historia nie pisana o mnie, po mnie, przede mną – raczej pomiędzy
1.
Moje cofanie się w rozwoju zaczęło się mniej więcej po tym jak jednego wieczoru wypaliłem po raz pierwszy Marię na pół z jakimś punkiem z wypełnionej Nią po pachy fifki. Paliliśmy czerwone czesterfildy. Piło się też wtedy litry wódy i oczywiście: winko (patykiem napisane) popisane korektorem w anarchistyczne znaki i hasła. Pamiętam, że ktoś podał mi wtedy malutki znaczek i kazał wsadzić go do ryła. Ktoś inny zaproponował mi schować go do kutasa. Wsadziłem. Do dupy.
W krzakach. Wiało jak to w październiku. Prawdziwa to była październikowa pogoda. A ja traciłem w tych krzakach właśnie dziewictwo. To była prawdziwa dzika dzika młodość.
Teraz jestem pewien, że definitywnie zacząłem się cofać tuż po wakacjach. Na pierwszej powakacyjnej lekcji. Siedziałem po cichu. W mojej głowie zasiadła nieznośna cisza, a na zewnątrz panował totalny hałas. Głównie jakieśtam wspominki wakacyjne. Nikt się nic nie zmienił. Dziewczyny, których wzroku i pytań unikam bytowały brzydkie jak od zawsze. Wszystko po staremu.
Blachara z ławki za mną pyta mojej kolegi obok czemu się tak nie odzywam. Co się tak zmieniłem. Ja z nadmiaru myśli kotłujących się w moim łbie obracam się i mówię do jej złożonych jak karpie usta pomalowanych tania szminką warg:
- To co? To ty nic nie wiesz?
Czekam. Nie wiem na co. Może aż z osłupienia odpadnie jej tapeta z ryja. Może. Ale nie. Zaraz przenika mi przez mój czysty umysł jej myśl: „Co mu, kurwa, matka umarła?! I a zaraz: „Co mu kurwa...?”.
- Co?! A co mam wiedzieć? Co się stało?
- No nie wiesz... że ludzie się czasami zmieniają – odpowiadam odwracając się.
No i ja się właśnie zmieniłem. Ale jak zwykle sztucznie, dla innych – nie dla siebie. Wrzuciłem w umysł coś co się nazywa spokojem wewnętrznym. Zalansowałem trochę.
Przekształciłem się z buntownika – błazna – nieważnego na klimaciarza – nieobecnego – obserwatora (nieważnego). Byłem nieobecny, obojętny oraz obojętnie nieobecny i nieobecny w swojej obojętności. Zamknąłem się na miliard kłódek.
Było mi z tym dobrze bo miałem wszystko w dupie. Zresztą jak zawsze.
Przynajmniej to jest niezmienne.
W moim cofaniu dotarłem do pewnej nieuniknionej granicy. Mianowicie granicy dzieciństwa. Ścisłego dzieciństwa. Przestając miarkowo palić papierosy. Pić kawę, onanizować się, etc.
Mój irokez już dawno przerósł (moje oczekiwania). Uświadomiłem sobie, ze dalej nie mogę zajść, ponieważ ktoś permanentnie usiłuje stłumić we mnie dziecko – moje prawdziwe ja przecież. A jeśli nie mogę się dalej rozwijać (w moim przypadku cofać się w rozwoju) to oznacza, że nie żyję.
No. Było chujowo. Bardzo nawet. Cały pierdolony czas miałem przed oczami obraz przewijanej płyty z moim życiem do tyłu. A potem dym z CD-romu i płyta w pytę pęka jak pączek z pitą pitaną w ustach (jakiejś) pyzatej pizdy. ( Na marginesie tak to miałem w klasie taką pannę co zamiast książek nosiła w torbie do szkoły pączki – ja jebie!).
Żeby odnaleźć siebie postanowiłem odrzucić przeszłość i nie myśleć o przyszłości. Musiałem zawiesić się na teraźniejszości. A żeby to zrobić trzeba mi było czegoś naprawdę prawdziwego i mocnego w swej prawdzie. Uczucie.
Pamiętam to uczucie. Zakochanie. Kilka razy w życiu. I to co wydawało się niemożliwe znowu mi się udało. Lecz ja jak zwykle nie wyksztusiłem z siebie słowa. Nie pozwala mi na to moja gejowska natura.
Zwykle kończy się na tym, że porównuję wpatrzony w zdjęcie oczy i wybieram piękniejsze. Nigdy się nie onanizuję przy wizjach mych przekochanych dziewcząt. Chemia jeszcze potem sobie trochę trwa. Jakieś trzy lata. W zależności od częstotliwości spotkań. Ale z tym się jakośtam żyje.
A kiedy się przechodzi przez wszystko jeszcze raz po kolei to się czeka na najlepsze kawałki, urywki. Ja swoich niestety nie spotkałem. Bo niby jest to samo – a inaczej.
Czuję się jakbym wskoczył w skórę starego człowieka, który co dopiero przyszedł na ten popierdolony świat należący (niestety) do odważnych. A kim są Ci Odważni? – Bogami. Postawili wszystko na jedną kartę i się im pofartowało.
