Obleśny Dziad upadł na bruk. Zarył twarzą o beton z taką siłą, że ułamał sobie jeden z dwóch pozostałych w ustach zębów. Jęknął i zamarł w pozycji horyzontalnej. Jedynie w miarę regularny gwizd, wydobywający się przy każdym wydechu ze złamanego nosa, świadczył o jakiekolwiek aktywności życiowej.
Dramat.
A wszystko przez tą nieznośną potrzebę konkurencji.
Na początku było ich trzech. Pomysł na wyścig pojawił się spontanicznie, ale wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, żeby grupa zainteresowanych urosła do kilkunastu, a przy dobrej pogodzie nawet do kilkudziesięciu zawodników. Reguły nie były skomplikowane. Informacje o miejscu, terminie i czasie trwania konkursu docierała do nich zwykle kilka dni wcześniej. Wici. Pomysłodawcy i organizatorzy nawet przy najlepszych chęciach nie potrafili ukryć czegoś tak doniosłego dla tego, specyficznie skondensowanego środowiska. Co do samej metody gry, nie było narzuconych z góry zasad. Wszyscy szanowali niepisaną umowę fair play, dlatego wybór sposobu „na sukces” leżał w indywidualnej gestii uczestników. Nagradzano efektywność. Zwycięzca zgarniał całą pulę.
Tym razem zawody rozegrano na zabytkowym rynku. Stawiło się kilkunastu zainteresowanych. Wyruszyli w samo południe spod kościoła. Dwie godziny do rozstrzygnięcia. Zegar tykał nieubłaganie. Pośród nich nie zabrakło oczywiście naszych trzech liderów, przetasowujących się na wirtualnym podium, jak karty śmierci, diabła i głupca w talii tarota. Zawsze wypływali na wierzch. Na nich można było liczyć zawsze. Pokonanie tej trójki graniczyło z cudem, gdyż opanowali swoje metody do perfekcji.
Cienki Bolek, jak sama nazwa wskazuje, był mistrzem wślizgiwania się i przepychania przez różnorakie szpary, wnęki, dziury, dziurki i dziureczki. Jego godne politowania gabaryty, połączone z niebywałą wręcz elastycznością, sprawdzały się doskonale, na praktycznie każdym miejskim placu boju. Uważny obserwator mógł czasem dojrzeć jego obłocone trampki wystające spod zaparkowanego samochodu, lub kątem oka uchwycić wężoidalny kształt wypełzający znienacka z pobliskiej studzienki kanalizacyjnej. To właśnie tam Cienki Bolek wygrzebywał najwięcej skarbów.
Co do Zenka Widelca, to można spokojnie zaryzykować twierdzenie, że był w przeszłym życiu wyjątkowo zaangażowanym degustatorem dań wszelakich, ze szczególnym wskazaniem na ryby. Boć to właśnie ryb spożycie wymaga stosunkowo skomplikowanych operacji sztućcami. W doczesnym życiu nasz bohater uczynił z białych plastikowych widelczyków, tych samych, które zwykło się dodawać do porcji kiełbasy na festynach, narzędzia swojego sukcesu. Z niebywałą wprawą potrafił na nie nadziać nie trzy, nie cztery, ale aż pięć petów naraz. Oczyszczenie jednej, przeciętnie zapchanej popielniczki śmietnikowej na losowym przystanku tramwajowym, zajmowało mu kilka sekund. Widelcowy system gwarantował doskonałe rezultaty, a sam Zenek był tak emocjonalnie przywiązany do swoich małych czteroząbczastych przyjaciół, że nawet nadał im pieszczotliwe przydomki - Bolek i Lolek.
