Leon podchodzi do mnie i od razu przystępuje do rzeczy: „A może napijemy się po małym koniaczku? Przed lotem warto się rozluźnić”. Propozycja wydaje się sensowna, gdyby nie dwa drobne szczegóły. Dopiero teraz, gdy klecha stoi dosłownie o krok, czuję specyficzny odór, trawionego alkoholu, co wraz z lubieżno-bezczelnym spojrzeniem i zroszonym kroplami potu czołem, daje dość odrażające połączenie. Sam też mam ochotę złagodzić nieco narastający stres bourbonem, ale instynktownie rezygnuję z Leona jako kompana. Moja odmowa nie zniechęca go i po krótkiej wizycie w Baltonie, z rozpromienionym obliczem delektuje się „Napoleonem”. Widocznym stało się od razu, jak bardzo jest mu ten procentowy strzał potrzebny. Przypuszczam, że jeszcze kilka godzin temu zdrowo balował z „kumplami po fachu”.
Łodzianie siedzą tymczasem nieopodal i pałaszują przygotowane poprzedniego wieczora kanapki. Zdają się nie zwracać uwagi na resztę świata. Sielankę burzy dopiero Leon, podsuwając „bokserowi” pod nos kubeczek. Ten szybko orientuje się w zawartości plastiku i z lekkim skrępowaniem kiwa przecząco głową. Żona zaś spogląda na zegarek i sugeruje, że możemy powoli odszukać miejsce, pod które zostanie podstawiony nasz „środek transportu”. Wiemy już, że czeka nas przesiadka w Amsterdamie.
To dość zabawne - przez ponad trzydzieści lat nie dane mi było przeżyć start i lądowanie, a teraz w jeden dzień zaliczę je dwa razy? Prawdę mówiąc, już nie mogę się tego doczekać.
Odnajdujemy bramkę zero zero pięć, gdzie pasażerowie lecący do stolicy Holandii zaczynają się już zbierać. Cała nasza czwórka przechodzi gęsiego przez bramkę pirotechniczną. Ja idę ostatni, wypakowuję wszystkie metalowe przedmioty z kieszeni i wkładam karnie do kuwety, podsuniętej przez mierzącą chyba ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważącą sto kilo funkcjonariuszkę Straży Granicznej. Pani, pomimo groźnej postury, jest uśmiechnięta i bardzo uprzejmie prosi mnie o ściągnięcie paska u spodni, po tym jak syrena obwieszcza wszystkim zgromadzonym, że nie pozbyłem się całego żelastwa. Przechodzę więc raz jeszcze i znowu to samo. Duża blondynka spokojnie pyta, o czym zapomniałem. Czuję na sobie spojrzenia niemal wszystkich pasażerów lotu numer KL 1362. Nie pomaga mi to w znalezieniu rozwiązania. Zaklinam się, że nic metalowego już nie posiadam i zupełnie nie rozumiem, czemu ta cholerna bramka wciąż się wydziera. Funkcjonariuszka lustruje mnie od czubka głowy po piety i po chwili z szerokim uśmiechem prosi mnie, żebym zdjął buty. No tak, metalowe wkładki w moich martensach, mimo iż schowane pod warstwą skóry dają znać o sobie. Jak sierota wojenna przechodzę w samych skarpetkach przez milczącą teraz bramkę, a glany w kuwecie prześwietlają promienie Roentgena. Buty nie kryją w sobie żadnych dodatkowych niespodzianek i przedstawienie dla niespełna stu pięćdziesięciu osób się kończy. Tak, jeśli miałem nadzieję na anonimowość podczas podróży, to już wiem, że znowu się nie udało.
Teraz wszystko już przebiega dosyć sprawnie - kontrola biletowa, przejście przez rękaw i wreszcie ładne, zgrabne i uśmiechnięte holenderskie stewardessy ubrane w biało-niebieskie wdzianka. Wskazują, którędy dotrzeć na miejsce „piętnaście c”. Wnętrze samolotu nie jest przestronne, choć to Boeing 737. Siedzę obok dwóch Rosjan, którzy mają dotrzeć do Eindhoven. Reszta ekipy opanowuje rząd przede mną.
