TRAMPEK
Uwielbiam popołudniowe burze w mieście. Nocą są mroczne i przerażające, ale wielokrotne opisywanie ich przez twórców wszelkiego rodzaju pozbawiło je już dawno jakiegokolwiek uroku i tajemniczości. Z kolei rano czy w południe wydają się być kompletnie nie na miejscu, niczym wyjście z imprezy, która dopiero zaczyna się rozkręcać albo zabranie bawiącego się w najlepsze dziecka z piaskownicy, bo zbliża się pora obiadu; innymi słowy – są wtedy przerwaniem czegoś, czego po prostu przerywać się nie powinno. Według mnie - przy tym całym banale - popołudniowe burze to cudowna, inspirująca, czekająca na odkrycie (przez kogo właściwie?) nisza. Przychodzą w czasie największego upału, kiedy żar dosłownie leje się z nieba, i bezwzględnie przeganiają z rozgrzanych ulic roznegliżowanych ludzi. Bez kompromisów, tak przeze mnie znienawidzonych. Grzmią niedługo, ich demoniczny żywot to najwyżej kilkanaście niezwykle intensywnych i przesyconych nadludzką mocą minut. Bywa, że wzywają na swoje usługi nie tylko przeszywające groźne, ciemnobure niebo błyskawice, ale także lodowe kuleczki gradu, rozpryskujące się malowniczo o nagie, spalone słońcem ramiona wiotkich, uciekających w popłochu pod różne dachy i daszki dziewczyn. Chowanie się w takich miejscach jest zresztą całkowicie uzasadnione; ledwo zdążysz strzepnąć z siebie chłodne kropelki, a już burza ustępuje miejsca królującemu słońcu, które w mgnieniu oka wysusza twoje ubranie i włosy. Idziesz dalej spokojnie i już tylko nieliczne kałuże przypominają jeszcze o rozegranej niedawno ponad nami walce między siłami burz i słońca, zła i dobra. Dobro zwycięża. Ale zło pozostaje, płynąc sobie cicho i niewinnie wzdłuż ulic i znikając w końcu w odpływach kanałów. I nigdy nie możesz być pewien, kiedy wróci, wiesz tylko, że to nieuniknione, że takie są prawa przyrody – woda skrapla się, tworzy chmury i prędzej czy później znów spada na ziemię.
BUŹKA
- Życie, kocham cię! – chciałoby się krzyczeć w wieczory takie jak ten. Czemu właściwie nikt tego nie robi? Może ze wstydu. Ale co w tym niestosownego? Ja powstrzymuję to nieodparte pragnienie jedynie z obawy przed zwróceniem na siebie zbytniej uwagi przemykających gdzieniegdzie band dresów, czego bym mimo wszystko nie chciała o pierwszej, drugiej w nocy, kiedy całe miasto śpi. Lato w pełni, dwadzieścia stopni, świerszcze grają swoją przeciągłą, tak przecież monotonną, a jednak nigdy nie nużącą melodię, drzewa rozsiewają przyjemne zapachy. Nie odróżniam konkretnych z nich; znam się tylko na kwiatach, co zresztą chyba powinnam zmienić.
Przechodzę powoli tak dobrze znanymi ulicami na Jeżycach, wyglądającymi teraz zupełnie inaczej niż w ruchliwy, hałasujący dzień. To oczywiste, ale za każdym razem na nowo zwracam na to wytężoną uwagę, tak jakbym ciągle zapominała. Przeglądam się w oświetlonych mdłym światłem witrynach sklepów, podnoszę wysoko głowę, żeby dostrzec jeszcze lepiej ciemnozielone, prawie czarne liście wszędzie wokoło; chociaż w sumie należałoby je raczej podziwiać właśnie z daleka – w ten sposób wydają się znacznie bardziej niesamowite. Pod stopami w cienkich bucikach czuję przyjemną twardość chodnika; jest tak ciepły (ale nie nieprzyjemnie rozgrzany, jak za dnia), że chciałoby się do niego przytulić. Duszący zapach bzu przywodzi na myśl jakieś inne, zamglone we wspomnieniach lato, czyjeś ramiona, szepty, pocałunki, spokojne, kojące odpływanie w sen. Ale odpycham te myśli. Chcę żyć tu i teraz. Nie żałuję, że tak się stało; nie mogło być inaczej. Teraz jestem mniej słodka, mniej naiwna, mniej we mnie idealizmu. Jestem za to silniejsza i szczęśliwsza.
I cierpię na bezsenność.
