Sprawa zaczyna się na stacji paliw Orlen, gdzie ja z Idiotą siedzimy w samochodzie, ( BMW kombi-czerwone) i omawiamy plan ogólny naszej dzisiejszej wycieczki. Trochę na wariata się skrzyknęliśmy, no ale inscenizacja Bitwy pod Grunwaldem nie zdarza się codziennie, ani nawet raz w miesiącu, a nawet ani raz na pół roku, więc sami rozumiecie, trzeba było jechać i już. Jako że jego kombi ma pojemne dupsko, załadowaliśmy nań lub doń, nie interesuje mnie poprawna pisownia bo z góry uprzedzam że sprawa będzie brudna, więc do tego bagażnika wrzuciliśmy jedenaście browarów a w kieszenie, których pojemności nie przelicza się na litry tylko na gramy, upchaliśmy pozostałe niespodzianki i obaj przybiciem piątki zadeklarowaliśmy obopólną naszą gotowość by wreszcie wykurwić z tego aż nazbyt znanego nam miasta i ruszyć w drogę. Idiota przekręcił kluczykiem w stacyjce, niewidzialny mechanizm domino spowodował ożywienie silnika i po paru manewrach jeszcze w mieście wreszcie wyjechaliśmy na krajową siódemkę, gdzie po rowach zamiast kwiatów polnych rosły polne krzyże i ogólnie nie patrzyło się na te dekoracje jakoś specjalnie przyjemnie. Jednak ta posępna wizytówka tej drogi szybko uleciała mi z głowy gdy samochodowym już cwałem lecieliśmy pośród brzemiennych mazurskich pól, lasków, wzgórków i pagórków, a kiedy jeszcze otworzyłem piwko by grzdyl swój uszlachetnić jego smakiem to nic, ale to nic teraz nie było mi w stanie zabrać tak ciężko dziś zdobytego poczucia, że wreszcie coś w te jebane wakacje się dzieje. Pogoda była malina, puszyste okręty miały wyjebane na cały świat i nie chciało im się psuć deszczem sobotniego popołudnia stutysięcznemu tłumowi na grunwaldzkich błoniach, po prostu aż chciało by się jakoś zapisać na twardym dysku mózgu ten teraźniejszy nasz feeling. Będzie mityczne wspomnienie na listopadowe wieczory. Nawet ja, stary samochodowy paranoik, w każdym mijanym samochodzie widzący zbliżającą się śmierć nie nagabywałem Idioty aż tak często by zwolnił albo nie zapomniał skręcić przypadkiem, ten zaledwie cztery razy chyba powiedział żebym zamknął pizdę i dał mu prowadzić, więc zamykałem i odtąd jechał niczym nie niepokojony. Po dwudziestu minutach zobaczyliśmy pana w odblaskowym wdzianku z lizakiem, który niczym robot nieprzerwanie to w jedną a to w drugą mańkę machał nim i uprzejmie skierował nas w boczną drogę, już prosto do samego naszego celu. Minęliśmy wielki kamień z dwoma mieczami informujący że to o czym uczyli nas na historii rozegrało się właśnie trzynaście kilometrów dalej, i jeszcze za niespotykaną policyjną obywatelskość obdarzyłem pana robota uśmiechem wielkim jak tamten kamień, choć niekoniecznie tak ciężkim. Teraz to już eldorado myślę, poszły konie po betonie, zaczynamy imprezę. No niestety w życiu to najwyżej można dupą po nieheblowanej desce się przejechać, tak łatwo to nie ma. Do samego Grunwaldu jechało się wypas, prawie cały pas dla nas bo nie byliśmy takimi idiotami by pchać się jak łosie na bitwę, użyliśmy fortelu i pojechaliśmy już po niej, gdy turyści z Krakowa, Warszawy i innych miast łaskawie będą się przez parę godzin wydostawać na krajówkę. Jednak te grube tysiące gawiedzi i tak zrobiły swoje, bo by zaparkować niedaleko pomnika musieliśmy i my trochę powarować w korku, ale że korek pikuś to trzask plask i Idiota w glorii już wjeżdżał elegancko tak że na miejsce plenerowej imprezy od fury mieliśmy ze trzydzieści kroków. Albo Idiota jest tak głupi że ma zawsze farta, bo dosłownie w momencie gdy już się zatrzymywaliśmy jakieś kłęby jakieś dymy wybiły spod maski i aż ludzie w promieniu kilkudziesięciu metrów w głowę zachodzili co to za gad kopalny wjechał na trawę i się na niej dusi.
- Ale mieliśmy szczęście, olej się skończył - Idiota fachowo mi próbował wytłumaczyć ten techniczny niuans.
