Zdaje się, że mam coś w rodzaju wrodzonej wady postawy. Czy może wrodzonej wady kręgosłupa. Możliwe, że wada postawy i wada kręgosłupa to jest to samo, nie chce mi się sprawdzać. W każdym razie uniemożliwia mi to stanie w szeregu, stąd większość moich życiowych tarapatów. Pozostała część moich życiowych tarapatów bierze się prawdopodobnie stąd, że lubię słówko „nie” znacznie bardziej niż słówko „tak”. I na to już trudno znaleźć jakieś medyczne wytłumaczenie. Po prostu zwykle nie zgadzam się na wszelki wypadek i już. Kwestia paru książek i filmów. Kwestia paru fatalnych wyborów. Trzeba się było fascynować Napoleonem, a nie Gandhim, oglądać „Klan”, a nie „Trainspotting” i słuchać Shakiry, a nie Sex Pistols. Teraz to już po fakcie i mam przerost niezgody nad formą, przerost złości nad treścią. Chodzę z tym przerostem po świecie, niewygodnie jest bardzo, większość ludzi ma mnie za nieszkodliwą wariatkę, więc nikt nie słucha kiedy wołam, na przykład: odmitologizować! Odmitologizować Chrystusa na krzyżu, papieża i wszystkie święte dziewice, odmitologizować w tym kraju kobiety w ogóle, a zwłaszcza matki, bo się mocno przejadły. Ciągle wisi nade mną obraz wiejskiej baby w barchanowych gaciach, z którą rzekomo mam z racji płci więcej wspólnego, niż z Grzegorzem, dajmy na to. Mimo, że z Grzegorzem czytujemy to samo i potrafimy gadać do czwartej nad ranem, a z wiejską babą w barchanowych gaciach, to już niekoniecznie.
***
W pociągu.
Wysoki pan w szarym garniturze chwali się trochę niższemu panu z teczką i parasolem:
- A moja córcia konkurs w szkole wygrała. Na wierszyk. Ładny wierszyk napisała, o deszczu.
- Może poetką zostanie – śmieje się ten niższy z teczką i parasolem.
- Kto wie. Taka jest zdolna, że może – rozmarza się tamten.
Nic nie mówię, oczywiście, choć bardzo bym chciała nakrzyczeć na tego pana w szarym garniturze. Bo tu się nie ma z czego cieszyć.
Wiersze piszą ludzie, którzy nie radzą sobie z rzeczywistością; ludzie, którzy sami dla siebie stanowią problem.
Poezja to jest, proszę państwa, niebezpieczna rzecz i nie powinni uczyć o tym w szkołach.
***
Krzysiek ma na werandzie strasznie fajną bujawkę. Taką z poduszkami i daszkiem, który chroni użytkownika przed atakiem gołębich odchodów. Przed atakiem mewich odchodów również. Można by właściwie zaokrąglić i powiedzieć, że daszek chroni użytkownika przed atakiem odchodów w ogóle. Ale nie chroni. Pozostają wszak odchody, chociażby, kocie, które jak wiemy nie atakują ze strony niebios, więc daszek nic by w ich przypadku nie wskórał. Tak się jednak szczęśliwie składa, że jedyny występujący w tej książce kot – ten należący do Artura – został dziś w domu i ogląda telewizję, nie musimy zatem więcej kłopotać się tą kwestią.
Wracając do bujawki: uwielbiam tam siedzieć, sączyć wino i obserwować świat, bo świat ma taką interesującą przypadłość, że wydaje się być dużo ciekawszy, kiedy obserwuje się go z werandy w towarzystwie wina i lekko wstawionych przyjaciół, niż kiedy trzeba brać udział w jego szaleńczym pędzie. Mnie osobiście od szaleńczego pędu bolą rozmaite części ciała, zwłaszcza kręgosłup oraz głowa, więc jak robi się zbyt intensywnie, to ja zwykle muszę na jakiś czas wysiąść. Tak już mam.
Wracając do werandy: za dużo świata z niej, prawdę powiedziawszy, nie widać, bo jest ona na tyłach kamienicy. Ale zawsze są duże szanse, że coś się wydarzy. Bo Krzysiek mieszka w bardzo dobrym strategicznie punkcie miasta i jakoś każdemu tam po drodze. Toteż nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się jakaś pijana postać z absurdem w oczach, z absurdem wręcz wypisanym na twarzy wielkimi, drukowanymi literami.
- A słyszeliście o tym, że kangur ma dwa penisy? – to ja. Nie wiem, skąd wytrzasnęłam tę informację, ale od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłuję ją zweryfikować. Nie słyszeli i radzą mi to wpisać w Google, ale ja już próbowałam i nic nie znalazłam.
- Jak nie znalazłaś w Google, to znaczy, że to nieprawda – wyrywa się jakiś fan teorii o nieistnieniu zjawisk, które nie występują w sieci.
Tak więc kangurze penisy nie istnieją. Istnieją za to, na przykład, Wuzzle oraz Barbapapa. Wiedzieliście o tym? Bo ja istnienie Wuzzli to nawet przeczuwałam, za to Barbapapa mnie rozjebał i teraz nie mogę się pozbierać. Koleś wygląda jak glut. Nie chciałabym spotkać go na swojej drodze, więc w najbliższym czasie nie będę wychodzić z domu.
***
Ja i mój kangur, to jeszcze nic. Chwilę później, na tej samej krzysiowej werandzie, rozsądni – wydawałoby się – ludzie w okolicach trzydziestki zaczynają rozmowę o tuptusiach. Że mają fajne uszy. I jak się nazywa samica tuptusia.
Życie jest takie abstrakcyjne, że weź tu, kurwa, książek nie pisz.
***
Dzwoni Grzegorz i się głupio śmieje.
