Krakowski romans (fragment opowiadania)

marcinsen

     Małgosia odesłała Michała do domu. Chciała być sama. Choć byli razem już od roku, ciągle jeszcze mieszkali oddzielnie. To była jej decyzja, ale sama nie wiedziała dlaczego trzymała się jej tak bardzo. Byłoby miło poleżeć teraz razem, przytulić się i spróbować wspólnie znaleźć sens w wydarzeniach ostatnich tygodni. Zamiast tego siedziała samotnie, w cichym, zalanym popołudniowym słońcem pokoju, na poddaszu krakowskiej kamienicy, w samym prawie centrum (gdyby nie okazyjna cena i pieniądze za korepetycje z hiszpańskiego, nie byłaby w stanie pozwolić sobie na taki luksus) i próbowała choć trochę się wyciszyć, poszukać jakiegoś sensu w tym wszystkim, zracjonalizować doświadczenia z ostatnich kilkunastu dni.


     Z Michałem poznali się prawie dokładnie rok wcześniej. Wiosna niezauważalnie przechodziła w lato, ciepła bryza poruszała delikatnie drzewami na Plantach, podekscytowani sesją końcową studenci pili wino w parku, a turyści napychali się obwarzankami i oscypkami, zapijając lodowatym piwem, podawanym w malowniczych, przytulnych barach.


     Lubiła spacerować po Krakowie, ot tak, bez celu, z książką i dziennikiem w torbie, przechodzonym aparatem cyfrowym i łagodnymi, brązowymi oczami, którymi badała przechodniów, zawsze nastawiona na, jak sama mówiła, wyławianie ludzi ze swojego plemienia.


     Czasami  siadała na trawie, pod Wawelem, albo na Rynku, na jakiejś wolnej ławeczce, czy murku i pisała o tym jak pachną dorożki (oczywiście końmi!), co się jej śniło, że chciałaby być tutaj w latach dwudziestych i ciekawe, czy wtedy również mogłaby mieć na sobie tą samą białą sukienkę w czerwone i niebieskie secesyjne kwiaty, z dużym wycięciem na plecach, i czy byłaby w stanie stopić się w niej z tłumem.


     Michał powiedział jej później, że wcale nie musiałaby wracać do lat dwudziestych, żeby wyróżniać się z tłumu. Nawet teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, wyglądała jakby była nie z „teraz”. W ogóle nie było wiadomo skąd jest.


     Pewnego dnia, spacerując po ciasnych uliczkach, weszła do jego zakurzonego antykwariatu w piwniczce. Czytał właśnie stary egzemplarz „Kronik Marsjańskich” Raya Bradburego, pozbawiony okładek i kilkunastu ostatnich stron. Wygrzebał go z pudła, które jakiś miłosierny samarytanin zostawił rankiem pod drzwiami jego sklepiku i nie wiedział nawet kiedy całkowicie zagubił się na uliczkach opuszczonych, tajemniczych i pięknych marsjańskich miast. Nie miał zbyt wielu klientów, kiedy więc usłyszał skrzypienie drzwi, z zainteresowaniem podniósł głowę z nad książki. Sklepik nie miał lady, tylko mały stolik na którym ledwo mieścił się komputer. Kasa fiskalna musiała zadowolić się miejscem na podłodze. Obłożona papierami i książkami oraz pokryta kurzem, z pewnością obudziłaby podejrzenia urzędu skarbowego, na szczęście jednak wydawało się, że urząd zapomniał o jego sklepiku. Do środka prowadziły dosyć strome schody i najpierw zawsze widział nogi klienta. Dzięki temu miał sekundę, albo dwie na ocenę sytuacji i przygotowanie indywidualnego podejścia do klienta. Inaczej należało podchodzić do zgrabnych, nastoletnich nóg, w spódniczce, a inaczej do dystyngowanych, w kantkę, albo w sztruksach obstrzępionych przy nogawkach.


     Po kilku tygodniach, kiedy byli już parą, powiedział jej, że kiedy pierwszy raz weszła do jego sklepiku, ciężko było mu zaklasyfikować jej nogi. "Na pewno były zgrabne" -dodał szybko, widząc jej zmarszczone czoło, ale miały też w sobie coś poważnego, artystycznego, tajemniczego, pociągającego, ale i godnego czci. „To wszystko wyczytałeś z moich krzywych nóg?” – zaśmiała się, mile połechtana.


     Więc nieznajoma dziewczyna weszła do sklepu i pokazała swoje nogi. Odłożył książkę i czekał na resztę zagadkowej postaci, zastanawiając się przez chwilę, czy być może nie zobaczy zaraz twarzy marsjańskiej księżniczki o złotych oczach. Zamiast tego, zobaczył Małgosię i tak to się wszystko zaczęło. Zupełnie jak w „Mistrzu i Małgorzacie”, która – jak się okazało – była ulubioną książką zarówno jego jak i jej.


     Czasami to ona przychodziła do niego, do antykwariatu i grzebała godzinami po zakurzonych półkach, równocześnie rozmawiając z nim o Atlantydzie, Dostojewskim, snach, Tarocie, seksie, Bogu – przy tym temacie ścierali się ogniście; Michał był ironicznym agnostykiem, ona w pełni przekonaną teistką, ale nigdy nie pokłócili się na tyle, żeby coś się między nimi popsuło.


     Innym razem, Michał zamykał swoją piwniczkę na cztery spusty i czekał na Małgosię pod szkołą, a później spacerowali godzinami po Krakowie, z zaskoczeniem odkrywając ciągle nowe zakątki, ulice i szalone sklepiki z dziwactwami.


     Minęło wspólne lato, pełne wędrówek i spoconej miłości na dusznym poddaszu jej mieszkania, później złota – choć pod koniec szaro-deszczowa jesień, następnie mroźna zima (grzali się wtedy przy malutkiej farelce, w przytulnym półmroku jego sklepiku, delektując się zapachem kurzu, starego papieru i gorącej herbaty z malinowym sokiem).


     Aż przyszła wiosna, która wszystko zmieniła.

 

marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 20 sierpnia 2009
anonim