PAWEŁ
Nie lubię za bardzo podejrzanego miejsca, w którym wynajmujemy mieszkanie. No tak, jest w parku przy Arenie, to niewątpliwa zaleta. Ale o ile lepsza byłaby lokalizacja po przeciwnej stronie, od ulicy Grunwaldzkiej! Jasne, jest drożej, ale moi rodzice spokojnie wyłożyliby kasę. Tyle że wtedy musiałbym sam, bez Buźki i Trampa. A jednak już się do nich przyzwyczaiłem, więcej – polubiłem ich nawet! Cóż, trudno więc, znoszę to, choć z trudem wytrzymuję fakt istnienia czegoś nieidealnego, z czym na domiar złego muszę przez dłuższy czas obcować.
Jestem na historii. Moje studia są w porządku, tak naprawdę wszystko jeszcze przede mną – dopiero skończyłem pierwszy rok, tak samo jak Buźka i Tramp. Ja z piątkami i czwórkami, Buźka z trudem, a Tramp z niezbyt zachęcającą do dalszego życia wizją dwóch poprawek we wrześniu, co mu trochę pokrzyżowało plany z pracą w wakacje. Oboje moi współlokatorzy ogarnięci są przemożną chęcią zarabiania, czego nie podzielam i co nie do końca rozumiem. Praca – jasne, kiedyś, po studiach, jak najbardziej. O ile Tramp raczej nie ma wyboru (nigdy nie jeździ do domu i właściwie nie jestem pewien, czy go w ogóle posiada), o tyle Buźka według mnie zdecydowanie przegina. Ma ustawionych rodziców, lekarzy, hojnych i na poziomie, a ona pieprzy coś o honorze i zajeżdża się na śmierć, siedząc od rana do nocy w jakimś podrzędnym sklepie ogrodniczym (zimą) albo wyrywając chwasty w botaniku (latem). Ale jej wybór, nie zamierzam się wtrącać. Kocha zresztą te swoje zielska chyba bardziej niż kogokolwiek, więc pewnie jej dobrze.
Uwielbiam lato w Poznaniu. Dlatego – chociaż sesja parę dni temu szczęśliwie dobiegła końca – jakoś nie spieszy mi się jeszcze do domu. Małomiasteczkowa atmosfera mnie przytłacza, moi rodzice obgadujący sąsiadów (i siebie nawzajem, kiedy drugiego akurat nie ma) denerwują, kumple w rozjazdach. Nic mnie tam nie trzyma, jeziora mam i tutaj. Poza tym z Trampem wykonujemy nasze złodziejskie misje; teraz jest najlepszy okres, zwłaszcza jeśli chodzi o tramwaje – ludzie oblepieni potem, z mroczkami przed oczyma, otępieni upałem, ospali, z czujnością na poziomie bliskim zera. Zbawienne.
Siadam na ławce w parku przy Arenie, na słuchawkach najnowsze wydania Economista (specjalizuję się w historii gospodarczej, myślę też o pokombinowaniu trochę z giełdą), obok mnie przechodzą co jakiś czas chwiejące się babcie, dziadkowie z wnukami, młode mamy (niektóre, o zgrozo, mniej więcej w moim wieku) z wózkami, z których dobywa się rozdzierający krzyk lub radosny szczebiot (częściej to pierwsze, oczywiście), biegające nastolatki z lekką nadwagą, alternatywni właściciele psów wszystkich ras i kolorów. Lubię patrzeć na ludzi, potrzebuję ich jak powietrza i dlatego nigdy nie zrozumiem Buźki w jej zamiłowaniu do nocnych wypraw. Przecież to musi być takie nudne!
W pierwszej części nie podoba mi się banalność porównania burzy i słońca do dobra i zła. Zabiłaś mnie tym, bo opis był całkiem niezły. I, moim zdaniem, przesadnie upersonifikowałaś burzę...
----------------
Druga ok, ale nic odkrywczego. Tak na 3
---------------------
"Nie lubię za bardzo" Nie za bardzo lubię
"Ale o ile" nie rób z tego nowego zdania
"w ogóle posiada" Tu mówimy o domu nie jako o budynku, prawda? Zatem 'ma', a nie posiada.
Poza tym, nie jest źle. Taki fragment, ot bo i jest.
Całość. Liczyłem na coś bardziej ekscytującego, jeśli mam być szczery. Myślałem, ze będzie to opis, owszem, ale miałem nadzieję na jakiś alternatywny sposób postrzegania świata przez narratorów. Warunkowo jestem za publikacją...