- Dominiko, myśmy wtedy przy tym bilardzie niczego zdrożnego nie robili! Chociaż mogłoby być przyjemnie. Bzykał cię kiedyś Paweł na stole bilardowym?
- Mnie nie. A ciebie?
- Mnie właśnie też nie. Nawet bym chyba nie wiedział, jak go przekonać.
Powiedziałabym mu, co trzeba zrobić, ale to mogłoby się okazać samobójcze.
***
Wiecie co, byłam kiedyś jak zamknięta w pudełku. To też się czasem zdarza: zatrzasnąć się w celi swojego mózgu, we własnym prywatnym piekle albo w innym szklanym kloszu.
Tam jest naprawdę bardzo niebezpiecznie, tam są te czarne plamy i jakże dookreślone miejsca przejścia donikąd. I żadnej tarczy, no naprawdę żadnej. A jak już nie ma żadnej tarczy, to zmuszanie człowieka do trwania jest mocno okrutne. Ja na przykład przetrwałam połamana i porozrywana na strzępy; płacząc prosiłam o pomoc; na kolanach błagałam świat o litość. Czyli dość nisko przetrwałam, teraz mi tego wstyd.
No i nikt mi nie pomógł, naturalnie; nie wiem gdzie wyście wszyscy wtedy byli. I jak to się, kurwa, dzieje, że jak ktoś spada, to cała reszta jest zwykle gdzie indziej i się nieźle bawi.
Potem nastąpił jakiś spektakularny wybuch, nieodwracalne przekierowanie strony biernej w czynną i od tamtej pory piszę jak szalona, co w sumie dziwić nie powinno, skoro zawsze i wszędzie robiłam wszystko raczej kompulsywnie.
Są tacy ludzie.
Wściekłość rozbiła szkło, chciałabym wierzyć że na dobre i że nikt mi już nigdy niczego nie wmówi, i że świat mi nic więcej nie zrobi.
No, ale bądźmy realistami.
***
Paweł mówi, że histeryzuję. Grzegorz zgadza się z przedmówcą.
- Owszem, panowie. I dobrze mi z tym.
- To nie histeryzuj, niunia, histeria stylowi szkodzi. A styl się przydaje pisarzom.
***
Aha, ale jak tu nie histeryzując opowiedzieć o tej fazie wielkiej ciszy? O sferze mroku, co przejmuje kontrolę na amen? Bo wtedy jest spory problem i kaplica dość totalna: nie chce się dalej żyć, kuszą lśniące załomy rzeczywistości. Przerażające, odkryć w sobie te rejony, w które lepiej się nie zapuszczać. Najgłupsze jest to, że jak raz spadniesz, to potem już na zawsze wiesz; to jest jak utrata dziewictwa, że pozwolę sobie użyć tego obrazowego porównania, które na pewno wam się spodoba. Ale w sumie co z tego, że wam się spodoba, skoro mnie nie zbawi, jak znowu przyjdzie co do czego. A że przyjdzie, to mogę obstawiać w ciemno, tak samo zresztą jak i to, że w krytycznym momencie ponownie nie będzie przy mnie nikogo. Słowa stracą sens, za ładnie brzmiącymi fasadami nie będzie stało żadne pieprzone signifié. Dowiem się wtedy od was, że też miewacie gorsze dni, że takie jest życie i że trzeba iść dalej. Klasyczny bełkot stosowany. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie decydują się mówić w sytuacjach, gdy nie umieją powiedzieć nic. Bo ja na przykład wcale nie miewam gorszych dni, ale za to mam w sobie zarzewie tej ciemności ostatecznej, którą duża część z was zacznie przeczuwać dopiero w okolicach konania. Chętnie się podzielę. Gdyby piekło istniało, panie Sartre, to byłoby ono we mnie.
Kiedy więc znowu się w tym miejscu znajdę, jakąś rozsądną treść będzie niosło jedno tylko słowo: prozac. Nie może być inaczej. Bo poezja nie ocala. Narodów ani ludzi. Nawet ta sama Anne Sexton, której pisanie wierszy zalecił psychiatra w ramach terapii i która w liście do jakiegoś przyjaciela przekonywała, że ją poetry led by the hand out of madness, wybrała w końcu romans z bezwonnym CO.
***
Dobrą stroną tego stanu rzeczy będzie prawdopodobnie to, że nie śpiąc, nie jedząc i tygodniami nie zmieniając ciuchów, będę pisać tak, jakby zależała od tego przyszłość świata i losy całej ludzkości. I może przez przypadek pierdolnę jakiś bestseller.
***
Oczywiście, że musiałam tam dojść. To jest tak paradoksalnie logiczne, że nie pojmuję, doprawdy, jakim cudem mogłam nie przewidzieć tego w sobie, nie dostrzec tych wąskich korytarzy wiodących donikąd, tych powbijanych od wewnątrz w tył głowy rzeźnickich haków bezlitośnie rozdrapujących tkankę wyobraźni. Nawet Piotruś Pan by się tam powiesił.
Jak będziecie mieć kiedyś jakieś dzieci, to błagam, nie wmawiajcie im, że są jedyną radością waszego życia, nie usiłujcie przekonać ich, że z takim potencjałem, talentem i inteligencją mogą zrobić wszystko, zrozumieć wszystko, być wszystkim. Nikt nie może być wszystkim na raz, a małe księżniczki hodowane w szklarniach w przeświadczeniu, że jednak mogą, wyrastają na jebane maszynki do produkcji dyplomów, zarzynają się w pogoni za własną - mocno zresztą przerośniętą – ambicją, a po najmniejszym choćby potknięciu leżą tygodniami w kałużach zmyślonej krwi i pławią się we własnym nieszczęściu. Szczęśliwe nie bywają, bo nie umieją. Umieją jedynie dążyć, osiągać oraz błyszczeć i naprawdę wam tego nie polecam. Życie w przekonaniu, że albo non stop szczytujesz, albo jesteś nikim, jest mocno męczące.
