Zima
była mroźna. Choć grube rękawice chroniły ręce, czułem jak mrowią mnie
koniuszki palców. Biała para wydawała się kręcić nerwowo w powietrzu, jakby
próbując uciec do jakiegoś ciepłego miejsca.
W
skupieniu wbiłem wzrok w rozkład autobusów, ale za cholerę nie mogłem nic
odczytać. Robaczki liter zlewały się w niezrozumiały bełkot. Przytupywałem dla
pobudzenia krążenia.
-
Gdzie my w ogóle jedziemy? – spytałem Szymona.
-
Przede wszystkim nigdzie blisko.
- Aha
– mruknąłem i odwróciłem się do rozanielonej Gosi. – Wiesz coś więcej?
Dziewczyna wysłała mi całusa z pary i mrugnęła. Wzruszyłem ramionami i
już chciałem wrócić do lektury chińskiego rozkładu jazdy, kiedy Szymon
powiedział:
- No
dobra, nie ma już na co czekać, idziemy.
I
poszliśmy.
W
górach, kiedy idzie się przez las, w strzelającym mrozie, ma się wrażenie, że
to inna planeta. Wystarczy, że w twoim kosmicznym skafandrze pojawi się
nieznaczna szpara, a wkrótce skrajna temperatura i brak zdatnego do oddychania
powietrza zrobi z ciebie zamrożoną na kość mumię. Tylko, że w ogóle się tym nie
przejmowałem. Tak naprawdę było cudownie. Słońce sprawiło, że zima wydawała się
przyjazna. Poza tym czułem się wolny. Nieświadomość celu jest dobrym pobudzaczem
swobody i niezależności. Oddychałem głęboko, aż paliły mnie płuca. Rozglądałem
się z fascynacją dookoła. Znałem to miejsce i ścieżkę. Nieraz tędy szedłem,
tyle tylko, że nigdy po przebudzeniu. Z radością rozpoznawałem swojskie drzewa
i rozległe widoki. Poniżej rozpościerały się wioski i małe miasteczka, których
nigdy nie udało mi się odnaleźć na jawie. A przecież teraz mógłbym po prostu
zejść w dół (nieraz tak robiłem) i przespacerować się znajomymi uliczkami, wymienić
pozdrowienia z zaprzyjaźnionymi sklepikarzami, a może nawet spotkać z
wyśnionymi miłościami.
O, w
tamtym miasteczku, gdzie ta biała, wysoka wieża kościelna, gra zwykle piękna,
żydowska kapela. Grubi chasydzi, niby ze strof Mickiewicza siedzą w karczmie i
grają na cymbałach i lutni, pijąc wódkę i tańcząc z butelkami na głowach.
A w
tamtej wiosce, po drugiej stronie wąwozu, gdzie widać tylko kilka chatek,
mieszkają wampiry. Wioska leży tylko kilka kilometrów od miejsca, w którym się
urodziłem, ale na jawie, nigdy nie udało mi się znaleźć do niej drogi. Za to w
snach... Poznałem tam piękną wampirzycę i o mały włos nie pobraliśmy się
którejś pełni księżyca (bardzo przypadłem do gustu jej ojcu, a to ważna
sprawa), ale niestety obudziłem się, a później długo nie mogłem trafić na
znajomy szlak. No a teraz... tyle czasu minęło. Pewnie dziewczyna zapomniała i
wychowuje już małe wampirki.
Och,
jak ja lubię to miejsce. Szkoda, że tak rzadko...
Szliśmy
więc, przedzierając się przez zaspy i zarośla, z zachwytem smakując widoki. Nagle
wyszliśmy na zieloną polanę. Naprawdę zieloną – soczystą, z kwiatami,
pszczołami, malinami i bzem. Zapachniało latem i miodem, ciepły wiatr rozgrzał
nam policzki. Poczułem zdziwienie, ale z drugiej strony wcale się nie
zmartwiłem, że jest coś nie tak. Wręcz przeciwnie – rozgrzany wesołością i
słońcem, ze śmiechem rzuciłem się na trawę i zacząłem nurkować i skakać, niczym
w roślinnym morzu. Ciekawe, jak to możliwe, żeby w środku zimy znaleźć takie
miejsce? Ale mało jest dziwnych wydarzeń? Doszedłem do wniosku, że to była po
prostu anomalia tego uroczego zakątka.
-
Koniec tego dobrego! – zawołał Szymon, a Gosia nadęła usta i wysłała w moją
stronę minę a la świnka. Odpowiedziałem jej miną a la „mam cię gdzieś i
przestań się mnie czepiać”, po czym, wchodząc coraz głębiej w śnieg, z ociąganiem
poszedłem za nimi. Nagle, zaraz za pierwszą linią drzew zobaczyłem półnagiego
chłopaka, o długich włosach, który siedział w pozycji lotosu, na pniaku
ściętego drzewa i wąchał klej z woreczka. Wokół głowy fruwały oszołomione motyle,
kwiaty wyrastały mu spod tyłka, wesoło szumiał leśny strumyk. Zrozumiałem. To
nie była żadna anomalia. To medytacja tego długowłosego, nastoletniego jogina-narkomana
stworzyła letni ogród w środku surowej zimy.
Kiedy
już miałem wejść w zarośla, obejrzałem się jeszcze raz za siebie. Nie byłem
pewny, ale wydawało mi się, że ten młodzieniec, to ja. „Dziwne spotkanie” –
pomyślałem – „Zobaczyłem przeszłość, czy to on zawędrował w przyszłość? A może
takie rzeczy na szlaku ze snów są normalką? Pewnie tak.”
Po
kilku godzinach Szymon zawołał:
-
Zbliżamy się do szczytu!
Odwróciłem się do Gosi.
-
Orientujesz się, co nas tam czeka? – spytałem, nie oczekując odpowiedzi. A
przynajmniej nic werbalnego.
-
Obiad – odpowiedziała, mijając mnie. Zastanowiłem się, czy nie rzucić w nią
śnieżką, ale zrezygnowałem. Zrobiła balon z gumy i zaczęła nucić melodię z
„Przygód Baltazara Gąbki”. Co mi tam. Jest fajnie.
Na
szczycie stała piękna restauracja. Wegetariańskie potrawy z całego świata
kusiły zapachami wypływającymi przez okna. Otrzepaliśmy buty ze śniegu i
nieśmiało zapukaliśmy do drzwi. Otwarła mi moja narzeczona – wampirzyca.
-
O... – wyjąkałem. – Nie wiedziałem, że tu pracujesz.
-
Cześć Marcin – powiedziała z uśmiechem i ucałowała nie w policzek. Te same
ciemne, wilgotne oczy. Twarde piersi, opierające się o mnie. Prawie zapomniałem
o dwóch lśniących kłach, wystających z kącików ust. Sweet. – Szlak jest pełen
niespodzianek, przecież wiesz - dodała.
-
Wiem.
- To
wchodź. Rozgość się. Obiad już czeka. No i wódka z głogu i tarniny. Twoja
ulubiona.
Coraz
szerszy uśmiech zakwitł mi na twarzy. Orkiestra była już gotowa. Zamilkł gwar
rozmów onirycznych podróżnych. Jankiel zawinął sobie pejsy za uszy i uderzył w
cymbały. Gosia pokazała na krzesło obok siebie. A jednak zajęła mi miejsce.