Wygląda na to, że klamka zapadła i czuję, że moja wyprawa zaczyna się właśnie teraz. Po dwudziestu, ciągnących się w nieskończoność minutach, silniki samolotu zaczynają wyć znacznie głośniej, stalowy ptak zaczyna kołować w kierunku pasa startowego. Kilka zakrętów i już widzę przez okienko długi prosty odcinek. Huk narasta i nagle kupa żelastwa zaczyna gwałtownie nabierać prędkości. Pęd wbija mnie w oparcie, czuję specyficzne drganie pod stopami, a palce odruchowo wpijają się w poręcze fotela. „Facet, nie panikuj, przecież to chyba najbezpieczniejszy sposób przemieszczania się” - uspokajam pesymistyczną część ego. Po kilku sekundach podłoga przestaje rezonować. Cholera, wzbijamy się gwałtownie, Boeing robi ostry skręt w lewo i wciąż się wznosi. Przypominam sobie teraz komiczne sceny, odgrywane niedawno przez stewardessy, w ramach krótkiej instrukcji bezpieczeństwa. Niestety, gdyby coś poszło nie tak, można by sobie je w buty wsadzić, ale przecież nic takiego się nie stanie, bo ja dotrę dziś do celu. Postawię stopę na skrawku ziemi, o którą od dawna rywalizują najwięksi tego świata i to wcale nie dlatego, że jest on tak cenny. Chodzi zapewne o prestiż, o egoistyczną satysfakcję z posiadania. Utrata wpływów, nawet na tak małej wyspie, musi być dla mocarstwa czymś frustrującym.
Jedno jest pewne - żarcie w samolotach jest paskudne. Smak plastikowy, porcje małe i tylko śmieci z tego dużo. Poza tym przy dwugodzinnym locie, bo tyle trwa lot z Warszawy do Amsterdamu, cała ta żywieniowa zadyma jest kompletnie pozbawiona sensu. W myśl zasady, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, przyjmuję to za dopust boży. Staram się tylko zachowywać w miarę naturalnie, jakby latanie było chlebem powszednim. Nikt i tak nie zwraca na mnie uwagi, ale jakoś lepiej czuję się z tą maską. My, prowincjusze, mamy czasami tego typu schizy, wynikające z nieobycia ze zdobyczami cywilizacyjnymi dostępnymi w metropoliach.
Z megafonu dobiega głos stewardessy informującej, że nasz lot zbliża się do końca, że pogoda w Amsterdamie jest słoneczna, że za chwilę zaczniemy podchodzić do lądowania, że bezwzględnie należy zapiąć pasy. Tętno nieco mi przyśpiesza, rozglądam się dokoła i staram się namierzyć innych „awiacyjnych prawiczków”. Bez skutku. Ci, którym mogę spojrzeć w oczy, wyglądają raczej na znudzonych. Patrzę zatem przez okno i próbuję odnaleźć w oddali płytę lotniska. Na to jest jeszcze za wcześnie, ale muszę odwrócić uwagę od tego co ma się stać za chwilę. Powszechna jest bowiem opinia, że start jest dużo przyjemniejszy niż lądowanie. Statystyki wypadków również wskazują, że finał lotu częściej bywa niebezpieczny. Boeing 737 znowu wykonuje kilka ostrych skrętów, co jakiś czas obniża pułap, a mi zatyka uszy. Na szczęście, od dziecka potrafię sobie radzić w takich sytuacjach. Wyglądam pewnie komicznie, wykonując miarowe ruchy żuchwą, żeby pobudzić ślinianki. Nagle samolot z wielkim łoskotem zaczyna pikować w dół. O, w mordę, mam nadzieję, że kapitan wie, co robi i że tak właśnie powinien się kończyć każdy lot. Przez okienko widzę, jak ląd w zastraszającym tempie przybliża się do mnie. W zasadzie jest dokładnie odwrotnie, ale jakie ma to teraz znaczenie. Jeszcze tylko kilka sekund z napiętymi wszystkimi mięśniami i czuję, jak dziób stalowego potwora unosi się lekko do góry, a potem lekkie uderzenie i, to samo co przy starcie, łaskotanie w stopy. Silniki wyją, samolot wyhamowuje, a mi morda śmieje się na całego. Dołączam do grona pasażerów, dziękujących oklaskami kapitanowi za udany lot. Moje brawa są znacznie mocniejsze. Energia i szczęście z nowych doznań chyba mnie zaraz rozsadzą. Wooow, to było SUUUUPER!!!!! Genialne przeżycie, a przecież czeka mnie dzisiaj powtórka. Kurcze, drżą mi kolana, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Dokładnie tak samo jak po pierwszym namiętnym „mokrym” pocałunku.
