Widziałam w rynku narkomana. Był blady, spod kaptura zimowej kurtki (a było ciepło) wysuwały się kosmyki brązowych, zniszczonych włosów. Palił, ale ręce tak mu drżały,że nie mógł trafić do ust.
Taki zgarbiony, słaniajacy się na nogach doszedł do bramy - w ręce trzymał reklamówkę. Kurtka była zielona.
Zanim zniknął w kamiennicy, zauważył na ziemi pieniądze. Schylił się, ale pieniądze okazały się brudnym kawałkiem papieru - tyle, że potem z trudem wrócił do pionu. I odszedł do domu (?), zniknął z mojego życia.
Ale to nie zaczęło się od niego. Ani od "Narkomanów" z Alem Pacino, ani nawet Kurta... To chyba zaczęło się wtedy gdy Hydra - rodzaj mojej wymylonej przyjaciółki - nie mogła oglądać w Wiadomosciach niemowląt składanych do grobu, którym wojna odebrała życie, a wszelkie nałogi powodowały bolesne kłucie w sercu, dziką obawę o tych uzależnionych - z tym iż ona nie wytrzymała i strach zwyciężył rozsądek (to ten najgorszy strach o ukochaną istotę) - a ja do dzi nie mogę patrzeć, jak kto wkłuwa się sobie w żyły, i ten okropny, chorobliwy wyraz ekstazy... Ale w końcu ona popełnia błędy za mnie - żebym ja miała to już za sobą.
Nie chciałam pamiętać o tamtym bólu, tamtych wiadomociach, ani o filmie który widziałam w dzieciństwie. To był film o parze ćpunów, którym urodziło się dziecko. Uzależnione. Ciągle płakało, na głodzie. Matka nie mogła go karmić - przecież pokarm też zawierał w sobie truciznę. Kochała swoje dziecko, kolejne chore istnienie które powołała na wiat, nie chciała już być trucicielką, nie chciałajuż brać - i powiedziała to mężowi, a on tylko umiechnął się drwiąco, pełen gorzkiego politowania. Bo wiedział. Wiedział, że wróci do domu ze swojej dealerskiej wędrówki i zastanie żone skuloną na kanapie, dziecko w drgawkach tęskniące za narkotykiem; i wiedział, że ona będzie wyciągać ramiona po ten biały proszek z obłędem w oczach i z "kochanie, daj, daj" na ustach. I wiedział, że da, że razem będą się staczac kokainowy/morfinowy/heroinowy pył.
Wtedy tamten wiat został za wyłącznikiem telewizora. Po chili przymusu, hipnotycznego wpatrywania się w ekran poczułam, że nie chcę, że NIE MOGĘ, bo to mnie nie dotyczy, bo to nie mój wiat. Ale rzeczywistoci nie da się wyłączyć.
I choć to było nie wiem jak dawno, pamiętam te jej "daj, daj" i to, co wtedy mylałam. To sprawił Kurt, on pierwszy. Potem był jeszcze Jim Morrison i inni, ci wszyscy piękni i cierpiący; kto wie może taka włanie była ich ziemska misja - obdarzeni urodą ciała i ducha po to aby przyciągać oczy do cierpienia.
Cel osiągneli: wciągneli nas w to wszystko, w cierpienie swoje i wiata. Pieprzeni spryciarze, wiedzieli co zrobić, żebymy nie zapomnieli o bólu.
To był przecież przymus, "Narkomani" póżną nocą, lektura "Pamiętnika narkomanki" Baki Rosiek - przymus p.t. "zobacz jaki jest wiat". A jeszcze wczeniej wykład o narkomanii na Szerokiej, ten strach i niedowieżanie - nie to nie jest TAK! Ale jest - i już wtedy to wiedziałam. Najpierw myli o Kurcie - te rozgoryczenie i łzy więznące w krtani: taki cholernie piękny, taki cholernie zdolny. A one, narkotyki, okłamały go i kazały zrobić to, co zrobił. Dopiero póżniej to najważniejsze do mnie dotarło -że nie Kurt jeden.
"Pamiętnik..." czytałam z drżącymi rękami, przez trzy dni 392 strony. Wpadłam w tę książkę od razu i głową naprzód. I wydawało się to takie nierzeczywiste: piątki, pierwsze w żuciu wagary i już za pierwszym razem hipisi i morfina. Tak odrazu, po prostu: Czeć, Filip - Baka - chodż ze mną, chcesz sobie wstrzyknąć? Nawet nie zapytała co jej wstrzyknął, a i później nie duże było wrażenie - tylko "My sister is morfina". I nic. Kropka, amen, żegnaj normalne życie.
Nie mogłam zasnąć i popadłam w nałłóg. Nie morfiny, książki. W szkole nie było mowy o skupieniu - cholerna buda, (chociaż wtedy jeszcze lubiłam do niej chodzić) chciałam biec do mojej Basi, do mojej Basi - ćpunki, która gdzie tam w zamirzchłej przeszłoci włanie dawała sobie w żyłę - a już wiedziała, że się zabija... Bardzo szybko wiedziała.
Każdy ma swojego guru, kogo kogo zdanie waży bardzo wiele, a przynajmniej życzę każdemu, żeby miał, żeby jak ja wtedy mógł przed kim wylać kłębiące się w nim emocje. Mielimy się uczyć, ale po kilku zdaniach na TEN temat popadlimy w euforię i przez dwie godziny rozmawialimy o Monarze, gdzie pracuje jego siostra, o ćpunach, Bogu, astralu i kręgach zła. Naprawdę jest nibezpieczny, ten mój najlepszy przyjaciel... Rozmawiając z nim robię wielkie oczy i czuję się jakbym osiągnąła nirwanę (i szkoda cię Kurt...). Gdyby chciał wciągnąć mnie do jakiej sekty, pewnie by mu się udało. I jak dobrze jest wiedzieć, że tego nie zrobi.
Dobrze jest, kiedy się ma przyjaciół. Baka nie miała przyjaciół. Kto wie, może i narkotyki co dają, czego cię uczą, ale potem to już tylko palnąć sobie w łeb, bo życie, to wtedy już, kurwa, nie jest to.
xD
Ale tekst naprawde świetny i jestem pełna podziwu. Pozdrawiam