Jednakże, nikt nie świecił takich triumfów w petowym rajdzie jak Obleśny Dziad. Dziad zgarniał praktycznie wszystkie medale, fikuśnie zmontowane z kapsli po Chmielowej Perle i sreberka Davidoffów Mocnych. Nie łatwo o takie rarytasy na polskich dróżkach, więc było o co walczyć. W czym tkwił sukces Dziada zapytacie? Otóż, nasz lider nie był ani specjalnie wysportowany (drewniana stopa nie przyczyniała się z resztą do poprawy jego kondycji), ani nie charakteryzował się specjalną precyzją. Nie był on również fanem zastawy kuchennej. Nasz lider opierał swoją metodę działania na czymś o wiele potężniejszym. Wkradał się on w zabiegane i roztargnione ludzkie umysły, przy pomocy szczegółowo opracowanych technik psychologicznych. Nieistotne, że techniki te opracował sam, po amatorsku, na zasadzie prób i błędów. To, co ważne to fakt, że teraz, po latach, sprawdzały się one bez zarzutu.
Obleśny Dziad najbardziej lubił żerować na kelnerach i kelnerkach z letnich ogródków piwnych. To oni nieświadomie przyczyniali się do jego regularnych zwycięstw. Wystarczyło zaczaić się w odpowiednim miejscu, obserwować rozwój sytuacji i czekać… cierpliwie czekać. Nie było możliwości, żeby na tyłach prowizorycznego barku nie pojawił się w końcu przedstawiciel tej ciężko pracującej kasty, z tacą pełną wylewających się popielniczek. Na ten moment czekaliśmy. Dziad wyskakiwał ze swojego ukrycia z bardzo poręczną, lekko wyświechtaną reklamówką Biedronki w dłoni i obejmował, bogu ducha winnego kelnera, niewidzialnymi mackami swojej psychicznej mocy .”Panie nie wyrzucaj Pan! Te kiepy niejedno życie mogą uratować”. Niesamowita siła ludzkiej psychiki zawarta w tym elokwentnym sformułowaniu sprawiała, że dawali. Dawali często, dawali chętnie, dawali bez mrugnięcia okiem. Pety okraszone szarym popiołem sypały się do wora Dziada, jak cukierki z przebitej tekturową włócznią Piniaty. Król petowego rajdu szczytował w duszy, na widok pękającej w szwach biedronki, ale na każdego przychodzi w końcu czas…
Kto mógł przewidzieć, że właśnie dziś przyjdzie pora na „Oblecha”, jak zwykli Dziada rozkosznie epitetować najbliżsi kumowie. A nie dość na tym, że przyszła, to jeszcze w postaci diabła samego, szatanicy niemytej, co to na ziemie była wstąpiła, aby za winy wszelakie piętnować i dosadnie karać. Nieświadomy zbliżającego się sądu i natychmiastowej kary Dziad, spokojnie czatował, doskonale zakamuflowany za winklem irlandzkiego pubu. Naturalna szarzyzna skóry i przyprószonego gipsem ubrania, idealnie zlała się ze smutną rzeczywistością obsranej przez gołębie ściany. Gwar rynkowych piwoszy, stukot podnoszonych w toastach kufli i dosyć namolna folkowa muzyczka, skutecznie zagłuszały chrapliwy oddech nikotynowego drapieżnika. Dziad czaił się, dyszał i czekał… spokojnie czekał.
Wtem, ponad rubaszne śmiechy i siorbania, dało się słyszeć dźwięk szybkich, nerwowych kroków. Wytwórca owych rytmicznych sygnałów zbliżał się do pułapki. Z cięższego stąpania na jedną z nóg, dało się wyczuć, że zbliżający się okaz dźwiga ze sobą zapełnioną czymś tacę, co zwykle przyczynia się do przeciągania ciężaru ciała na jedną ze stron. Dziad był w swoim żywiole. Napiął się cały, wytężył resztki wzroku, zaburzonego postępującą jaskrą i… i wyskoczył.
Żadna technika psychologiczna nie mogła uchronić go przed tym, co zobaczył.
Demon! Czarownica! Olaboga… a potem już tylko ciemność.