Całą grupą wychodzimy rękawem z samolotu, żegnani uprzejmie przez załogę linii KLM. Stawiamy pierwsze kroki na Schiphol i staramy się zorientować w geografii tego czwartego co do wielkości portu lotniczego Europy. Dla mnie, jeszcze kilka godzin temu, „Okęcie” było duże. Teraz szybko rewiduję znaczenie tego słowa. Jak my znajdziemy stanowisko D04? O, jest plan lotniska. "D" jest we wschodniej części, a my oczywiście jesteśmy w zachodniej. Czeka nas niezły marsz. Na szczęście nie musimy targać głównego bagażu. No właśnie, a co się teraz dzieje z moją walizką? Czy aby gdzieś się nie zawieruszy na tak wielkim lotnisku? Na szczęście, wszystko, co najważniejsze, mam przy sobie: paszport, voucher i pieniądze. W zasadzie bez reszty też dam sobie radę - jak przygoda, to przygoda.
Po około dwudziestu minutach docieramy pod D04, ale do odlotu mamy jeszcze niespełna trzy i pół godziny. Po wszystkich dzisiejszych emocjach muszę się czegoś napić. Reszta ekipy też jest już bardziej rozluźniona. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że oficjalnie się nie poznaliśmy. Nadrabiam zaległości i przedstawiam się dość zdawkowo. Proponuję odwiedzenie pobliskiego bistro i degustację miejscowych specjałów. Ja mam na myśli Heinekena, ale Leon zaczyna się głośno zastanawiać, jakież to mocniejsze trunki są domeną Holandii.
Zajmujemy miejsce przy wysokim stoliku i ostatecznie zamawiamy kolejkę piwa. "Bokser" stara się jakoś zagaić rozmowę i pyta, czym się zajmujemy. „Jestem budowlańcem i aktualnie pracuję jako zastępca kierownika na budowie małej elektrowni wodnej, niedaleko Kędzierzyna-Koźla” - wypalam pierwszy i obserwuję co będzie dalej. Łodzianie – Jarek i Asia, chwalą się, że prowadzą trzy sklepy z chemią gospodarczą i kosmetykami, mają dwójkę dzieci i jadą na urlop swojego życia. „A pan, panie Leonie?” - pyta kobieta. „A ja, pracuję w dużej firmie pod Otwockiem”. Co??? Ale numer. W zasadzie wszystko się zgadza, ale dlaczego ksiądz nie mówi prawdy? „A co to za firma?” - pytam. „O zasięgu ogólnokrajowym”. No, to zaczyna być ciekawie. Rozumiem, że facet chce być incognito, ale chyba nie ma w tym nic złego, żeby być szczerym wobec obcych ludzi. Kolejny pasterz, niech go szlag trafi.
Uśmiecham się pod nosem i rozglądam po rozległej sali. Moją uwagę przykuwają dwaj Szkoci w kiltach i koszulkach piłkarskiej reprezentacji swojego kraju. Siedzą, patrzą tępo w opróżnione już prawie kufle. Jeden z nich wykonuje ruch ręką, drugi kiwa twierdząco i suną w kierunku baru. Po chwili wracają z pojemnikami wypełnionymi złotym, spienionym płynem. W głowie świta mi zuchwały plan. Moi współtowarzysze postanawiają odszukać toalety. I dobrze, bez nich pewnie mi się uda.