***
Podobno depresja jest już jedną z najpowszechniejszych chorób społecznych i cierpi na nią taka liczba ludzi, że ja tej liczby nawet nie umiem przeczytać, bo ma za dużo cyferek. Justyna Pochanke też nie umie, bo się lekko przy tym zacukała, ale nadrobiła poważną miną przy informacji, że specjaliści przestrzegają, alarmują oraz przekonują, że to można leczyć. Specjaliści niech mnie nie rozśmieszają; jak komuś życie rozjebało nadgarstki, to wyleczyć już tego nie można. Można ewentualnie delikwenta zamulić prochami, żeby się dalsza rodzina nie dowiedziała, bo to obciach. Potem delikwent żyje dalej; żyje, bo mu kazali. Wcześniej ze ścian wydobywał ciszę i mylił windę z trumną, ale krzyczeli, że o co ci chodzi, masz więcej niż wszyscy ludzie dookoła, takie wykształcenie, tyle wiedzy, świat powinien do ciebie należeć. Powinien, wiesz o tym, ale boisz się docenić siebie; wychodzisz rano do pracy, płacą ci niezłe pieniądze za pracę, która cię w sumie śmieszy, obraża twoje możliwości i niewiele cię kosztuje, więc tkwisz w tym, bo w czymś tkwić trzeba, jak pokazuje świat wokół. Świat wokół to w ogóle ma zadziwiająco dużo zdrowego rozsądku i lepiej niż ty wie czego ci potrzeba: dziecko, dobry hajs, plazma i natychmiast znikają niewygodne pytania. Świat oczekuje i ty masz światu dać, jesteś po to, by dawać.
***
Hej, a przyszło wam kiedyś do głowy, żeby zacząć żegnać się z ludźmi dopóki są, żeby potem było trochę łatwiej? Bo mnie przyszło i jak ktoś chce skopiować mój pomysł, to proszę bardzo. Wystarczy patrząc na kogoś powiedzieć sobie w myślach: „ty już umierasz”, zdziwicie się jakie to proste. Trzeba zrobić tak, jak robiło się w szkole, kiedy się czegoś nie było w stanie zrozumieć. Nauczyć się tego, mianowicie, na pamięć.
***
Dzwoni Aneta i mówi, że Barbapapa ma rodzinę.
O mamo.
***
Mieszkam w Elblągu. Miasto, jak miasto, sami wiecie: osiedla z blokami, sklepy, dworzec PKP, co tu dużo gadać. Trochę szare to miasto, a trochę kolorowe. Elblążanie z reguły mają po dwie nogi, dwie ręce i po jednej głowie i dzielą się na mężczyzn i kobiety. Mężczyźni mają penisy, a kobiety pochwy, i dzięki temu jakże prostemu i pomysłowemu rozwiązaniu, bywa bardzo przyjemnie.
Czasem coś się wydarzy. Jakiś koncert, na przykład. Albo wystawa w muzeum, gdzie pracuje Aśka. A ostatnio przyszło Play i zrobiło szybki Internet dla każdego, więc to, że jeszcze czasem w ogóle wychodzimy z domów graniczy z cudem.
W Elblągu jest całkiem normalnie i da się żyć, o ile żyć się w ogóle gdziekolwiek da, w co czasem ośmielam się powątpiewać, ale może nie brnijmy w to teraz.
***
Zdaniem Pawła Elbląg jest architektonicznym koszmarkiem, ale Sylwia mówi, żeby może sobie lepiej obejrzał Świnoujście.
- Elbląg wcale nie jest taki koszmarny – przekonuje. – Jest po prostu nijaki.
Celne spostrzeżenie. Nijakie miasto w które wrośliśmy wspomnieniami, miasto o historii obcej i brzmiącej szorstko, jak nazwiska na starych nagrobkach i toporne pomniki brzydkich panów z wąsami, jak Schichau, Himmerleich i Nitschmann. Nasze korzenie sięgają gdzieś poza te ulice, w głąb jakichś innych miejsc o których wiemy szokująco niewiele; pokrętna dynamika ruchów migracyjnych przywiodła tu naszych spaczonych wojną dziadków i wystraszone babcie. Jeśli jakoś kochamy to miasto, to chyba tylko tak, jak kocha się upośledzone dziecko: kocha się, no bo co z nim innego można zrobić.
***
Dzwoni Krzysiek i mówi, że sprawdził o tych kangurach w takiej oldskulowej encyklopedii z kartkami i twardą okładką. Mają nie dwa penisy, tylko jednego rozdwojonego, jak wszystkie inne torbacze.
Też fajnie.
Wyobrażacie sobie, co taki kangur potrafi?
***
Dzwoni Aśka i mówi, że po co komu dwa penisy, skoro niektórzy nie potrafią zapanować nad jednym.
- Racja. Myślisz o kimś konkretnym?
- Nie, tylko taka ogólna uwaga. Pomyślałam, że się przyda. I że skoro już piszesz książkę, to można by w niej zaapelować do tych, którzy nie panują nad swoimi penisami, żeby się jednak trochę postarali. Dla dobra ludzkości.
- Ano można by. Ale wtedy ktoś nam będzie mógł powiedzieć, że nie wiemy jak to jest mieć takiego fiutka na utrzymaniu, bo same nie mamy i pewnie zazdrościmy. I że to trudna sprawa jest, kompleks kastracyjny, Edyp, te rzeczy.
- No tak. Jebany Freud.
- No nie? Jak doszłam do zdania o moralnej niższości kobiet spowodowanej brakiem, to chciałam się zabić.
