Chory na Wszystko (II)

Raoul Duke

- Widzisz, w tej chwili właśnie uświadomiłem sobie, że mam nad nimi przewagę - że to oni są w błędzie, w tyle. Być może, rzeczywiście, poruszam się permanentnie w gównie, brnąc przez życie lecz oni w tym gównie pływają. Powiedz mi, co byś wolał ? Iść przez gówno, mając je do kolan czy też płynąc przez jego rzekę? Wolałbyś mieć gówno między palcami stóp, na nogach, pod paznokciami czy na twarzy, w uszach, oczach, na wargach, w nosie; w żołądku czasem nawet?
Idę całe życie przez gówno. Oni w nim płyną. No powiedz. Co byś wolał?
- Tak naprawdę. Tak naprawdę to ja nawet pływać nie umiem. A gdybym umiał i miałbym płynąć całe życie przez rzekę gówna to wolałbym nie umieć pływać i się utopić w tym bagnie... Bo co to za życie... W gównie.
- No widzisz! No widzisz...

Kończyliśmy z Januszem czwarte piwo, gdy banda dzieci z plastykowymi dmuchawcami z kwikiem wybrnęła na brzeg. Gówno w tym momencie stało się namacalne. Na ich jasnych o pulchnych ciałkach (ja wiem, od trzech do sześciu lat mieli) widniał wszelkiej maści syf z rzeki: glony, czerwono - brązowa piana, papierki po batonikach, nadgnite patyczki, żabi skrzek, błoto, żwir i oczywiście: ludzkie gówno. W moje nozdrza uderzył zapach pasztetowej wystawionej przez tydzień na działanie najbardziej piekielnego słońca.

- Czas stąd spierdalać.

Był upał jak sto skurwysynów, taki, że aż mój czarny longsleev przykleił się do mnie swoją całą czarną powierzchnią. Wstałem. Odczekałem aż krew napełni moją głowę po pachy. Był początek sierpnia. Te osiem browarów wypite na słońcu to nie byle co - najebałem się jak ostatni chuj. Janusz ulotnił się bez pożegnania - jak zawsze nie było go tam gdzie nigdy nie był.


***


Mam dwadzieścia siedem lat. Według badań powinienem w tym wieku spłodzić pierwsze dziecko. Nawet gdybym chciał takowe stworzyć to tutaj; w ośrodku dla chorych na świat: "Happy Time" nie mam takiej możliwości. Nie ma wśród nas kobiet, nie ma dziewcząt, nie ma pielęgniarek, doktorek, lekarek, sprzątaczek. Nie ma nawet kucharek. Są same chłopy.
Jest nas tutaj (to znaczy chorych, potrzebujących odizolowania od społeczeństwa; jesteśmy bowiem nienormalni - jakby normalność miała normę czyli niebezpieczni) stu sześciu pacjentów. Ale i też klientów. wszyscy dzielimy się na trzy grupy. Ci, którzy przybyli tu z własnej woli, ci, którzy zostali do pobytu tutaj zmuszeni z możliwością przepustki na weekendy oraz tacy panowie co ich tu trzymają w odizolowaniu zupełnym. Wiem, jestem pewien, że oni już stąd żywi nie wyjdą. Może i lepiej. Przede wszystkim dla nich.
Ja należę do pierwszej grupy. Zgłosiłem się tu bo wbrew mym zapewnieniom nie odnalazłem siebie w świecie. Nic mnie też tam nie trzymało, a śmierci, jak wiecie, się boję. Inaczej. Boję się samobójczej śmierci. Ta, która na mnie czeka jeszcze zdąży nabrać odpowiedniego koloru, gdy przyjdzie czas.
Żeby przedłużać swój pobyt w "pensjonacie" muszę tylko co jakiś czas zrobić coś zupełnie pojebanego - coś na miarę kompletnego debila. I robię to! Permanentnie co dwa miesiące. Wprawiłem się - teraz to dla mnie kaszka z mleczkiem.

Moje dostanie się na listę kretynów w "Happy Time" także było niezwykle proste. Gdy szala rzeczywistości kompletnie przeważyła postanowiłem oddać się w ręce panów w białych kitlach, z wąsami i głosami tak przemawiającymi do nas, że ja pierdolę.
Poszedłem na pocztę. Najpierw myślałem o banku, ale zrezygnowałem – to to byłoby chyba zbyt mocne jak na pierwszy raz. Jak na początkującego świra. Poszedłem więc na pocztę. Pamiętam jak dziś. W kolejce do pierwszego okienka stali: kobieta, mężczyzna, kobieta z dzieckiem, staruszka. Drugie było wolne. Przed trzecim okienkiem stało jeszcze kilka osób. Podszedłem do wolnego. Pani na razie się uśmiechała – albowiem nie wiedziała co za chwilę się zdarzy.

