilka słów o tym, kim jesteś, czego szukasz, co osiągniesz.

     - I to jest właśnie taki ogród?

     - Tak. Twój osobisty, zasiany przez bogów ogródek.

     - A to moje nasiona? – Wskazałem na tajemnicze, przyglądające nam się w ciszy gabloty.

     - Tak.

     - Gdzie zatem rośliny, które powinny z nich wyrastać?

     Wyciągnęła dłoń i dotknęła mojej piersi.

     - Tutaj – powiedziała  cicho.

     - No to powiedz mi: czego rośnie u mnie więcej? Bezużytecznych kwiatów, czy pożywnych owoców? – zażartowałem.

     Popchnęła mnie mocno, aż przewróciłem się na miękką trawę i mech.

     - Same pokrzywy i osty! – zawołała.

     - Naprawdę? – spytałem lekko przestraszony.

     - Nie, dzieciaku. – Pokiwała głową. – Miałam ci powiedzieć dlaczego kiedyś bałeś się tutaj przychodzić.

     - Chyba już wiem.

     - Tak? To powiedz.

     - Wtedy były to jeszcze tylko nasiona, ciągle samotne, niezakwitłe. Dlatego ich nie rozumiałem i przez to wzbudzały we mnie strach. A później tyle się zdarzyło: błądziłem, znajdywałem drogi, podejmowałem decyzje, spotykałem ludzi, następnie ich traciłem, dałem się porywać ideom, po czym znów je gubiłem, albo świadomie wyrzucałem przez okno, byle dalej, żebym nie musiał się ich już wstydzić. W ten sposób podlewałem ofiarowane mi przez bogów nasiona, a one, zakwitając stały się częścią mnie. Swojską, znajomą, nieodłączną częścią mojej osoby... Dobrze to obmyśliłem?

     - Fiu, fiu, to brzmiało naprawdę głęboko. – Cmoknęła z (chyba nieudawanym) zachwytem Małgorzata.

 

     Nocna rosa zrosiła już mech i paprocie. Poczułem, że mam mokre stopy. Małgorzata ściągnęła rękawiczki i zaczęła macać trawę, szukając suchego miejsca. W końcu wymacała je pod jedną z gablot. Kiwnęła do mnie zapraszająco.

     - Siadaj. Miałeś opowiedzieć mi o harmonii.

     Umościłem się więc wygodnie. Białe światło księżyca sprawiało, że wszystko wyglądało, niczym we śnie.

     - A gdzie jesteśmy, jeśli nie we śnie? – przerwała mi Małgorzata. – Pozostaje jedynie pytanie: czy to twój, czy mój sen.

     - Tss, królowo. Nie skończyłem jeszcze opisu przyrody.

     - Dobrze, już dobrze – powiedziała zrzędliwie i zamilkła.

     Padające na nią światło księżyca podkreślało rysy i doskonały owal jej twarzy – nie za wąski podbródek, ładne, lekko wystające policzki i wysokie czoło, ozdobione ciemnobrązowymi lokami.

     - Podałabyś mi Tarota? – spytałem i kiedy dostałem talię, wybrałem z niej jedną kartę. Stary, brodaty rabin, otoczony grubymi księgami, wyjaśniał swoim uczniom tajemną wiedzę – o świecie, o ludziach, o Bogu.




     Małgorzata wyciągnęła ją spomiędzy moich palców i przez dłuższą chwilę przyglądała się jej uważnie.

     - Kapłan – powiedziała w zamyśleniu. – Opowiesz mi o tym?

     Oparłem się wygodniej o ciężki, starożytny stół.

     - Przyszedł taki czas, że zapragnąłem spotkać Mędrca. Mistrza. Pamiętam, że w starym dzienniku napisałem o tym wiersz. Niestety, później go spaliłem.

     Małgorzata sięgnęła do fałdów spódnicy i wygrzebała stamtąd pomięty zeszyt.

     - To ten? – spytała z uśmiechem, wyciągając go w moją stronę.

     Z niedowierzaniem wziąłem do ręki pognieciony notatnik.

     - Ale jak to możliwe? – Pokiwałem z zachwytem głową.

     - Ktoś mądry powiedział kiedyś, że rękopisy nie płoną. – Mrugnęła zawadiacko. Następnie wskazała na zeszyt, który miętosiłem w dłoniach. – Znajdziesz dla mnie ten wiersz?

     W kilka sekund odszukałem stronę, o którą mi chodziło. Odchrząknąłem.

 

* * *

 

Jestem wilkiem,

mam kły, mam pazury

i kiedy biegnę przez las

w środku nocy,

to czuję, że żyję,

żyły pompują mi gorącą krew,

nie chłodną wodę.

Czasami myślę,

że łapami

nawet nie dotykam

ziemi.