- Też chciałam! Jak przeczytałam, że dziewczynki nie mają motywacji, bo się nie muszą martwić, że zostaną wykastrowane.
- A martwisz się, że zostaniesz wykastrowana?
- Nieszczególnie.
- He, he. Nie masz fallusa, ergo – nie masz nic do stracenia. Idziemy się napić?
- Idziemy. Nie mamy nic do stracenia.
***
Obudziłam się rano o czternastej. Wstanie z łóżka przerosło moje siły: będę tak leżeć i umierać, reanimując się bulionem z warzyw. Bo wczoraj znowu była impreza: my z Aśką piłyśmy z powodu braku fallusów, a inni pewnie z jakichś innych powodów, nie wiem, nie pytałam.
Ze wszystkich dziwnych rzeczy, jakie mogą się człowiekowi przytrafić we własnym łóżku, zdarza się chyba najdziwniejsza: nagle mój pokój wypełnia się dochodzącym z podwórka soczystym basem, który obwieszcza: „w każdą niedzielę Chrystus czeka na ciebie w kościele”. Zafrapowało mnie to do tego stopnia, że postanowiłam jednak wstać i sprawdzić, któż to niesie mi tę radosną nowinę.
Nie uwierzycie. Po podwórku popierdala ksiądz w sutannie i z mikrofonem. Śpiewa, tańczy i chwali pana na wysokościach.
Absurd za absurdem, nie trzeba nawet z domu wychodzić.
***
Konkurs dla dzieci w jednym z portali internetowych: „Jaki kolor ma twoje życie?”. Skąd ludzie biorą takie głupie pomysły?
Moje życie ma kolor żółty, bo żółty to jest kolor sezonu, a poza tym, jak bardzo chce mi się siku i nigdzie nie ma toalety, co zdarza się raczej często, to wtedy mocz zalewa mi białka oczu i widzę wszystko na żółto.
***
Ta proza wymyka mi się spod kontroli. Z tego, co pamiętam miało być o tym, dokąd mogą doprowadzić emocje, wszystko jedno hetero czy homoseksualne. Jest o życiu erotycznym Smerfów, Jezusie Chrystusie, Wuzzlach i bujawce Krzysia i ja nie wiem, jak to się stało, no ale już trudno.
***
Okazuje się, że życie erotyczne Smerfów to sprawa, która intryguje niemal wszystkich. Bo samiczka jest tylko jedna, w dodatku blondynka, więc sami przyznajcie, że jest w tym jakaś perwersja. Co więcej, nikt jej nigdy nie widział w ciąży, a oto nagle na ekranie pojawiły się cztery małe Smerfiątka i proszę mi to jakoś wytłumaczyć. Sam fakt, że samiczka jest tylko jedna o czymś, oczywiście, świadczy. Jakim niby cudem te dziewczynki mają później posiadać jakieś przymioty, skoro przymioty to mają Smerfy, a Smerfetka jest śliczna i ciągle czesze włosy?
***
Dzwoni Grzegorz i mówi, że jego zdaniem Ważniak nie bzyka Smerfetki, bo jest gejem, tak samo zresztą jak Papa Smerf.
- Po czym poznajesz?
- Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć. Takie rzeczy się wie, jak się jest z branży. Heterycy tego nie czują. Nawet jak próbują zgadnąć, kto może być homo, to zwykle nie trafiają.
- Pracuś?
- Pracuś nie. On na pewno jest hetero.
Za radą eksperta zarządzam przetasowanie w smerfich szeregach: Pracuś bzyka Smerfetkę, a Papa Smerf - Ważniaka.
***
Odkleiła mi się listwa od podłogi.
Prawdopodobnie nie muszę traktować tego w kategoriach metafizycznych, wystarczyłoby przykleić, albo zakryć firanką. Ludzie sobie jakoś z tym radzą. Ja, naturalnie, nie radzę sobie nawet z nadłamanym paznokciem, więc co tu gadać o całej listwie.
Nie radzę więc sobie: ona leży, ja leżę i obie mamy doła. Ja analizuję tkwiącą u podstaw człowieczeństwa pustkę totalną i obmyślam kolejne sposoby na jej zagłuszenie; zastanawiam się, czy moje życie byłoby prostsze, gdybym nigdy nie dowiedziała się o egzystencjalizmie i nie trafiła na tych wszystkich przeklętych poetów, którzy otworzyli mi oczy na nicość. Albo gdybym skończyła zawodówkę i została szwaczką. Może nie odczuwałabym samotności nieba z tak bezwzględną jaskrawością. Droga donikąd przed nami wszystkimi, niestety i ja nie wiem jak z tym żyć, więc chwilowo mnie nie ma, zniknęłam razem z krzesłem, na którym siedziałam.
Listwa prawdopodobnie też coś obmyśla, ale głucho milczy, więc nie mam pewności co. Na jej miejscu zastanawiałabym się nad tym, jakby się tu samodzielne z powrotem przykleić do podłogi, bo na pomoc z mojej strony nie powinna liczyć.
***
Paweł mówi, że ma kolegę, który też pisze i że ja go koniecznie muszę poznać.
Tylko nie to.
Zadziałał jednak na tyle szybko, że nie zdążyłam zaprotestować na czas: sprowadził mi do domu jakiegoś pokurcza o wytrzeszczonych oczach; pokurcza, który - o ile ja się znam na ludziach - cierpi na kompleks Masłowskiej. To znaczy, że ma już więcej niż dziewiętnaście lat, a nie stworzył jeszcze dzieła swojego życia i zastanawia się jak to możliwe, skoro pani od polskiego zawsze mu mówiła, że ładnie pisze i nie robi za dużo błędów.