Obleśny Dziad upadł na bruk. Zarył twarzą o beton z taką siłą, że ułamał sobie jeden z dwóch pozostałych w ustach zębów. Jęknął i zamarł w pozycji horyzontalnej. Jedynie w miarę regularny gwizd, wydobywający się przy każdym wydechu ze złamanego nosa, świadczył o jakiekolwiek aktywności życiowej.
Zakrwawiona taca wyleciała z dłoni zszokowanej kobiety. Oddychała głęboko próbując w całości pojąć absurd całej sytuacji. Udało jej się przetrwać nagranie reportażu dla Teleexpressu, tylko po to, żeby zginąć z rąk miejscowego szamana? Pierwsza czarnoskóra kelnerka w naszym kraju miała już serdecznie dość tego dnia.
trochę trudno przebrnąć przez początki, nie wiedząc o czym mowa - co za gra - bo nie wiadomo na czym się skupić, który wątek będzie potrzebny przy dalszej lekturze. wrócę o jakiejś rozsądniejszej godzinie.
Początek zagmatwałam z premedytacją, żeby wywołać ciekawość... nie przeczę jednak, że być może przesadziłam deczko :D
Pozdrawiam !
Wracając do opowiadania, spodobało mi się zaangażowanie i pasja, z jaką oddałaś "walkę o swoje". Spodobał mi się również język, jakim się posłużyłaś - tu wyjątkowo pasuje. Rozbawiło mnie zakończenie, chociaż może nie powinno.
Widzę powtórzenia i problemy z interpunkcją. Poczekam jeszcze na ewentualne opinie innych Czytelników.
"Jednakże, nikt nie świecił takich triumfów" - kolejna
Ale co tam literówki - nie każdy ma opuszki tak wątłe jak Cienki Bolek, czasem coś się nie tak naciśnie... ale poprawić trzeba.
To opowiadanie pozwala mi sądzić, że potrafisz ciekawie pisać. Przekonuje mnie również o Twojej nieprzeciętnej wyobraźni. Jednak ten tekst, w mojej opinii, jest zgwałceniem tych talentów. Opowiadanie to, nie jest ani na tyle zabawne, by mozna je jednoznacznie nazwać zabawnym, ani na tyle poważne (stawiające np. trudniejsze pytania), by traktować je jak literaturę, powiedzmy... moralnego niepokoju. Mój kolega pisywał podobne w wieku szenastu lat, by zaimponować panienkom, którym do uznania go za geniusza, wystarczało to, że opowiadanie jest po prostu "inne".
Ja czekam na kolejne, pisane nie na siłę, takie, które doprawione fajnym poczuciem humoru, pozwolą mi się jeszcze zamyślić nad czyms więcej niż tylko fenomenem innego traktowania człowieka z czarną skórą.
Wygląda na to, że ta forma nie zgrała się z tym o chciałam powiedzieć, bo wszyscy wyciągacie bardzo płytkie wnioski (fenomen traktowania czarnego człowieka? serio?), a nie taki do końca był mój zamysł... ale zakładam, że wina leży w jakości przekazu.
Z jednym się tylko nie zgodze... to nie było na siłę, to było pół godziny zabawy w wordzie. Chyba czas na dłuższe posiedzenia.
Dopiero zaczynam z opowiadaniami, zwykle piszę felietonowo, więc liczę na wyrozumiałość.
Pozdrawiam, a literówki niebawem poprawię. Czekam tylko aż się więcej tego zbierze, bo jestem lewa z interpunkcji, a nawet zaryzykuje twierdzenie, że cienka jak patyk :)
Wstrzymałam się z nimi, pisząc, że poczekam. Bo rzeczywiście, pokazałaś już, że potrafisz ciekawiej i głębiej.
To opowiadanie ma swój plus - pokazuje, że każdy ma swój światek, który jest dla niego wszystkim. Kwestia skali i motywacji. I pod tym względem jest wartościowe.
Pokazałaś też, że obracanie słowem to nie problem dla Ciebie. I wierzę, że to + wyobraźnia dadzą nam wkrótce coś bardzo fajnego. Nie tym razem.