- Słucham uprzejmie.
- Ja nie.
- Słuchaam?
- Ja nie słucham. Uprzejmie.
- Aha. Taak...?
- Jest papier do dupy?
- Uwaga, mamy kretyna – powiedziała z przekąsem, wbijając we mnie wzrok, do swoich koleżanek.

Teraz patrzyły na mnie wszystkie trzy. Spod okularów. Zza trzech szyb.

- Co, nie ma? To nic nie szkodzi. Te ulotki też mogą być – i zabrałem kilka z nich sprzed okienka.

Potem zrobiłem trzy kroki w tył. Rozpiąłem rozporek, pasek. Ściągnąłem gacie. Majty. Kucnąłem. I zasadziłem na wyłożoną białymi płytkami pocztową podłogę kloca przypominającego kiełbasę do święconki na Wielkanoc. Cały czas, kiedy srałem, patrzyłem w sufit.

Potem już szybko poszło. Podtarłem żyć ulotkami z reklamami super pożyczek. Usiadłem na krześle. Obok tłustej kobitki z cycami jak arbuzy. Delektując się pięknym widokiem, z twarzą kompletnego debila, czekałem w spokoju na policję.
Pamiętam, że przyszło mi wtedy na myśl by zwalić sobie jeszcze konia dla lepszego efektu; ale już właśnie panowie w błękitnych hełmach wysypali się na pocztę.

To jest moja historia. Podczas cztero letniego pobytu w „Happy Time” usłyszałem podobnych ponad pięćdziesiąt.
Większość bowiem świrów tutaj było świrami z wyboru – tak jak ja.

Nadszedł czas przepustki. Trzy dni. Ja nie miałem dokąd pójść – jak zwykle włóczyłem się bez celu.


(Prolog 3)


Każdy po części zna pewnie swoje miejsce. Moje jest pod mostem. Kupiłem fajki i piwo. Tylko na to było mnie stać. Zbliżała się noc. Usiadłem na wyszukanym kamieniu. Piłem i paliłem. Piwo i papieros. Razem (w połączeniu) przypominają mi o ślinie pod nogami.
W otoczeniu naściennych napisów, chwastów, traw, śmierdzącej rzeki, hałasu przejeżdżających nade mną aut, kotów, ciemnych chmur, które powoli puszczały w  świat swoje odchody, błota, zapachu ryb, no i jesiennego Boga rozmyślałem o rzeczach ważnych i nieważnych. Głownie o tych ważnych jednak.
Zawsze mnie takie myśli o szkole nachodzą jak koszmary nocne. Na przykład jak nauczyciele zmuszali mnie do oglądania tych samych filmów po raz enty i zawsze mieli na nie jakieś takie interpretacje, ze pierwszy raz słyszałem.
A jak oni słyszeli: „Czytała pani książkę?”
To mi odpowiadali: „Nie, jaja se ze mnie robisz?”
Nie. Dlaczego miałbym („se jaja robić”)?Zawsze byłem śmiertelnie poważny w chwilach niepoważnych, a w chwilach poważnych byłem niepoważny. No ja pierdolę – w dupę pierdolony jest ten świat i ci ludzie.
Czasami więc się nie odzywałem. Wolałem się bardziej nie wkurwiać.

Już się na dobra rozpiździło deszczówką. Prawdziwie morski klimat nastał. Wyciągnąłem kanapkę zza pazuchy. Skrupulatnie zapakowaną w folię. Zacząłem jeść.
Postanowiłem wrócić. Ta kanapka psuła cały klimat podmostowej przystani, gdzie przybywali właśnie umarli. Jakiś pijaczyna robił opodal autoportret jesiennemu Bogu swoim rozmaitym sikiem.


                              KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ – NIE OSTATNIEJ (czyt. C.D.N.)
 

 

Raoul Duke
Raoul Duke
Opowiadanie · 10 sierpnia 2009
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Coraz częściej mam ochotę wrzucić coś prozą i takie teksty mnie ku temu zachęcają.

    · Zgłoś · 15 lat