Herbatka, kawka, rzygać mi się chce, bo wczoraj piłam, a on chce wiedzieć, kto mnie inspiruje, bo jego Nick Cave oraz Joyce.
James Joyce.
***
Inspiruje? Co to jest w ogóle za słowo małego kalibru i co ono oznacza właściwie? Chłopie, ja mam taki bałagan w bazie danych, że nie wiem już nawet co sama wymóżdżyłam, a co jest nabyte. A poza tym mam duchowe siostry w poprzek czasu, i paru duchowych braci też, tylko nie chce mi się o tym gadać z kimś, komu się wydaje, że jest mądry, bo przeczytał „Ulissesa” i udaje, że coś z tego skumał. Ja się nie boję Virginii Woolf, choć przeraża mnie Sylvia Plath i jej palnik z gazem w kuchni o pewnym mroźnym poranku. Szlag mnie trafia, jak słyszę pytania w rodzaju „Czy Świrszczyńska była feministką?”, ale widocznie są ludzie, którzy muszą sobie rzeczywistość sprowadzać do paru prostych fraz, bo ich myślenie boli.
Dlatego wolę nic nie mówić i weź ty już raczej idź do domu razem z tym swoim wytrzeszczem.
***
Ponoć zły to ptak, co własne gniazdo kala i dlatego Gombrowicz zszedł i leży gdzieś w okolicach Nicei, a Masłowska właśnie - poza kilkoma prestiżowymi nagrodami – zdołała swoją ”Wojną…” wygrać także plebiscyt na najgorszą polską książkę, i proszę mi powiedzieć, co za kretyn wymyśla takie plebiscyty i w jakim, konkretnie, celu. Literatura, zdaje się, nie jest dla wszystkich, i niech już tak może zostanie, bo jak słyszę, że megalomanka napisała gniot i że chyba wypaliła się jeszcze przed debiutem, po czym okazuje się, iż autor podobnego twierdzenia nie przeczytał niczego od czasów „Szatana z siódmej klasy”, to przysięgam, że opada mi wszystko z biustem i uszami włącznie.
***
Wszyscy młodzi piszący i dobrze zapowiadający się tak naprawdę Masłowskiej zazdroszczą, nie ma co się oszukiwać. I chętnie by jej pochowali wszystkie długopisy. Każdy zamierzał sam tego dokonać, ale ona nas sprytnie ubiegła, wbijając ostrze słów w samo mięso rzeczywistości i doprowadzając do wrzenia literackie dysputy. I cały zastęp młodych zdolnych obudził się z ręką w nocniku na jakichś zapuszczonych peryferiach rzeczywistości alternatywnej: poeci.pl, weznapiszksiazke.com i inne takie. Tam prysły złudzenia o własnej wyjątkowości: okazało się, że świat pełen jest frajerów, którzy zamierzali zostać Wojaczkiem. A najlepiej Rimbaudem. Zatonęli w zadymionych knajpach, gadają Świetlickim i piszą kolejne wiersze o wódce i papierosach.
***
Grzegorz pyta, czy mam coś do Świetlickiego. Bo jeśli tak, to natychmiast idziemy na wódkę i papierosy i on go będzie bronił własną piersią przed moimi lirycznymi atakami.
- Atakami? No co ty. Przecież ja w sumie lubię kolesia. Właśnie go sobie czytam.
- Lubisz? – Grzegorz wygląda na rozczarowanego. – A już miałem nadzieję na pijacką pogawędkę o poezji bez podtekstów seksualnych.
- Że co?
- No bo moja ostatnia pijacka pogawędka o poezji okazała się mieć podtekst seksualny. Facet wyrwał mnie na Ginsberga.
- Ginsberg! No proszę. Chylę czoła.
- He, he. Uwierz, że też się wtedy nad nim pochyliłem.
***
Ginsberg się w „Skowycie” zmartwił. Bo szaleństwo zniszczyło najlepsze umysły jego pokolenia. Zniszczyło umysły, które miały stać się reprezentacją. W efekcie reprezentacją okazało się owo szaleństwo i to wcale złe nie było, jak widać z perspektywy czasu.
Ja też się trochę martwię o najlepsze umysły naszego pokolenia. Nie niszczy ich wprawdzie szaleństwo; niszczy je niewidzialna ręka rynku. W efekcie reprezentacją okaże się owa niewidzialna ręka i to będzie strasznie denna reprezentacja.
***
Jakie czasy, taka reprezentacja, rzec by można. Zjawiska wynikają jedne z drugich: jacy poeci, taka jest publiczność, wiadomo. Więc jaki ustrój, takie wartości, a jakie wartości - tacy artyści.
***
- Że niby jacy artyści? – zbulwersował się Grzegorz.
- Pop. Cyber.
- Odezwała się księżniczka liternetu.
- No właśnie o to mi chodzi. Nawet literatura jest instant i z dostawą do domu. Wcale nie uważam, że sama jestem bez winy.
- A ja myślę, że bez sensu kłopoczesz tym ten swój łepek. Kultura się jakoś obroni przed popkulturą, kultura jest już dużą dziewczynką. A literatura to już w ogóle ma się zadziwiająco dobrze.
Grzegorz ma, prawdopodobnie, rację, a ja stwarzam problemy tam, gdzie one nie istnieją. Literatura się jakoś trzyma, mimo wszystko, a trzymałaby się jeszcze lepiej, gdybym zamiast narzekać zabrała się w końcu za tego Faulknera, co od miesiąca leży u mnie przy łóżku i służy za podstawkę pod kubek.