Ja czuje presję. Rodzice – którzy wiedzą to czego ja nie wiem (i są w błędzie – nic nie wiedzą), a ja wiem to czego oni nie wiedzą i się wkurwiam bo wiem tyle co nic (o sobie). Przez to właśnie, że oni wiedzą lepiej niż ja o mnie wszystko.
Nietolerancja – wielkie, śmierdzące, sraczkowato – bagniste gówno. Najgorsze. Potrafi człowieka rozjebać od środka w drobny mak. Roztrzepić. I zostawić – jak wyjebaną kurtyzanę pod latarnią z porcją hery lub forsą na chleb dla dzieci (ryzyko zawodowe) w zamian.
Boję się śmierci. Wiecie czemu ludzie się boją? Nie, inaczej. Jak ludzie czują strach przed śmiercią to oznacza, że jednak w przeciwieństwie do ich przekonania coś ich tutaj trzyma. Nie zawsze wiedzą co.
A ja chce normalnie kiedyś żyć. W miarę. Bez nietolerancji, wynikającej z niej nieśmiałości, bez mokrych rąk. Za to z piękna żoną (kimś się zaopiekować; kanapki na śniadanie i karteczka: „smacznego” i dzieckiem (dzieci kochają delfiny).
Dom – to jest, kurwa, to!
W miarę normalne życie bo wiadomo... zasiane młodością nasionka kiełkują, a chwastów się nie da definitywnie z głowy wyplewić. Tylko z ogródka można.
- O jak tu ładnie. Widzisz. Od razu lepij!
No, widzę właśnie. Szkoda, że ludzie nie potrafią widzieć tego co niewidzialne, tego co naprawdę ważne – świat byłby zajebisty wtedy. Tak to potrafią tylko pierdolić sobie życia nawzajem.
Jedne po drugim...
I po co to wszystko?
Boli mnie brzuch. Pęka mi serce. Moja granicę bezsenności już dawno przekroczyłem. Płacze tylko przez sen. Czyli rzadko. Znowu palę. Jak dawniej. Patrzę w gwiazdy i gadam do siebie. Jedyne z nowości to, że sobie odpowiadam.
... i piszę ten list do siebie. zaadresowany na dokładnie trzy lata później. do siebie. do zakładu dla chorych na świat. do zakładu dla chorych na wszystko...
Wiem dobrze, że popiół z parapetu rozwieje wiatr, a ślina wysknie, wsiąknie.
... bo...
Wiem to na pewno. Ale nadal sobie umieram powoli. W osamotnieniu żalu i pustce.
„... jestem chory na wszystko...”
1.
Moje cofanie się w rozwoju zaczęło się mniej więcej po tym jak jednego wieczoru wypaliłem po raz pierwszy Marię na pół z jakimś punkiem z wypełnionej Nią po pachy fifki. Paliliśmy czerwone czesterfildy. Piło się też wtedy litry wódy i oczywiście: winko (patykiem napisane) popisane korektorem w anarchistyczne znaki i hasła. Pamiętam, że ktoś podał mi wtedy malutki znaczek i kazał wsadzić go do ryła. Ktoś inny zaproponował mi schować go do kutasa. Wsadziłem. Do dupy.
W krzakach. Wiało jak to w październiku. Prawdziwa to była październikowa pogoda. A ja traciłem w tych krzakach właśnie dziewictwo. To była prawdziwa dzika dzika młodość.
Teraz jestem pewien, że definitywnie zacząłem się cofać tuż po wakacjach. Na pierwszej powakacyjnej lekcji. Siedziałem po cichu. W mojej głowie zasiadła nieznośna cisza, a na zewnątrz panował totalny hałas. Głównie jakieśtam wspominki wakacyjne. Nikt się nic nie zmienił. Dziewczyny, których wzroku i pytań unikam bytowały brzydkie jak od zawsze. Wszystko po staremu.
Blachara z ławki za mną pyta mojej kolegi obok czemu się tak nie odzywam. Co się tak zmieniłem. Ja z nadmiaru myśli kotłujących się w moim łbie obracam się i mówię do jej złożonych jak karpie usta pomalowanych tania szminką warg:
- To co? To ty nic nie wiesz?
Czekam. Nie wiem na co. Może aż z osłupienia odpadnie jej tapeta z ryja. Może. Ale nie. Zaraz przenika mi przez mój czysty umysł jej myśl: „Co mu, kurwa, matka umarła?! I a zaraz: „Co mu kurwa...?”.
- Co?! A co mam wiedzieć? Co się stało?
- No nie wiesz... że ludzie się czasami zmieniają – odpowiadam odwracając się.
No i ja się właśnie zmieniłem. Ale jak zwykle sztucznie, dla innych – nie dla siebie. Wrzuciłem w umysł coś co się nazywa spokojem wewnętrznym. Zalansowałem trochę.
Przekształciłem się z buntownika – błazna – nieważnego na klimaciarza – nieobecnego – obserwatora (nieważnego). Byłem nieobecny, obojętny oraz obojętnie nieobecny i nieobecny w swojej obojętności. Zamknąłem się na miliard kłódek.