 

Kiedy wracam do łóżka

i zwijam się w pościel

zagrzebany w puszkach po piwie

i pożółkłych filtrów

z papierosa,

zaczynam płakać.

 

Mistrzu, znajdź mnie

odszukaj,

posłuchaj nocnych głosów –

jeden z nich to ja.

Naucz mnie zmieniać kształty,

tak jak chcę i kiedy chcę,

naucz mnie fruwać,

kochać bezinteresownie,

przetłumacz mi stare modlitwy

w dziwnych językach.

 

Obudź mnie Mistrzu.

 

* * *

 

     Cichy, ciepły wieczór uniósł ostatnie słowa i posłał je gdzieś, ponad ścianę lasu.

     - I co? Znalazłeś to, czego szukałeś?

     - Chyba tak...

     - Chyba?

     - Nie wiem. Kiedyś myślałem, że tak.

     - A teraz?

     - A teraz nie wiem.

     - Powiedz coś więcej, bo nic nie rozumiem.

     - Pewnego letniego dnia spotkałem roztańczonych mnichów. W pomarańczowych prześcieradłach wyglądali jak buddyjskie anioły. To było tak, jakby ktoś wstawił w czarnobiały film, kolorowe postacie. Wiedziałem, że zaczyna się dla mnie coś ważnego. Coś, co zmieni moje życie. Może to zakwitnął jeden z klejnotów? – Wskazałem na boską galerię. – Wkrótce ogoliłem głowę, zamieszkałem w klasztorze i zanurzyłem się w zapachu starych ksiąg. Co rano kruszyłem swoje ego, pragnąc wznieść się ponad ludzkie ograniczenia.

     - A Mistrz?

     - Później zjawił się też i Mistrz. Każdego dnia siadałem u jego stóp, chciwie słuchając słów mądrości, pytając o zakryte jeszcze przede mną cuda i prosząc o mapy ścieżek, prowadzących do Domu.

     - To naprawdę fascynujące – powiedziała Małgorzata. – I co się stało? Dostałeś je?

     - Mapy?

     - Tak.

     - Nie.

     - O! – wyrwało się jej z rozczarowaniem. – Naprawdę?

     - Nie pokazał mi map, ale opowiedział o ścieżkach. Dowiedziałem się od niego i z ksiąg, że miałem rację w swoich przeczuciach: istnieje Dom, istnieją ścieżki i jest też On.

     - Bóg?

     - Bóg, Wielki Duch, Przyjaciel, Najwyższy Kochanek... Ma tysiące imion.

     - I co dalej? Mów, proszę.

     - Aż przyszła taka chwila, że chyba zaczęło mi być tam za ciasno. Sam nie wiem dlaczego... Po prostu, w pewnym momencie zniknął gdzieś ogień i księgi przestały pachnieć przygodą, a zaczęły nudą.

     - Ja chyba wiem dlaczego – powiedziała Małgorzata, patrząc w zamyśleniu na poszarpany szczytami drzew horyzont.

     - To powiedz.

     - Choć nasłuchałeś się tyle o ścieżce, Domu i o Nim, to w końcu jakaś część ciebie zrozumiała, że wiedza to nie wszystko. Ponad teorią stoi doświadczenie.

     - To znaczy...

     - To znaczy, że swoją ścieżkę musisz odkryć sam.

     - Acha.

    

     Trochę dalej, gdzie nie dochodziło światło księżyca, w ciemności rozbłysnęło złote światło.

     - Co to? – spytałem.

     - To zakwitło właśnie jedno z twoich nasion.

     - Fajnie.

     - No, fajnie – potwierdziła.

     Pomilczeliśmy przez chwilę. Światełko ciągle tliło się w ciemności, dodając mi otuchy. Małgorzata oparła się o mnie ramieniem.

     - Na co czekasz teraz? – spytała cicho, jakby bojąc się, że coś spłoszy. Coś ciepłego i swojskiego, dzięki czemu mogliśmy teraz siedzieć, nic nie mówić i nie martwić się nadchodzącym porankiem.

     - Dlaczego myślisz, że na coś czekam?

     - Powiedziałeś przecież, że zawsze na coś czekasz.

     Podrapałem się po głowie i westchnąłem ciężko.

     - Nie wiem.

     Małgorzata pogłaskała mnie po głowie i wyciągnęła w moją stronę karty.

     - Wyciągnij jeszcze jedną. To będzie wróżba na przyszłość. Chcesz?

     Zanim dotknąłem kart, jedna z nich sama wskoczyła mi do ręki. Gwiazda. Naga, rozmarzona dziewczyna, zanurzona po uda w wodzie, odchyla do tyłu głowę, a jej długie włosy dotykają niebieskich lotosów.




     Małgorzata klasnęła radośnie w dłonie.