***
A może jeszcze inaczej: literatura ma się dobrze, ale jak tak dalej pójdzie, to zatrze się granica między nią a jej własną teorią. Za pisanie zabierają się ludzie merytorycznie do tego przygotowani, przeładowani akademicką wiedzą o tych wszystkich dekonstrukcjach, fenomenologiach i hermeneutykach. Tworzą sobie w sieci wygodne nisze i przerzucają się tam mądrymi terminami. Może to i dobrze, ale w konsekwencji uciekło nam gdzieś owo nietzscheańskie pisanie krwią. Bo to się chyba raczej nie da tekstem zapłonąć, kiedy się do tekstu jednocześnie zachowuje krytyczny dystans. Albo rybki, albo akwarium, jak mawia to idiotyczne powiedzenie, bo po co komu puste akwarium albo same rybki?
***
- Wiesz, że tym ostatnim zdaniem zaprzeczyłaś sama sobie? – pyta mój głos wewnętrzny.
- Wiesz, że jak zwykle się czepiasz? – no, bo naprawdę czasem przesadza. Jak potrzebuję wsparcia, to milczy jak jakaś cholerna Iwona od Burgunda, a kiedy o rady nie proszę, to się wtrącić nie zawaha. – Nikt by tego przecież nie zauważył.
- To cię nie usprawiedliwia. Za parę stron sama przecież napiszesz, że czytelnika należy szanować. To szanuj i mu w głowie nie mieszaj.
Tak więc przyjmijmy, że zdanie z rybkami i akwarium zostało napisane nie jako komentarz do zdań je poprzedzających, a w celu zapoczątkowania zabawy w „pocoizm”. Możecie teraz zgłaszać swoje propozycje na wykorzystanie pustego akwarium albo samych rybek.
***
Dzwonię do Pawła i mówię, że chyba napiszę coś o literce „o”.
- O literce „o”?
- Tak, o literce „o”.
- Bez sensu. Że niby co z tą literką?
- No bo dużo słów się na „o” zaczyna. Obłęd, na przykład. Albo okrąg. I „o” jest okrągłe, jak obłęd i okrąg.
- Ja pierdolę, dziewczyno, aż tak ci się nudzi? Odbyt i orgazm też są na „o”. Może o tym coś napiszesz?
Śmieje się ze mnie, ale wiem, że rozumie.
- No, nie złość się Domiś na mnie. Już się nie śmieję. Powiedz jeszcze coś na „o”.
- Odpierdol się.
***
Dlaczego jemu się odbyt kojarzy z orgazmem?!
Grzegorz, masz z tym coś wspólnego?
***
Piątkowym zwyczajem, zaopatrzona w dwie puszki Specjala, udaję się na krzysiową bujawkę. Kończy się tydzień, więc trzeba się jakoś zresetować, mawia Aśka. Zresetować i poskładać, dodaje Sylwia. Krzysiek niczego nie dodaje, tylko konsekwentnie wprowadza w życie wskazówki koleżanek, wierząc głęboko, że kobiety są mądre i należy się ich słuchać.
- Chcecie obejrzeć „Lody na patyku”?
- To jakiś pornol?
- Nie, to taki film śmieszny o kolesiach, co się rozbijają po mieście i kombinują, co by tu przelecieć.
-Eee. Do knajpy lepiej chodźmy. Będziemy mieć to samo w realu.
***
„Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia.” Grochowiak.
Bunt nie przemija, bunt się uspołecznia. Ja.
***
- Ty, no fajnie, że ci się bunt uspołecznił, ale teraz należałoby może coś z tym zrobić konstruktywnego? – Grzegorz lubi sprowadzać ludzi na ziemię. A mnie to już w szczególności lubi na ziemię sprowadzać. – Bo siedzieć i ubolewać, że nierówno i niesprawiedliwie jest na świecie, to każdy głupi potrafi.
- Ale kiedy mnie właśnie ubolewanie wychodzi najlepiej. Działaczka byłaby ze mnie średnia. Jak się kiedyś chciałam zapisać do Zielonych 2004 i poszłam na spotkanie, to dowiedziałam się, że oni potrzebują ludzi energicznych oraz kreatywnych. A ja akurat byłam wtedy dość sflaczała, więc uznałam, że mnie nie potrzebują. Smutno mi się zrobiło i poszłam do domu.
- Z takim nastawieniem, to faktycznie wiele nie zdziałasz – ubawiło Grzegorza. – A nie mogłaś zostać chociaż do kserowania ulotek, na przykład? Sflaczenie by w tym nie przeszkodziło specjalnie.
- Bardzo zabawne. A ty niby co takiego dla świata robisz?
- Jestem gejem.
- Bohater, no nie mogę.
- Żebyś wiedziała. I sztuką manifestuję swój homoseksualizm. Żeby inni mogli sobie do tego dorabiać polityczne teorie i walczyć o. – Grzegorz uśmiecha się rozbrajająco. – Bo wiesz, ze mnie też nie jest najlepszy działacz. Strasznie się nudzę na tych wszystkich odczytach.
***
Więc ja między innymi dlatego piszę tę książkę. Zawsze chciałam zrobić coś dla świata, ale polityczną działalność uniemożliwiło mi chwilowe sflaczenie. Na różnych demonstracjach też próbowałam bywać, ale zwykle coś mi stanęło na drodze: kiedy świat występował w obronie Ukrainy i Pomarańczowej Rewolucji, to się spóźniłam na pochód, bo mi się godziny pomyliły. Jak szłam na Marsz Równości, to zadzwoniła do mnie Aneta i powiedziała, że właśnie zerwała z chłopakiem i jeśli natychmiast nie przyjdę z flaszką, to grozi jej samobójstwo w nienajlepszym stylu. A kiedy w Toruniu - gdzie studiowałam - organizowano pierwszą Manifę, to była tak mała, że nie udało mi się jej znaleźć i w końcu poszłam na gofra.