- No ale co to znaczy?
- No przegrzał się, olej chłodzi samochód.
- Aha.
Obchodziło mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg, teraz tylko było ważne jak spędzimy najbliższe kilka aktywnych godzin, czy opłacało się tu przyjeżdzać. Poszliśmy na pola.
Atmosferę jaka tam panowała można było porównać do powietrza z przebitego balona, który narasta, pęcznieje, fajnie się na to patrzy a kiedy pęka, wzrusza się ramionami i idzie gdzie indziej. Było po bitwie, więc było dość niemrawo. Jakieś persony w średniowiecznych kalesonach i z kolorowymi workami na głowie strzelały z łuku, tu i tam łaziły jakieś grupki ludzi, słońce chociaż obecne, skryło się za warstwą jakiegoś ozonu który oblekł całe niebo i już nie było tak kolorowo jak wcześniej. Niemniej też nie było źle, usiedliśmy na trawie, zapalniczką otworzyliśmy browarki i zajęliśmy się rozmową. Idiota to ciekawy przypadek. Kiedyś był metalem, Slipknot, Vader, te klimaty, potem przyczepił się do mnie i do mojej ekipy, mówił że imponujemy mu, zaczął się zadawać z nami. Szybko domyślił się że oczekujemy po nim rzeczy wielkich, czyli kosmicznych polewów, więc takie nam zapewniał. Szybko stał się legendą, robił takie rzeczy na które nikt za pieniądze by się nie zgodził. Ze śmierdzącego, pospolitego metalowca zamienił się w świra, którego bali się ludzie, ale który na tyle ich ciekawił że każdy starał się koło nas i niego kręcić by móc oglądać te numery o których mówiło całe miasto. Jednak szybko przyszło, szybko poszło. Zmiana szkoły, otoczenia, zaczęły się balety, wódeczka, białko. Zamiast wykręconych gitarowych kapel zaczął słuchać zwykłej techniawki, zamiast jointów coraz więcej kresek z lustra zlizywał. Strój też zamienił na typowy uniform pokroju technozjeba a dresa. Było nawet tak że kontakt urwał się nam na rok a nawet dłużej, jednak ostatnie miesiące przywróciły jakoby nam Idiotę do łask, ale już na amen zmienionego na te gorsze. Siedzieliśmy sobie teraz aktualnie na tej grunwaldzkiej górce gdzie sześćset lat temu ciężka jazda krzyżacka przerabiała Litwinów na sajgonki i wspominaliśmy sobie te ostatnie cztery lata. Aż dziw bierze że w ciągu tak krótkiego czasu zaszły zmiany tak totalne, że pozmieniały sie nasze interpersonalne ustroje, i nasza polityka koleżeńska również tyle wyewoluowała. Mimo wszystko przybiliśmy sobie już dziś po raz drugi piątkę bo co by się nie działo, byliśmy jednak kumplami. Dopiliśmy piwo do końca i udaliśmy się na wycieczkę krajoznawczą. Pierwszym moim zdziwieniem było to, że jest tu tak mało ludzi. Z poprzednich moich wypadów w to miejsce zawsze pamiętałem pospolite ruszenie na te pola, zalane w trupa mordy i usłane nimi połacie ziem, tak jakby bitwa skończyła się tu zupełnie niedawno. Teraz było cicho, spokojnie i nienaturalnie kameralnie. Wpadliśmy do samochodu po następną partię browaru, pokręciliśmy się trochę przy maszcie i pomniku, w międzyczasie zrobiło się ciemno i właściwa sprawa na jaką tu przyjechaliśmy zaczęła przybierać konkretnych kształtów, chociaż my już te kształty widzieliśmy ciut zdeformowane. Puściliśmy się głównym deptakiem po którego obu stronach nastawianych było wszelakiej maści kramów, budek i innych chatek które oferowały szeroki wachlarz od pseudo-średniowiecznego asortymentu do chały w postaci kiet, łańcuchów i innych współczesnych dupereli. W powietrzu wirowały desenie aromatów począwszy od zwykłej pieczonej kiełbasy, którą opychali się przyjezdni, aż do wykwintnych dań z wieków średnich których nazwy nawet nie potrafiłbym wymówić. Podczas gdy Idiota chyba w zachwycie nad tym zastanym przepychem rozglądał się dookoła, mnie zajmowała utopijna wręcz stoickość tego spędu, bo spodziewałem się raczej wzorem lat poprzednich burd, bijatyk i błyskających noży w które obfitowały poprzednie edycje tej imprezy. Nagle coś wyrwało mnie z tej zadumy.
- Siemano!