Podchodzę ze swoim piwem do ich stolika i pytam, czy mogę się na chwilę przysiąść. Nie wiem, skąd we mnie tyle odwagi. Mój angielski jest przecież nieco zardzewiały, poza tym to raczej nie w moim stylu, żeby zaczepiać obcych. Na szczęście chłopaki w sukienkach okazują się bardzo przyjaźni i weseli. Tłumaczą mi, że lecą do Niemiec dopingować swoich piłkarzy. Zapewniam ich, że będę trzymał za nich kciuki i od razu przechodzę do sedna sprawy. Szkoci wybuchają śmiechem, ale nie odmawiają wspólnej fotografii. W tej chwili pojawiają się łodzianie z Leonem. Są lekko zaskoczeni, widząc mnie w tak „doborowym” towarzystwie. Ostatecznie sesja się udaje, Asia jest zachwycona, że będzie mogła pokazać dzieciom takie ciekawe zdjęcia. „Waleczne serca” spoglądają na zegarki, dopijają piwo i zbierają się do odlotu. My, w znakomitych humorach, też postanawiamy pozwiedzać trochę Schiphol przed odlotem.
Wreszcie nadchodzi czas na zbiórkę pod D04. Bramka jest jeszcze zamknięta, ale na tablicy pojawił już się cel naszej podróży – Varadero. Z rozpiski, jaką dostałem w Warszawie od przedstawiciela biura podróży, jest informacja, że lot będzie trwał dziesięć godzin i dwadzieścia minut. W normalnych warunkach byłbym przerażony takim czasem podróży, ale dzisiaj nic nie jest w stanie zepsuć mi humoru. W końcu za ponad jedenaście godzin dotrę na Kubę. Sam jeszcze w to do końca nie wierzę, ale wszystko wskazuje na to, że to nie jest sen. Jeszcze dzisiaj wieczorem postawię nogę na „wyspie jak wulkan gorącej”, na własne oczy zobaczę, jak wygląda ona naprawdę. Mam też nadzieję, że uda mi się zobaczyć nie tylko to, co chcą pokazać biura podróży, ale głównie to, co jest kubańską codziennością.
Powiem o tym, co mi się podoba - to, że piszesz w czasie teraźniejszym, trochę w formie relacji. Że masz dystans do siebie i poczucie humoru. Że jest w Tobie taka zakręcona pozytywna energia wobec ludzi i świata. Twój tekst jest "ciepły" i dlatego dla mnie niezwykle dobry w odbiorze. Ponieważ znam już roboczą wersję większej części, czekam na resztę, wierząc w ten obiecany finał :) Pozdrawiam.
"Sielankę burzy dopiero Leon podsuwając „bokserowi” pod nos kubeczek." - przecinek po 'Leon'
"Duża blondynka spokojnie pyta o czym zapomniałem" - przecinek po 'pyta'
"prosi mnie żebym zdjął buty" - przecinek po 'mnie'
"mimo iż schowane pod warstwą skóry dają znać o sobie" - przecinek po 'skóry'
"czuję specyficzne drganie pod stopami a palce odruchowo wpijają się w poręcze fotela" - przecinek po 'stopami'
"Przypominam sobie teraz komiczne sceny odgrywane niedawno przez stewardessy w ramach krótkiej instrukcji bezpieczeństwa" - przecinek po 'sceny' i 'stewardessy'
"Tętno nieco mi się podnosi" - tak sobie myślę, że podnosi się ciśnienie, a tętno chyba raczej wzrasta... pozostawiam pod rozwagę.
"Ci którym mogę spojrzeć w oczy wyglądają raczej na znudzonych" - przecinki po 'ci' i 'oczy'
"muszę odwrócić uwagę od tego co ma się stać za chwilę" - przecinek po 'tego'
"Całą grupą wychodzimy rękawem z samolotu żegnani uprzejmie przez załogę linii KLM" - przecinek po 'samolotu'
"Część D jest we wschodniej części a my oczywiście jesteśmy w zachodniej" - przecinek po 'części'
"co najważniejsze mam przy sobie" - przecinek po 'najważniejsze'
Pozdrawiam poświątecznie.