Po tylu porażkach uznałam, że chyba się za bardzo nie przydam aktywistom. Nie wszyscy mogą wszystko, a ja się w dodatku dość kiepsko czuję w tłumie, więc nawet jakbym na jakąś spektakularną akcję, przypadkiem, dotarła, to prawdopodobnie – żeby nie zemdleć - skupiłabym uwagę na czyichś barwnych sznurówkach, zamiast myśleć o sprawie i znowu wyszłoby głupio.
***
Dzwoni Paweł i próbuje być groźny, ale mu się nie udaje, bo za bardzo się śmieje.
- Domiś, ty ćwoku! Wykasuj to o odbycie i orgazmie!
- Nie wykasuję.
- Masz to zmienić! W jakim to mnie świetle przedstawia?
- No, nie przesadzaj. Jest śmiesznie.
- Śmiesznie, kurwa. Tu chodzi o mój odbyt, nie o twój.
***
Tym razem w autobusie. Przede mną tłusta pani z rzodkiewką ogłasza jakby w przestrzeń:
- Te geje, zboczeńcy, jakiś protest dziś robią! Ja to bym nawet nie chciała stać obok takiego, bo to nie wiadomo.
- Tak, tak – potakuje jej chuda z marchewką i pomidorami, po czym bystro zauważa – albo się jest kobietą, albo mężczyzną!
Logika pewnych argumentów zwala, po prostu, z nóg.
***
Do chudej pani z marchewką i pomidorami: z tą płcią to też nie jest wcale takie oczywiste. Odkąd spędziłam Sylwestra na balu dla transwestytów, wiem, że wcale nie trzeba być albo kobietą, albo mężczyzną, tylko można być gdzieś pomiędzy, albo w ogóle być jednym i drugim naraz i świetnie się z tego powodu bawić. A poza tym, proszę pani, Grzegorz jest gejem i jest mężczyzną, wiem bo kiedyś w roztargnieniu weszłam do męskiej toalety i widziałam go jak siusiał. I jak pani się do tego ustosunkuje?
***
Aneta mówi, że ci, którzy nauczyli nas szacunku dla osób starszych, prawdopodobnie nigdy nie podróżowali miejską komunikacją.
- Wstęp mi się podoba. Dawaj dalej.
- Samo wsiadanie do autobusu traktują w kategoriach obrony Częstochowy! Skąd oni tyle tych łokci biorą?
- Pewnie dostają u rzeźnika, gratis do karkówki. Ale wsiadłaś?
- Wsiadłam. Trochę poturbowana i dwa razy zepchnięta ze schodów, ale wsiadłam. Nawet się do kasownika dopchałam i skasowałam bilet. Swój oraz jakiegoś dziadka, który nakrzyczał na mnie strasznie, że młodzi są źli, nie szanują, nie ustępują i zażywają. A potem postawił mi na stopie worek kartofli.
- Zgniótł paluszki?
- Zgniótł. Zęby zacisnęłam i przemilczałam, bo w końcu starszy pan.
- I co?
- No i się okazało, niestety, że wysiadam wcześniej niż on. Poprosiłam grzecznie, żeby ze mnie zdjął tę żywność.
- Bardzo się obraził?
- Bardzo. Dowiedziałam się, że kiedyś to było inaczej. Młodzież respektowała. Się nie ośmielała do starszych tak bezpośrednio. Sama ziemniaki wykopywała, ta młodzież. Młodzież, czujesz? Przecież ja już od dawna nie mam z młodzieżą nic wspólnego. I jeszcze, że on w moim wieku nie jeździł autobusami, tylko te kartofle na plecach z pola nosił. Co się na to odpowiada?!
- Nie wiem za bardzo. Pewnie się przeprasza.
- Shit. Rzeczywiście. Ale nie dałam już rady. Łzy mi z bólu ciekły po buzi i musiałam natychmiast zaczerpnąć powietrza. Żeby nie zemdleć. Uciekłam.
- A dziadek?
- Jak wysiadałam, to ciągle krzyczał. Wymachując kartoflem. Że upadek obyczajów.
A ja tak sobie myślę, że prawdziwy upadek obyczajów nastąpi dopiero wtedy, kiedy młodzi ludzie zaczną brać przykład z tego dziadka od ziemniaków.
Ryba zwykle psuje się od głowy, jak mawia związek frazeologiczny.
***
Jak lekarz mówi, że to dziewczynka, to przyszli rodzice w filmach zawsze biegną zakupić różowe śpioszki, a jak chłopiec – niebieskie. A jakby lekarz powiedział, że to queer, to ciekawe co by wtedy pobiegli zakupić?
Ludzie, jak wy to robicie, że dla was wszystko jest takie oczywiste?
***
Grzegorz drapie się po głowie i mówi, że to by było chyba niemożliwe.
- Co mianowicie?
- No wiesz. Nie da się chyba określić orientacji seksualnej płodu, bo płód nie ma życia erotycznego. Więc ciężko stwierdzić, co go kręci.
- Albo ją.
- No.
- Ale może to jest jakoś w mózgu zakodowane, ta cała orientacja. I można to zbadać jakoś.
- Wątpię. Ja tam myślę, że orientacja wielu osób jest płynna. Znam takich co najpierw myśleli, że są hetero, potem że homo, aż w końcu okazali się bi.
- Może nie mogli się odnaleźć. Albo wstyd im było się ujawnić, czy coś. A jakby od początku wiedzieli, to nie byłoby problemu.
Grzegorz twierdzi, że i tak byłby z tym pewnie jakiś problem. Mówi, że nie wyobraża sobie świata, w którym z homoseksualizmem nie będzie żadnych problemów, ludzkość po prostu tak już ma.
- I ty tak zwyczajnie o tym mówisz, nie wkurza cię to?! Przecież to ty jesteś gejem, nie ja. A ja się ciągle irytuję.