Zrobiłem parę piruetów głową za przebrzmiałym tym słowem i na jego końcu zobaczyłem znajomą facjatę. Był to dobry znajomek ze szkoły, od której zakończenia nie widziałem go chyba ze trzy miesiące.
- O kurwa, siemanko! - powitałem go ciepło w swoim stylu, oczywiście z serdecznym uściśnięciem dłoni. Był ze swoją ekipą, z której też znałem jedną czy dwie osoby.
- Czym jesteście? - zapytałem.
- Samochodem! A wy?
- No my też! A jakże inaczej.
- Dawajcie z nami! - zaprosił nas drugi znany przeze mnie człowiek.
Wmieszaliśmy się w ich sforę i w liczbie sześciu chłopa już razem udaliśmy się w ramiona wakacyjnej przygody.
Nie będę wnikliwie opisywał wszystkich arkanów naszego wspólnego włóczenia się z nimi bo tak naprawdę nie było żadnych szczególnych letnich wrażeń, poza wypiciem drugiego już chyba morza piwa, parokrotnym rozpadzie naszej drużyny wskutek zatopienia się w nim i zakończeniu posiedzenia w ich aucie, paleniu jointów i słuchaniu Firmy, która dzielnie w każdym utworze jechała psom od jebanych, skurwiałych, zajebanych i tym podobnych epitetów. Raz tylko wskutek mojej prośby zmieniono nutę na Ostrego, ale w połowie jego "Kochanej Polski" znów włączyli Firmę i wszystko zaczęło się od nowa. Nie przeszkadzałem chłopakom w skandowaniu na cały głos refrenów tego składu, w końcu sam należałem do "drugiej strony barykady", ale preferowałem trochę inną wrażliwość nawet na tym wojennym gruncie. Nasza całonocna zażyłość skończyła się w momencie gdy większość zebranych nie była już w stanie patrzeć na własne oczy, więc pożegnaliśmy się paroma chybionymi ruchami rąk, obiecaliśmy że spotkamy się tu za rok tylko z większą artylerią, taką na trzy dni, i to by było na tyle. Wyciągnąłem Idiotę za fraki bo by chłopaczyna usnął im w samochodzie i nic nie widząc i marnie słysząc jak najbardziej po omacku próbowaliśmy znaleźć naszą bazę - furę. Parę razy jakieś pokojowe patrole harcerzy widząc nasz stan oferowały pomoc, ale jako że nigdy jednego nawet procenta z podatku nie przeznaczyłem na ZHP, więc za każdym razem twardo odmawiałem. W końcu po wielu pokonanych żerdziach, pradolinach i bagnach, na rozległym polu zamajaczyło coś czerwonego i bardzo odosobnionego. Otworzyliśmy drzwi i wpadliśmy do środka. Nagle Idiota wstał i ruszył na powrót w ciemność coś tam mamrocząc pod nosem, a ja wirując dookoła własnej osi z przyczyn naturalnych straciłem kontakt ze światem. Co dzień chciałbym tak zasypiać.
Obudziły mnie dwie rzeczy. Pierw usłyszałem odgłos bębniącej mżawki o dach samochodu, a potem bladość dnia wkradła mi się pod powieki i zabrała grunt podatny snom. Parę minut jeszcze leżałem z bluzą zarzuconą na twarz, ale ile można. Wstałem i zobaczyłem co następuje: butelek pałętało sie bez liku, a Idiota spał w bagażniku, pozycja umarło-embrionalna. Upłynęło następne kilka pełnych obrotów sekundnika po owalu zegarków w tej strefie czasowej, zanim jakakolwiek myśl przyszła mi do głowy. Miałem ogromną chęć na coś zimnego, marzył mi się jakiś lód, chociaż normalnie za nimi nie przepadam. Otworzyłem drzwi żeby jakaś poranna bryza przemuskała mi policzki, a w międzyczasie wstał trup.
- Ty, gdzie ja wczoraj poszedłem w nocy? - zapytał mnie ze strasznym grymasem niewyspania na twarzy.
- Sam chciałem Cię o to zapytać - odpowiedziałem mu ze strasznym grymasem wkurwienia na twarzy. - Która godzina?
Wyciągnął telefon i powiedział, że jest jedenasta.
Przeszukałem cały samochód w poszukiwaniu jakichś drobnych, ale znalazłem tylko coś koło złotówki. Wszystko poszło na browary, a wczoraj jeszcze byłem taki bogaty.
- Dawaj do jakiegoś sklepu pójdziemy, coś zjemy - zaproponowałem alternatywę do naszej bieżącej sytuacji.
- Nie chce mi się, wszystko mnie boli - bardzo mnie pocieszył.
