Góry, których nie było

marcinsen

 

     Zima była mroźna. Choć grube rękawice chroniły ręce, czułem jak mrowią mnie koniuszki palców. Biała para wydawała się kręcić nerwowo w powietrzu, jakby próbując uciec do jakiegoś ciepłego miejsca.

     W skupieniu wbiłem wzrok w rozkład autobusów, ale za cholerę nie mogłem nic odczytać. Robaczki liter zlewały się w niezrozumiały bełkot. Przytupywałem dla pobudzenia krążenia.

     - Gdzie my w ogóle jedziemy? – spytałem Szymona.

     - Przede wszystkim nigdzie blisko.

     - Aha – mruknąłem i odwróciłem się do rozanielonej Gosi. – Wiesz coś więcej?

     Dziewczyna wysłała mi całusa z pary i mrugnęła. Wzruszyłem ramionami i już chciałem wrócić do lektury chińskiego rozkładu jazdy, kiedy Szymon powiedział:

     - No dobra, nie ma już na co czekać, idziemy.

     I poszliśmy.

 

     W górach, kiedy idzie się przez las, w strzelającym mrozie, ma się wrażenie, że to inna planeta. Wystarczy, że w twoim kosmicznym skafandrze pojawi się nieznaczna szpara, a wkrótce skrajna temperatura i brak zdatnego do oddychania powietrza zrobi z ciebie zamrożoną na kość mumię. Tylko, że w ogóle się tym nie przejmowałem. Tak naprawdę było cudownie. Słońce sprawiło, że zima wydawała się przyjazna. Poza tym czułem się wolny. Nieświadomość celu jest dobrym pobudzaczem swobody i niezależności. Oddychałem głęboko, aż paliły mnie płuca. Rozglądałem się z fascynacją dookoła. Znałem to miejsce i ścieżkę. Nieraz tędy szedłem, tyle tylko, że nigdy po przebudzeniu. Z radością rozpoznawałem swojskie drzewa i rozległe widoki. Poniżej rozpościerały się wioski i małe miasteczka, których nigdy nie udało mi się odnaleźć na jawie. A przecież teraz mógłbym po prostu zejść w dół (nieraz tak robiłem) i przespacerować się znajomymi uliczkami, wymienić pozdrowienia z zaprzyjaźnionymi sklepikarzami, a może nawet spotkać z wyśnionymi miłościami.

 

     O, w tamtym miasteczku, gdzie ta biała, wysoka wieża kościelna, gra zwykle piękna, żydowska kapela. Grubi chasydzi, niby ze strof Mickiewicza siedzą w karczmie i grają na cymbałach i lutni, pijąc wódkę i tańcząc z butelkami na głowach.

 

     A w tamtej wiosce, po drugiej stronie wąwozu, gdzie widać tylko kilka chatek, mieszkają wampiry. Wioska leży tylko kilka kilometrów od miejsca, w którym się urodziłem, ale na jawie, nigdy nie udało mi się znaleźć do niej drogi. Za to w snach... Poznałem tam piękną wampirzycę i o mały włos nie pobraliśmy się którejś pełni księżyca (bardzo przypadłem do gustu jej ojcu, a to ważna sprawa), ale niestety obudziłem się, a później długo nie mogłem trafić na znajomy szlak. No a teraz... tyle czasu minęło. Pewnie dziewczyna zapomniała i wychowuje już małe wampirki.

     Och, jak ja lubię to miejsce. Szkoda, że tak rzadko...

 

     Szliśmy więc, przedzierając się przez zaspy i zarośla, z zachwytem smakując widoki. Nagle wyszliśmy na zieloną polanę. Naprawdę zieloną – soczystą, z kwiatami, pszczołami, malinami i bzem. Zapachniało latem i miodem, ciepły wiatr rozgrzał nam policzki. Poczułem zdziwienie, ale z drugiej strony wcale się nie zmartwiłem, że jest coś nie tak. Wręcz przeciwnie – rozgrzany wesołością i słońcem, ze śmiechem rzuciłem się na trawę i zacząłem nurkować i skakać, niczym w roślinnym morzu. Ciekawe, jak to możliwe, żeby w środku zimy znaleźć takie miejsce? Ale mało jest dziwnych wydarzeń? Doszedłem do wniosku, że to była po prostu anomalia tego uroczego zakątka.

 

     - Koniec tego dobrego! – zawołał Szymon, a Gosia nadęła usta i wysłała w moją stronę minę a la świnka. Odpowiedziałem jej miną a la „mam cię gdzieś i przestań się mnie czepiać”, po czym, wchodząc coraz głębiej w śnieg, z ociąganiem poszedłem za nimi. Nagle, zaraz za pierwszą linią drzew zobaczyłem półnagiego chłopaka, o długich włosach, który siedział w pozycji lotosu, na pniaku ściętego drzewa i wąchał klej z woreczka. Wokół głowy fruwały oszołomione motyle, kwiaty wyrastały mu spod tyłka, wesoło szumiał leśny strumyk. Zrozumiałem. To nie była żadna anomalia. To medytacja tego długowłosego, nastoletniego jogina-narkomana stworzyła letni ogród w środku surowej zimy.

     Kiedy już miałem wejść w zarośla, obejrzałem się jeszcze raz za siebie. Nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że ten młodzieniec, to ja. „Dziwne spotkanie” – pomyślałem – „Zobaczyłem przeszłość, czy to on zawędrował w przyszłość? A może takie rzeczy na szlaku ze snów są normalką? Pewnie tak.”

 

     Po kilku godzinach Szymon zawołał:

     - Zbliżamy się do szczytu!

     Odwróciłem się do Gosi.

     - Orientujesz się, co nas tam czeka? – spytałem, nie oczekując odpowiedzi. A przynajmniej nic werbalnego.

     - Obiad – odpowiedziała, mijając mnie. Zastanowiłem się, czy nie rzucić w nią śnieżką, ale zrezygnowałem. Zrobiła balon z gumy i zaczęła nucić melodię z „Przygód Baltazara Gąbki”. Co mi tam. Jest fajnie.

     Na szczycie stała piękna restauracja. Wegetariańskie potrawy z całego świata kusiły zapachami wypływającymi przez okna. Otrzepaliśmy buty ze śniegu i nieśmiało zapukaliśmy do drzwi. Otwarła mi moja narzeczona – wampirzyca.

     - O... – wyjąkałem. – Nie wiedziałem, że tu pracujesz.

     - Cześć Marcin – powiedziała z uśmiechem i ucałowała nie w policzek. Te same ciemne, wilgotne oczy. Twarde piersi, opierające się o mnie. Prawie zapomniałem o dwóch lśniących kłach, wystających z kącików ust. Sweet. – Szlak jest pełen niespodzianek, przecież wiesz - dodała.

     - Wiem.

     - To wchodź. Rozgość się. Obiad już czeka. No i wódka z głogu i tarniny. Twoja ulubiona.

     Coraz szerszy uśmiech zakwitł mi na twarzy. Orkiestra była już gotowa. Zamilkł gwar rozmów onirycznych podróżnych. Jankiel zawinął sobie pejsy za uszy i uderzył w cymbały. Gosia pokazała na krzesło obok siebie. A jednak zajęła mi miejsce.

marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 7 września 2009
anonim