     - Wspaniała wróżba! – zawołała.

     - Tak?

     - No jasne.

     - To dawaj.

     Pogroziła mi palcem.

     - Tak się nie mówi do damy. Ale dobrze. Powiem. Gwiazda to karta nadziei, ufności i nowych horyzontów.

     - Teraz to mówisz jak prawdziwa Cyganka – zakpiłem.

     Małgorzata rzuciła kartę do góry. Porwał ją wiatr i wzniósł wysoko, aż w końcu zabłysnęła na granatowo-czarnym nieboskłonie, dołączając do reszty gwiazd.

     - Na nas też już czas – powiedziała poważnie i wstała, otrzepując się z trawy i świerkowych igieł. Następnie chwyciła mnie za rękę. Zanim wzbiliśmy się w górę, pocałowała mnie w czoło i nachyliwszy się do ucha, wyszeptała:

     - Nie bój się... There is always someone to catch you...

 

    

 

marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 10 czerwca 2009
anonim
  • Jacek
    „powietrzu ostatniego pirueta” ostatni piruet
    „pod kolor z rękawiczkami” pod kolor rękawiczek
    „dlatego, bo” dlatego że
    „chatce, z grządkami” zbędny przecinek
    „dłużej wypierał” lepiej ‘upierał’
    „skończę go więc” je
    „siana, bezpiecznie” zbędny przecinek„.
    „Kto łowi coś w środku nocy?” Wiele ryb łowi się szczególnie w nocy. Ja na przykład w środku nocy łowię węgorze ;] Sory, takie zboczenie mam wędkarskie: )
    „dobru Edgar Alan Poe” dobry. Uwielbiam Poego! Masz coś ulubionego?
    „. Ale nie, nie bałem się już.
    - Nie, nie boje się już.” Ja to traktuje jako powtórzenie.
    „, niezakwitłe” ????
    Pod względem języka ok. Poza tym nie jestem jednak zachwycony. Stworzyłeś bardzo alegoryczny tekst, ale jak na moje chwilami jest zbyt banalny. Najbardziej drażni mnie wprowadzanie czytelnika w myśli bohatera, żeby za moment wytłumaczyć je w dialogu. Dialog…tu się waham. Są bardzo proste, ale po to, żeby można było odczytać z nich tę głębię. Jak na moje, stwarza to pozory jakiejś prostej formy moralizatorskiej. Pomysł na miarę formy. Moim zdaniem średniak, ale jestem skłonny dać na pierwszą. Oczywiście kiedy poprawisz.

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Beczka Amontilado i Dom Usherów:)

    Poprawię za kilka dni. Jutro się przeprowadzam i nie wiem kiedy uda mi się zamontować internet.

    Co do odbioru tekstu, to zdaję sobie sprawę, że przekaz jest bardzo osobisty i skrajnie subiektywny, tak że trzeba naprawdę się dostroić, żeby go wyczuć. Rozumiem, że bez klucza może czasami drażnić:)

    Apropos drażnienia: wprowadzanie czytelnika w myśli bohatera, a później wprowadzanie tych myśli do dialogu, albo przeplatanie się myśli z dialogiem - to mój zamierzony chwyt i jako autor mam prawo (tutaj pokazuję język:).

    Dzięki za uwagi, wiem, że można na ciebie liczyć Jaca. Jak powiedziałem, poprawię na dniach. Pozdro.

    · Zgłoś · 15 lat
  • Jacek
    też lubię zagładę :) A czytałeś "Serce oskarżycielem"? To jest magia napięcia! O człowieku!

    Dzięki za miłe słówko:)

    · Zgłoś · 15 lat
  • ataraksja
    Mnie się czytało magicznie. Uwielbiam takie subiektywne patrzenie przez pryzmat symboli, aluzji literackich. Jest twórczo, i odnajduję w lekturze potwierdzenie, że znajomość źródeł kultury pozwala bez skrępowania szukać nowych dróg. Jedno drugiemu nie przeszkadza, nie ogranicza, tylko trzeba wciąż poszukiwać.
    Fantastyczny fragment o wozach z sianem :) Wszystko mi pachnie, gra, iskrzy się rozmarzonym , ale pełnym życia liryzmem.
    Popraw :
    "stary dobru Edgar Alan Poe," (stary, dobry)

    · Zgłoś · 15 lat
  • ataraksja
    Poprawiłam już sama, skoro Autor w ferworze przeprowadzki.
    Idzie do publikacji.

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Dzięki!
    Już po przeprowadzce, ale internet będę dopiero miał drugiego lipca, tak że jestem trochę ograniczony. No ale przynajmniej więcej czasu spędzam z książkami:))
    Pozdrawiam wszystkich wywrotowców:)

    · Zgłoś · 15 lat