Atmosfera w niczym nie przypominała tej sprzed paru godzin jeszcze, gdy wszyscy w pełni sił, weseli, pijani, łaziliśmy nie przejmując się jutrem. Dzień był na maksa szary i beznadziejny, typowa polska niedziela, syndrom dnia poprzedniego, ale niedługo mieliśmy wracać do domu więc nam to rybka w sumie.
- Jedziemy - zaproponował.
Spojrzałem na jego przygniłe trochę oczy, mętny wzrok i spytałem czy jest tego pewien.
- No kurwa - odpowiedział i nie miałem więcej pytań.
Odpalił silnik i jakoś doczłapaliśmy się po tym błocie do asfaltówki. Całkiem dobrze sobie radził za kierownicą, ale niepokoiło mnie czerwone światełko które paliło się przy wskaźniku poziomu paliwa. Nie chciałem wyrażać tej obawy na głos, ale to było silniejsze ode mnie:
- Jak stoimy z wachą?
Myślałem że jako kierowca, który bezpiecznie i bez lipy dowiózł nas na bitwę, tak samo z niej nas odwiezie prosto do domku, ale on tylko powiedział:
- Lipa. Jedziemy na oparach.
Ale dopóki jechaliśmy nie było dramatu. Przyjemnie było bez użycia własnych kończyn przemieszczać się, i tak dojechaliśmy do wsi Grunwald. Kazałem mu stanąć żeby kupić coś w sklepie. Wysiedliśmy i z powodu naszego wyglądu po wczorajszym trochę pokłóciliśmy się o to kto ma iść kupić. Postanowiliśmy że pójdziemy obaj. Sklep był zwykłym, wiejskim sklepem, w sumie całkiem sporym. Na podłodze stały dziesiątki krat z piwem przygotowanym z myślą o wczorajszej inscenizacji, prawdziwe goryczne mury. Za ladą stała taka dość prowincjonalna, prostoduszna z wyglądu blondi, a przed nią korzyła się populacja tejże miejscowości w liczbie sztuk kilkunastu. Onieśmieliło to nas dostatecznie tak, że wyszliśmy stąd i umówiliśmy się że zjemy już w domach, byle doń czym prędzej. Na powrót wsiedliśmy do BMW, zamknęliśmy drzwi, wszystko pięknie, Idiota przekręca kluczyk ale mechanizm domino znany nam spod Orlenu coś zawodzi. Obaj dokładnie patrzyliśmy się na stacyjkę oczekując pospolitego zapłonu i nara, ale mimo coraz to nowych starań kierowcy samochód tylko coś chrząkał i tyle. Wtedy Idiota wypowiedział te w sumie oczekiwane przeze mnie słowa:
- Wacha się skończyła.
Zawsze mam tak, że szok dochodzi do mnie z opóźnionym zapłonem ( co za ironia ), nie uderza od razu prosto w oczy, tylko powoli topię się w nim, spadam w coraz to nowe odmęty i na ich dnie tam dopiero konam. Tak samo było teraz. Nie doszło do mnie to od razu, więcej! w ogóle się tym nie przejąłem, nie obchodziło mnie to bo to on był kierowcą i niech z samej dupy weźmie te paliwo bo jak chcę jechać do domu i chuj mnie to wszystko obchodzi.
- Jak to nie ma? - w końcu coś powiedziałem.
- No skończyła się, mówiłem Ci że na samych oparach jedziemy.
- No i co my teraz zrobimy?
- A skąd mam wiedzieć?
Wysiadłem z samochodu. Dopiero teraz uważniej rozejrzałem się po miejscu naszego przeznaczenia. Byliśmy na małym parkingu koło gminnego sklepu, dookoła otaczały nas typowo wiejskie zabudowania, jak przystało na wieś było sennie i zaczynał padać większy deszcz. Horyzont wyznaczały dalekie pola i lasy. Przy wejściu do gieesu ustawiono parasol i kilka plastikowych krzeseł na których siedzieli tubylcy i pili piwo. Idiota wyszedł za mną. Kiedy zbliżyliśmy się do nich jeden z nich odezwał się:
- Jakieś problemy panowie?
- No małe, paliwo się skończyło.
- Uuu, to niedobrze. Z daleka jesteście?
- Gdzie tam, trzydzieści kilometrów stąd.
- Stachu, co się stało? - spod parasola dobiegł jakiś podpity głos.
Typ odwrócił się do nich i powiedział o naszej sytuacji. Wstało spod niego dwoje facetów i podeszło do nas.
- Trzeba chłopaków poratować jakoś, do domu mają rzut beretem.