Było mi z tym dobrze bo miałem wszystko w dupie. Zresztą jak zawsze.
Przynajmniej to jest niezmienne.
W moim cofaniu dotarłem do pewnej nieuniknionej granicy. Mianowicie granicy dzieciństwa. Ścisłego dzieciństwa. Przestając miarkowo palić papierosy. Pić kawę, onanizować się, etc.
Mój irokez już dawno przerósł (moje oczekiwania). Uświadomiłem sobie, ze dalej nie mogę zajść, ponieważ ktoś permanentnie usiłuje stłumić we mnie dziecko – moje prawdziwe ja przecież. A jeśli nie mogę się dalej rozwijać (w moim przypadku cofać się w rozwoju) to oznacza, że nie żyję.
No. Było chujowo. Bardzo nawet. Cały pierdolony czas miałem przed oczami obraz przewijanej płyty z moim życiem do tyłu. A potem dym z CD-romu i płyta w pytę pęka jak pączek z pitą pitaną w ustach (jakiejś) pyzatej pizdy. ( Na marginesie tak to miałem w klasie taką pannę co zamiast książek nosiła w torbie do szkoły pączki – ja jebie!).
Żeby odnaleźć siebie postanowiłem odrzucić przeszłość i nie myśleć o przyszłości. Musiałem zawiesić się na teraźniejszości. A żeby to zrobić trzeba mi było czegoś naprawdę prawdziwego i mocnego w swej prawdzie. Uczucie.
Pamiętam to uczucie. Zakochanie. Kilka razy w życiu. I to co wydawało się niemożliwe znowu mi się udało. Lecz ja jak zwykle nie wyksztusiłem z siebie słowa. Nie pozwala mi na to moja gejowska natura.
Zwykle kończy się na tym, że porównuję wpatrzony w zdjęcie oczy i wybieram piękniejsze. Nigdy się nie onanizuję przy wizjach mych przekochanych dziewcząt. Chemia jeszcze potem sobie trochę trwa. Jakieś trzy lata. W zależności od częstotliwości spotkań. Ale z tym się jakośtam żyje.
A kiedy się przechodzi przez wszystko jeszcze raz po kolei to się czeka na najlepsze kawałki, urywki. Ja swoich niestety nie spotkałem. Bo niby jest to samo – a inaczej.
Czuję się jakbym wskoczył w skórę starego człowieka, który co dopiero przyszedł na ten popierdolony świat należący (niestety) do odważnych. A kim są Ci Odważni? – Bogami. Postawili wszystko na jedną kartę i się im pofartowało.
Ja czuje presję. Rodzice – którzy wiedzą to czego ja nie wiem (i są w błędzie – nic nie wiedzą), a ja wiem to czego oni nie wiedzą i się wkurwiam bo wiem tyle co nic (o sobie). Przez to właśnie, że oni wiedzą lepiej niż ja o mnie wszystko.
Nietolerancja – wielkie, śmierdzące, sraczkowato – bagniste gówno. Najgorsze. Potrafi człowieka rozjebać od środka w drobny mak. Roztrzepić. I zostawić – jak wyjebaną kurtyzanę pod latarnią z porcją hery lub forsą na chleb dla dzieci (ryzyko zawodowe) w zamian.
Boję się śmierci. Wiecie czemu ludzie się boją? Nie, inaczej. Jak ludzie czują strach przed śmiercią to oznacza, że jednak w przeciwieństwie do ich przekonania coś ich tutaj trzyma. Nie zawsze wiedzą co.
A ja chce normalnie kiedyś żyć. W miarę. Bez nietolerancji, wynikającej z niej nieśmiałości, bez mokrych rąk. Za to z piękna żoną (kimś się zaopiekować; kanapki na śniadanie i karteczka: „smacznego” i dzieckiem (dzieci kochają delfiny).
Dom – to jest, kurwa, to!
W miarę normalne życie bo wiadomo... zasiane młodością nasionka kiełkują, a chwastów się nie da definitywnie z głowy wyplewić. Tylko z ogródka można.
- O jak tu ładnie. Widzisz. Od razu lepij!
No, widzę właśnie. Szkoda, że ludzie nie potrafią widzieć tego co niewidzialne, tego co naprawdę ważne – świat byłby zajebisty wtedy. Tak to potrafią tylko pierdolić sobie życia nawzajem.
Jedne po drugim...
I po co to wszystko?
Boli mnie brzuch. Pęka mi serce. Moja granicę bezsenności już dawno przekroczyłem. Płacze tylko przez sen. Czyli rzadko. Znowu palę. Jak dawniej. Patrzę w gwiazdy i gadam do siebie. Jedyne z nowości to, że sobie odpowiadam.
... i piszę ten list do siebie. zaadresowany na dokładnie trzy lata później. do siebie. do zakładu dla chorych na świat. do zakładu dla chorych na wszystko...
Wiem dobrze, że popiół z parapetu rozwieje wiatr, a ślina wysknie, wsiąknie.
... bo...
Wiem to na pewno. Ale nadal sobie umieram powoli. W osamotnieniu żalu i pustce.
„... jestem chory na wszystko...”