- Bo ty masz lat dwadzieścia siedem, a ja mam czterdzieści dwa. Oszczędzam energię. Jak gniew to tylko twórczy. Poza tym pełen relaks.
Może też wyluzuję po czterdziestce, jeżeli dożyję. Póki co, jakoś nie mogę i mój gniew bywa nietwórczy. Bywa wręcz kontrproduktywny. I niekoniecznie musi dotyczyć kwestii światopoglądowych, ów gniew. Teraz na przykład bardzo gniewa mnie ignorancja Worda, który nie zna słowa „kontrproduktywny” i sobie to samowolnie zaznacza, nie pytając mnie o zdanie.
***
Z labradora schwytanego przedwczoraj w okolicach Suffolk wydobyto czternaście piłeczek golfowych w różnych kolorach.
Ciekawe, jak się wydobywa piłeczki golfowe z labradora w okolicach Suffolk? I po co tam się w ogóle chwyta labradory?
Świat jest taki interesujący.
***
Dzwoni Aśka i mówi, że się musi napić, co z tego, że jest poniedziałek.
- A do pracy jutro nie idziemy?- usiłuję oponować nieśmiało.
- Idziemy. Skacowane – zabrzmiało to tak stanowczo, że bez dalszych protestów opuszczam zacisze kanapy, gdzie w towarzystwie Johna Mayalla oddawałam się niezbyt wesołym refleksjom.
Pół godziny później posłusznie czekam na nią przy barze w Krypcie, sącząc piwo i huśtając się na stołku.
Asia, która do tej Krypty wpada, jest widokiem, którego nie da się zapomnieć: jest ucieleśnieniem zimnej furii; jest jak wolność wiodąca lud na barykady. Jest w tym momencie dokładnie tym, czym wszystkie chcemy być: siłą, której nie łamie nic, a wzmacnia – wszystko.
Barman, nie pytając o nic, podaje jej pięćdziesiątkę wódki i dopiero wtedy zaczyna nalewać piwo. Czekam i nic nie mówię, bo mi z zachwytu słów zabrakło.
- Kuba? – zagaduję w końcu niepewnie.
- Nie wymawiaj przy mnie tego słowa! Nie ma żadnego Kuby!
O boże, myślę w panice, zabiła go! Pójdzie siedzieć i z kim ja się, biedna, będę bawić?
- Kolejny prostak bez jaj i z deficytem szarych komórek - rzeczowa i trzeźwa ocena sytuacji, to lubię. – Wychodzi na to, że chciał mnie tylko przelecieć.
- Eee, nie przesadzaj – próbuję być pomocna, ale nie przychodzi mi do głowy żaden dobry tekst. – Na pewno wcale nie chciał cię przelecieć.
Barman ryczy ze śmiechu. Aśka próbuje mu posłać zdegustowane spojrzenie, ale nagle sama zaczyna się śmiać.
- No tak, pewnie wcale nie chciał. Dzwonimy po Krzysia? Ja potrzebuję towarzystwa. Nie będziemy same jutro cierpieć.
***
Krzysiek przychodzi, owszem, ale z taką miną, jakbyśmy mu zabiły ulubionego chomika.
- Znowu mam pić? – ubolewa. – Sadystki.
Szybkie spojrzenie na Aśkę uświadamia mu jednak, że lepiej z nią dzisiaj nie dyskutować, zamawia więc sobie szklankę jakiejś cieczy w kolorze zielonożółtym i dostojnie zasiada na stołku.
- Coś wam się stało?
- Mnie nic – wyrywam się z wyżyn swojego stołeczka, ale to nie ja jestem dzisiaj bohaterką dnia, więc nikt nie zwraca na mnie szczególnej uwagi. Huśtam się, wobec tego dalej, podczas gdy Asia wdaje się w pełen szczegółów oraz wyrazów niecenzuralnych opis charakterologiczny Kuby.
- A czegoś się spodziewała – Krzysiek kompletnie lekceważy te rewelacje. – Że będziecie żyli razem długo i szczęśliwie?
Mina Asi świadczy o tym, że cały potok jej agresji zaczyna nagle płynąć w kierunku zupełnie innym od dotychczasowego. Krzysiek, nieświadom zagrożenia, które zawisło nad jego głową, w spokoju odbiera telefon.
Okazuje się, że dzwoni do niego Artur i mówi, że się musi napić, co z tego, że jest poniedziałek. (Jestem jeszcze na tyle trzeźwa, by poczynić mentalną notatkę: dobry przykład na uniwersalność zachowań przedstawicieli gatunku homo sapiens, uniwersalność całkowicie nieświadomą kategorii gender).
***
Artur pojawia się w momencie, kiedy Asia rozważa, czy lepiej byłoby Kubę utopić, czy udusić.
- Ani utopić, ani udusić. Na ciele zawsze zostaną ślady. – Artur swoje wie, bo na co dzień pracuje w sądzie, a w wolnych chwilach zajmuje się obmyślaniem zbrodni doskonałej. – Najlepiej by było wysadzić go w powietrze przy użyciu bomby domowej roboty. Ładunek średniej wielkości sieje spustoszenie w promieniu pięciu metrów, więc masz szanse nie pozabijać przez przypadek sąsiadów. Instrukcję możesz ściągnąć z Internetu, a z ofiary niewiele zostanie, trzeba ją będzie identyfikować po zębach.
- Po zębach? – wszystkich nieco oszołomił ów rzeczowy wywód. – Trzonowych?
- No, to już akurat wszystko jedno.
Pojawia mi się przed oczami męcząca wizja szczęki w trumnie i płaczącej nad tą szczęką rodziny. To też musi być, swoją drogą dość przykre, kiedy na koniec wszyscy mogą sobie obejrzeć twój krzywy zgryz.