Wstąpiła w nas nadzieja, ucieszyliśmy się że ktoś zainteresował się naszą sytuacją lub odwrotnie, może byliśmy tylko ciekawą atrakcją w tej zabitej miejscowości, a podchmieleni mieszczanie tak z nudów coś tylko próbowali nam dopomóc.
Chłopy kręciły się wokół nas, ten co pierwszy wyszedł z pomocą latał tu i tam i pytał co kto może dla nas zrobić. Jednak czas upływał, deszcz napływał, a sensownej pomocy nie udzielał nam nikt. Początkowy zapał Stacha gdzieś uleciał i już więcej czasu spędzał pod parasolem niż z nami. Nie mając nic do roboty schowaliśmy się do samochodu. Opad zostawiał na szybach gęste stróżki swojego jestestwa, dudniło w dach i mieliśmy coraz większego doła. Co innego jakby świeciło słońce i było pogodnie. Wtedy to by była nawet fajna przygoda, a tak była tylko chandra. W furze nie było nawet radia, Idiota miał długi i sprzedał je, a nam nie chciało się ze sobą gadać. Nagle od mojej strony otworzyły się drzwi i pojawił się jakiś facet, lat około czterdzieści, tłusty, w brudnym podkoszulku. Przykucnął przy mnie i zaczął swoją mowę:
- E, chłopaki, nie płaczemy, co się dzieje?
- Nie no, wszystko dobrze, kombinujemy jak stąd wyjechać - w ogóle nie chciało mi się z nim gadać, jakiś dziwny typ.
- No co wy, niemoty jesteście, dziewczynki są, brudne majteczki i już wiecie co robić. Brudne majteczki i już.
Coraz bardziej mnie wkurwiał. Nie dość że najebany, to jeszcze pojebany.
- Skąd jesteście - spytał.
- Ostróda.
- Aaa, kupę lat tam przemieszkałem, znam dobrze, ale czekajcie, która Ostróda?
Kurwa, a ile Ostród jest w Polsce do chuja? Co za debil!
- Nie no, Ostróda płacze, tak nie może być, dziewczynki są? Są. Majteczki mają? Mają. I po problemie - ciągnął.
Niedobrze mi się robiło od tej jego gadki, na szczęście coś tam jeszcze popierdolił i zamknął drzwi.
- Ale idiota - nawet Idiota to zauważył.
Padało coraz mocniej, a temu się zaczęło źle na żołądku robić. Chciał się kłaść i przespać, ale mu na to nie pozwalałem. Cały czas myślałem jak wreszcie stąd wybyć, a ten chyba w astralne rejony wędrował, bo marny był z nim kontakt. Nagle otworzył drzwi i porzygał się bezwstydnie na oczach przechodzących dzieci.
Minęła już trzecia półgodzina, a ja nie mogąc tego znieść powiedziałem że idziemy szukać ratunku w teren. Pomyślałem że pod pomnikiem popytamy ludzi o jakieś pieniądze, już dziesięć złotych nas ratuje, na dwóch litrach dojedziemy do miasta. Zamknęliśmy samochód na zamek i ruszyliśmy. Na nasze szczęście tylko kropiło. Ja, zdeterminowany przez złość, o dziwo miałem sporo sił, jednak pochód utrudniał Idiota który z wewnętrznym bólem wymalowanym na twarzy ledwo co poruszał się do przodu. Do pomnika było ze dwa kilometry, szło się ciężko, było mokro, my głodni - wiedziałem że nie dojdziemy.
- Zawracamy, nie dam rady - szybko skapitulował, jednak pociągnęłem go jeszcze ze sto metrów po czym sam zarządziłem odwrót.
Z powrotem, niczym synowie marnotrawni pojawiliśmy się pod sklepem. Czułem się jak idiota ponownie wchodząc do samochodu. Minęła następna godzina, potem następne jej pół. Z nudów obserwowałem codzienność wieśniaków, ich dzieci i ich zwierząt. W blasku polskiego lata żyło się tu pewnie nie najgorzej, jednak miesiące jesienne i zimowe były z pewnością koszmarem. Nagle coś przyszło mi do głowy.
- Ty, mam pomysł.
- No.
- Chodź spytamy w sklepie czy nam nie pożyczy. Potem ojca tu przyślę i jej odda.
- To chodź.
