Zauważyłam go rano, ledwie zdążyłam otworzyć oczy. Najpierw poczułam coś mokrego poniżej prawej piersi, później dopiero rozległo się delikatne cmokanie. Uchyliłam rąbek kołdry. Był tam, ze złożonymi łapkami i zawiniętym ogonem, przyssany do mojego boku. Z początku nawet mi się spodobał, miał futerko miękkie jak baranek i brzuszek pełen, zapewne, mleka. Nie wiem, co jadł później, w końcu zaczęło mnie to martwić, nie chciał polędwiczki ani ryby, przez cały czas pozostawał do mnie szczelnie przyczepiony tak, że w żaden sposób nie mogłam się go pozbyć. Gdy ciągnęłam kotka za ogon czułam na skórze drobne ząbki i ciepły, chropowaty język łopoczący zajadle.
Na szczęście kotek nie był duży, a pod luźną sukienką prawie niewidoczny. Gdy pogłaskałam go przez ubranie nawet mlaskanie ustało tak, że mogłam bez strachu iść na zajęcia.
Chociaż próbowałam słuchać, nie widziałam i nie słyszałam nic. Co gorsza, wydawało mi się, że tracę również czucie w miarę, jak kotek zaciskał swoje miniaturowe szczęki mocniej i mocniej. Jakbym w uszach miała watę, jakieś obrazy błądziły w głowie, dudniły, wszystko szumiało, a ja wodziłam pustym wzrokiem po korytarzu. Wtedy podszedł do mnie on. Miły i uprzejmy, przedstawił się i uścisnął moją dłoń, a ja tylko uśmiechnęłam się głupio, nie mogłam nic na to poradzić, właściwie to samo jakoś tak wyszło, to przez kotka, który wyssał ze mnie resztki świadomości i woli.
Kiedy wyszliśmy nawet próbowałem powiedzieć:
- Przepraszam, ale ja mam…
- Spokojnie. – Przerwał mi – każdy ma jakiegoś kotka, który go ssie.
Odpiął jeden guzik marynarki, by pokazać mi swojego, nie spytałam nawet, skąd wie, poszliśmy na spacer już we czwórkę. Chodziliśmy zaśnieżonymi uliczkami miasta. Przez cały grudzień zabierał mnie do kin i teatrów, kawiarni, kupował ciastka, lody. Pamiętam, jak siadaliśmy przy stoliku, a on przysuwał się bliżej i obejmował moje dłonie swoimi, kotek machał wtedy łapkami. Nieraz z tego ciepła i zachwytu nie mogłam wydusić słowa, patrzyłam tylko, to jedyne, na co mogłam się zdobyć, ssanie malutkiego pyszczka było zbyt silne, nie do pokonania.
Zima jednak minęła. Śnieg zaczął topnieć, na czarnych i mokrych gałęziach pojawiły się pierwsze pączki, sikorki zaglądały do mojego pokoju przez okno. Pewnego wiosennego dnia stwierdziłam, że mój kotek zdechł. Powiedziałam mu, staliśmy właśnie na moście, pod nami rzeką spływały ostatnie kawałki lodu. Schował twarz w dłoniach ale nie widziałam, by płakał.
- Co ci jest?- Zapytałam, zupełnie naumyślnie.
- Odwiozę cię. – Powiedział tylko. W drodze, jak na złość zaczął padać deszcz i zrobiło się jeszcze smutniej. On jakby zrozumiał o co chodzi z tą wodą i melancholią, od razu włączył wycieraczki. Milczał zawzięcie, był wściekły.
Czasem zatrzymuję się, by popatrzeć na rzekę. Staram się jednak nie przechodzić przez most, nie zaglądam też do kawiarni. Ale kiedy widzę drugi brzeg myślę znowu, mrowią mnie drobne blizny na boku. Byłam ostatnio w lodziarni i słyszałam jak jakaś dziewczyna mówiła, a może to wszystko mi się śniło? Że ktoś umarł. Że znaleźli go dopiero, gdy przyszła policja, nie miał żadnych żyjących krewnych, żadnych znajomych. Leżał na podłodze i miał dziurę, wygryzioną w boku, wszędzie było pełno krwi. Udałam, że nie słyszę. Wzięłam swoje lody i wyszłam na ulicę. Musiałam zdjąć szalik, był marzec, słońce świeciło coraz mocniej...
Każdy ma jakiegoś kotka, który go ssie
Patrycja
Patrycja
Opowiadanie
·
23 października 2009
Dobrze, że wspomniałaś pod koniec o bliznach, bo już myślałem, że zdechły kotek dynda wciąż u boku bohaterki.
Jak na dwudziestolatkę (chyba, że to zmyła), napisane bardzo infantylnie.