Jednak nie tak prędko. Czekaliśmy na odpowiednią chwilę aż sklep będzie pusty, nie chciałem robić przedstawienia na oczach połowy Grunwaldu. Niestety jak na złość przychodziło do niego coraz więcej ludzi, to gospodynie po chleb, to dzieciaki po słodycze, to bezrobotni po piwo. Nie było okazji. Obmyślałem też moją przemowę, musiałem wypaść wiarygodnie, Idiotę zwolniłem z tego przedsięwzięcia bo by dał plamę ze swoim zawiasem na głowie, musiał iść tylko razem ze mną. Na tym upłynęło mi następne pół godziny. Nie wytrzymałbym drugiej nocy w samochodzie. Myślałem też o ewentualnej odmowie, wszak na wsi dycha to nie lada pieniądz jest, jeśli nie da, to wiedziałem już że pójdę do sołtysa. Wreszcie jest! Sklep chyba pusty, zaczynamy akcję. Wyszliśmy z wozu, przeszliśmy obok kącika prawdziwego piwosza ( i piwoszek) i weszliśmy do środka. Było pusto, nie licząc spożywających alko dwóch jegomości o zawalistych sylwetkach i takich samych spojrzeniach, ale chuj, mam już tego dość, uderzam do sprzedawczyni.
- Dzień dobry - ładnie zacząłem.
- Dzień dobry, słucham?
- Eee, yyy, bo my taką prośbę do pani mamy, bo jak pani widzi ( a widziała, bo szybę miała prosto na nasz samochód ) mamy mały problem, wracamy z bitwy i właśnie paliwo nam się skończyło, już kilka godzin tu stoimy, tak w ogóle to jesteśmy w kropce, telefony puste mamy, żadnego kontaktu...
Patrzyła na nas badawczo, tak samo jak i ci chłopi za nami.
...i my mamy taką prośbę do pani, bo pani widzi, kolega chory jest...
Aparycja Idioty, szczególnie po sobocie, idealnie nadawała się do tego typu naciągnięć.
...o właśnie zakaszlał, więc my prosić byśmy chcieli czy by pani mogła nam dziesięć złotych pożyczyć, od razu mówię że ojciec tu przyjedzie i odda, my nie z takich co biorą i nie oddają, no pani naszą ostatnią deską ratunku jest po prostu...
Przez sekundę była cisza i słowa swobodnie wybrzmiewały sobie...
- Co, zawinęliście ojcu samochód, co?
- Nie, nie...
- I co, uwierzyć im? - spytała dryblasów.
Odwróciliśmy sie teraz do nich i na nich skierowaliśmy nasz upaplany w maśle na tą chwilę wzrok.
- Znajdziemy ich jak coś - mruknął jeden z nich i to było równoznaczne z przyjęciem oferty.
Zadzwoniła kasa i na blacie zakręciły się dwie pięciozłotowe monety. Pięknie podziękowaliśmy i obiecując ich zwrot w najbliższym czasie udaliśmy się do samochodu. Już uszczęśliwieni wizją naszego rychłego odjazdu stąd wyciągnęliśmy z bagażnika pojemnik na benzynę i już podążaliśmy na stację paliw odległą o trzy kilometry. Chcieliśmy iść razem, jednak Idiota wchodząc pod samochód który z piskiem opon zatrzymał się przed nim zadeklarował że oto autostopem się po ową wachę uda i szybko tu wróci. Zgodziłem się. Już odjeżdżał z miłym państwem z dzieckiem gdy uświadomiłem sobie że to ja trzymam nasz jedyny kapitał i również z poświęceniem życia wtargnąłem na jezdnię i przez okno przekazałem mu pieniądze. Samochód powoli znikał za drzewami a ja zanosiłem się ze śmiechu na myśl o gafie która o mało co nie została popełniona. Było mi o wiele lżej niż ostatnio. Na tyle, że mimo niesprzyjających warunków pogodowych postanowiłem udać mu się na spotkanie, gdyż będzie wracał w moją stronę już zapewne na piechotę, więc w miłych okolicznościach na pewno się zejdziemy. Szedłem sobie więc drogą wokół której rozciągały się niesamowite plenery, pola dotykały widnokręgu, gdzieniegdzie pstrzyły się lasy, zboże kwitło, polskie lato na wyciągnięcie ręki i oczu. Jednak posuwałem się coraz dalej, a tego kmiotka nie było widać. Wreszcie doszedłem do stacji paliw, czyli tam gdzie on poszedł po paliwo. A tam cicho i pusto. No tak, pomyślałem, wysłać gdzieś Idiotę... Wróciłem się. Okoliczności przyrody już nie były takie fantastyczne. Pomyślałem sobie że zastam go pewnie przy samochodzie jak wlewa paliwo i macha do mnie ręką, ale doszedłszy do wsi zobaczyłem tylko nasz samochód jak stoi i na nic nie czeka. Nie będę przytaczał przekleństw jakich zacząłem używać. Szkoda uszu i oczu. Usiadłem obok niego i czekałem. Na darmo. Parę razy jeszcze wychodziłem aby zobaczyć czy nie idzie, ale nie szedł. Głodny, zmęczony, zaczynałem powoli wariować na tym wygwizdowie. Było już zaawansowane popołudnie i powoli zaczynałem się oswajać z myślą że dziś do domu nie wrócę. Po półtorej godzinie od naszego ostatniego się widzenia z Idiotą postanowiłem na własną ręką się stąd wydostać. Po prostu złapię stopa i mam gdzieś tego palanta, sam tego chciał, kto słyszał tyle czasu po głupie paliwo iść, nie ma głupich, o nie! Wstałem i w bojowym nastroju ponownie wyszedłem na asfaltówkę. Nie uszedłem jeszcze pięćdziesięciu metrów gdy usłyszałem za sobą silnik. Już odwracałem się z ręką zmienioną na gest okazji gdy moim oczom, o niebiosa, ukazało się czerwone BMW ze znajomą mordą w środku. Zatrzymało się koło mnie a ja szybko wskoczyłem do środka.
- Gdzie ty kurwa byłeś!? - nie szczędziłem sobie gardła.
- Przepraszam, człowieku, drogi mi się pojebały, naokoło poszedłem!
- Powinieneś dostać kontrolną mukę w ryj!
- Wiem, przepraszam...
Już chciałem mu to uczynić ale świadomość że już jedziemy do domu jakoś mnie uspokoiła. W kilka sekund z bocznej asfaltówki wyskoczyliśmy na siódemkę i mknęliśmy po niej z piękną prędkością, w porównaniu z naszą kilkugodzinną stagnacją ten pęd wydawał się boski...
- Nareszcie do domu...- mruczałem po drodze.
Nagle, jakieś dziesięć kilometrów przed miastem, coś znów zaczynało iść nie po naszej myśli. Skądś znaliśmy jęzory białego dymu buchające spod maski. Już nie musiał mi tłumaczyć co się dzieje. Brak oleju! Samochód stopniowo zwalniał, aż zostaliśmy protoplastami dość dużego korku, i to na krajowej siódemce!
- Trzeba pchać! - powiedział Idiota i wyskoczył z samochodu.
Wysiadłem i ja. Wspólnymi siłami przemanewrowaliśmy złoma na pobocze i ręcznie nadając mu pęd dopchaliśmy do jakiejś większej zatoczki gdzie Idiota wrzucił ręczny.
- I co teraz? Poczekamy aż się ochłodzi i jedziemy dalej, co? - z nadzieją w głosie chciałem uwierzyć własnym słowom.
- No no, trzeba poczekać - albo już wiedział co jest grane, albo sam się też chciał zwodzić.
Otworzyliśmy maskę i daliśmy wypróżnić się dymowi. Sami usiedliśmy na jakimś przystanku i czekaliśmy. W powietrzu czuć było zbliżający się wieczór. Po dziesięciu minutach, pewni, że tyle wystarczyło by ponownie móc odjechać, wsiedliśmy ponownie. Ale na nic zdały się przekręcania kluczyka, silnik tylko piszczał i ssał. Nawet mi, samochodowemu laikowi było wiadomo że oto jesteśmy świadkami śmierci tego rzęcha, że na pewno nie w nim dotrzemy do domów. Obok na międzymiastowej trwała wieczna, nigdy chyba nie ustająca kawalkada aut w obie strony, dźwięk mijających się samochodów nigdy tu nie ustawał, następował tylko w różnych odstępach, zależnych od położenia samochodu. Osobówki śmigały szybko z dynamiką wystrzelonego pocisku i asfalt szumiał pod ich oponami, TIRy natomiast z wielkim impetem i przeraźliwym narastającym hukiem dosłownie o centymetry przelatywały od człowieka z trzech czwartych składającego się z wody.
- Ile kilosów do miasta jest? - teraz to on zadawać zaczął mi pytania, jako bardziej obeznanemu w tematach topograficznych. - I gdzie jesteśmy?
- W Rychnowie, a do miasta jest gdzieś z osiem - ze znawstwem zakąsiłem jako na aperitif przed kolacją. - Ja tam pierdolę tego śmiecia. Idę na piechotę, a Ty?
To zabrzmiało jak wstęp do bohaterstwa, jeśli byłbym filmowcem ujął bym to szklanym okiem w sposób następujący:
Kiedy kończę wymawiać ostatnie słowo, kamera teleportuje się na Idiotę, a on w przypływie chwil które pompują adrenalinę do niebezpiecznego poziomu wymawia dębowe:
- Idę z Tobą, ziomek.
I tak też było w rzeczywistości, dlatego ująłem to w tak wyrafinowaną ramkę.
Powiedział idę z tobą ziomek, i to mnie ujęło. Prosto i prosto z serca. Mimo miana idioty jakieś szczerego kumplostwa pokłady ten człowiek jeszcze w sobie ma. Idziemy.
Ostatnim spojrzeniem pożegnaliśmy dotychczas służący nam wrak i razem z pierwszym zakrętem zapomnieliśmy o nim prawie zupełnie. Pobocze było szerokie więc po jego arteriach poruszaliśmy się co najmniej nonszalancko. Nawet mi, samochodowemu paranoikowi, nie straszne było safari w postaci TIRów, szalonych osobówek i znerwicowanych dostawczych. Do pokonania mieliśmy osiem kilometrów. Pogoda o dziwo, jakby coś polepszyła się. Dostrzec można było liczne prześwity za którymi kryła się złota macierz serca chmur. A jej krwią było słońce. Ruszyliśmy w marsz. Z każdym pokonanym krokiem zmieniała sie perspektywa rzutu naszych oczu na to co się dookoła dzieje. Odwracałem się do tyłu i podziwiałem ten tułów węża po którego nieskończonym garbie właśnie się wspinaliśmy. Kolorowe krwinki obok nas nieustannie szumiały. Tak wyszumiała krew powinna zawsze uderzać do głowy by gwarantować niezwykłe uczucia. Szkoda życia na przeżywanie wszystkiego w jakimś replayu. Tak rodzi się rutyna, tak tworzy się zgorzknienie. W samochodach można było dostrzec twarze przeróżnej maści, kadzie nieszczęść i oazy radości. Happy meale w dłoniach jak i telefony komórkowe. Świadomie boję się w tym wymieszaniu kulturowym i osobistym brać udziału, nie chcę złączyć się śmiercią, włożyć dwóch palców do tej samej obrączki z człowiekiem w ogóle mi nie znanym, w tym śmiertelnym pędzie nawet nie mamy czasu spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero wymienić jakieś słowa. Jedna twarz za drugą przemykała mi przed oczami w ogóle na nas nie spoglądając - byliśmy łazęgami w brudnych spodniach, z niewyraźnymi oczami pośród potopu Hond, Fordów, Bentleyów, Subaru i niekiedy Polonezów, wszak jesteśmy Polakami. Pola uprawne wokół nas uzależnione od naszego pochodu według nas zmieniały kształty, w rytm naszych serc napędzających nogi według nas przeobrażały się trójwymiarowo. W oddali zobaczyłem deszcz: szara mgła z jeszcze szarszej chmury siwym całunem zastępowała naszemu wzrokowi drogę w oddale. Z drugiej strony zaś zobaczyłem snopy słońca które na coś bardzo dla nas ważnego próbowały zwrócić nam uwagę. Na razie to niestety jeszcze pozostawało za wałem ziemi która wznosiła się całą piersią swoją przed nami. Nie wiem ile już minęło nas samochodów, pół tysiąca, tysiąc, dziesięć tych tysięcy? Mijaliśmy znane nam miejscowości z których pochodzili znani nam ludzie spoza miasta : dojeżdżający. Gdy minęliśmy tą ostatnią, najbardziej znaną blisko położoną nam wioskę, pierś ziemi ustąpiła wskutek boskiego oddechu i mogliśmy zobaczyć, że słoneczne promienie te padają prosto na nasze miasto, nasz cel dzisiejszy największy. Na początku nie mogłem uwierzyć że tak symboliczne obrazy mogą pojawiać się w naszym niefilmowym, doczesnym życiu, to albo cud albo jakiś naprawdę wielki zbieg okoliczności. Już ten obraz wszedł nam w rozmowę, w krew i w życie. O nim teraz tylko mówiliśmy. Wręcz w blasku słońca schodziliśmy ku miastu, prosto z paszczy odległych rubieży naszego własnego powiatu, z pól dalekich i borów traktorami niezmierzonych, z serca samego Grunwaldu my podążam, podeszwy butów naszych nalizały się nieznanych smaków zboża, gruntu i powietrza, urwanych nagle, gdy nagle wkroczyliśmy na pierwszy znany nam ostródzki chodnik. Byliśmy w domu, a słońce właśnie zachodziło. Dziś już chyba wiem że sytuacja ta zyskała miana przygody, tylko z opóźnionym zapłonem.
P.S. Później w telewizji ogłosili ten dzień mianem czarnej niedzieli.
Inscenizacja - dwóch na rubieży własnego powiatu
Solopan
Solopan
Opowiadanie
·
30 września 2009