***
Wszędzie piętrzą się sterty makulatury. Powieści , wypełnione dialogami, które właściwie nic nie wnoszą, jakieś pijackie zwidy otumanionych poetów...Nie chcę tak pisać, ale nie umiem przełamać bariery. Przyzwyczailiśmy się, by poważne sprawy otulać kołderkami peryfraz, metafor i epitetów. Jeśli ktoś napisze „śmierć”, to uważa się za bohatera, bo przełamuje konwencję. No ale jest jeszcze druga strona medalu, ta okropna prostota nazywania pojęć abstrakcyjnych...wszędzie tylko miłość, szczęście, radość, żal, pełny koktajl człowieczeństwa. Tego się nie da zmienić, bo trzeba byłoby zrobić pranie mózgu wszystkim, którzy cokolwiek piszą. Nie zrobię przecież zjazdu, żeby uchwalić zasadę nie pisania o śmierci i samobójstwie w sposób zarówno zbyt poetycki, jak i zbyt dosłowny...żyjemy w wolnym kraju, gdzie każdy może pisać jak tylko chce. Właściwie to chodzi mi o odrobinę krytycyzmu wobec własnych duchowych wymiocin ( bo pisanie uczuciowych wierszy chyba jest czymś takim...wiem, trywializuję temat, ale cóż poradzę...), trochę nienormalne jest wymaganie od innych , by trawili te odpady i jeszcze się nimi zachwycali. A poza tym, czy wszystko, co w sercu , musi znaleźć się na papierze, w dodatku w mało wyrafinowanej formie ..? Śmieci, wszędzie śmieci...
Nie mówię wcale, że piszę lepiej. Wychodzę jednak z założenia, że lepiej nie pisać, niż pisać kolejną wariację na ten sam temat, gdyż tak czy inaczej utonie ona w oceanie swoich równie doskonałych sióstr. Właściwie nie jest jasno sprecyzowane, jakie cechy powinien mieć wiersz, aby być do kitu, ale znam takie estetyczne uczucie niesmaku, kiedy trafię na coś, co nie jest dobre. Bolą mnie zęby, gdy czytam swoje niektóre dzieła. Do pieca z nimi. Zależy rzecz jasna, co kto lubi, ale kawałki genialne bronią się same.
***
Staram się nie działać pod wpływem natchnienia, bo strumień świadomości był atrakcyjny w wydaniu Joyce’a, a ja nie chcę z nim współzawodniczyć, to znaczy mordować ciekawą formę przypadkową mozaiką słów. Niedoskonała wizyjność też jest dobijająca, podobnie jak i nieudolny, paradoksalnie odtwórczy kreacjonizm. Nie ma już zasad, przeciwko którym można by się było buntować, więc „awangardyzowanie” swojej pisaniny na siłę jest cokolwiek dziwne i nie zawsze potrzebne. Jasne, że mogę pisać jak lingwistycznie, jak Białoszewski, albo różnicować wiersz wizualnie, jak Apollinaire, ale jeśli zmieszam to jeszcze z wpływami Rimbauda i popłuczynami po romantykach, to będzie niedobrze. Nie odkrywczo, a niedobrze. Niech żyje umiar, ład i harmonia, barok zakończył się trzysta lat temu...
Właściwie większość dostępnych dzisiaj książek przypomina taki barokowy „las rzeczy”. Jak dla mnie za dużo w tym feminizmu, brutalności, seksu, dialogów, pejzaży wewnętrznych i tak dalej...Każda pozycja jest teoretycznie rewelacyjna, a jak weźmie się ją do ręki to ten czar pryska – wychodzi na przykład, że bohaterów jest za dużo, albo za szczegółowe są sytuacje...Nie wiem, czy udałoby mi się napisać lepiej. Mam podziw dla twórcy, ale przecież nie można być bezkrytycznym...Jakby ktoś zjedździł moje opowiadania z góry na dół, a potem zmiótł na ogromny stos i podpalił, to na pewno coś by mnie ukłuło w okolicach serca, może nawet byłaby to wściekłość, ale chodzi tu chyba o lekcję pokory. Nikt nie jest doskonały, to prawda, tylko czy każdy musi tą swoją niedoskonałość, schorzenie duszy i schizofrenię paranoidalną eksponować przed resztą ludzkości? Chyba, że jest ekshibicjonistą. Zresztą, kto teraz nim nie jest...
***
Zanim wezmę się do pisania, myślę. Chodzi o to, żeby wiersz, albo opowiadanie miało sens. Nie przesłanie, ale żeby coś z niego wynikało, nawet jeśli ma być kompletnie bezsensowne. W końcu nieład to też jakaś forma porządku, nie? Porządek chaotyczny.
Wiersz to nie zbiór przypadkowych wyrazów, opowiadanie to nie śmietnik przypadkowych zdań. Czasem układanie myśli w zdania mnie naprawdę przerasta, wtedy rzucam wszystko w kąt i postanawiam nigdy do tego nie wracać. Nie umiem wypluwać na papier gotowych zdań w formie doskonałej, skondensowanej i pełnej głębokich myśli. Nie radzę sobie z realizmem, plączę się w tych wszystkich szczegółach, a całość nie ma rąk ani nóg, przypomina potłuczone kawałki greckiej wazy, z których archeolog próbuje odtworzyć jej dawny kształt. To jest właśnie coś takiego...i nigdy nie ma pewności, czy jakiś odłamek nie uległ zniszczeniu na przestrzeni wieków, dopóki się go nie odnajdzie. Pytanie tylko kiedy, w jakich okolicznościach. Tyle odkryć było dziełem przypadku, tak samo jest z niektórymi dobrymi kawałkami...Później taki archeolog, kiedy już złoży jedną czarę, nabiera wiatru w żagle i zaczyna odkopywać nowe wazy z ponaddźwiękową prędkością, a wreszcie udaje mu się znaleźć naczynie idealnie zachowane, którego nie musi składać, odgrzebywać po skorupce...Mówi się : trafił na dobre miejsce. A może po prostu jest doświadczony i wie, gdzie tych waz szukać, przynajmniej mniej więcej. Problem tkwi jedynie w tym, że złoże waz jest z natury rzeczy ograniczone, i w pewnej chwili nawet najbardziej wybitny archeolog zacznie przesypywać ziemię jałową.
***
Wiem na pewno, że chcę pisać. To jest forma uzależnienia. Tak samo jak brak wódki czy działki, dręczy mnie własna niemoc i niezdolność do opisania tego wszystkiego, co rozrywa mi myśli.
***
Siadam wygodnie przy klawiaturze, wbijam wzrok w ekran. Chcę po prostu napisać coś wartościowego, to pragnienie tańczy mi w okolicach żołądka i podchodzi do gardła przyjemnymi skurczami. Palce płyną powoli w kierunku klawiszy, układają się na nich jak dłonie doskonałego pianisty przed rozpoczęciem improwizacji. Pierwsze uderzenie jest zdecydowane, trochę może gorączkowe i chaotyczne, ale stara się przekazać ciekłokrystalicznemu ekranowi i pamięci komputera to wszystko, co właśnie odczytuje we mnie mój maleńki geniusz.
Zdanie, które natrętnie narzuca się moim myślom, jak mantra , brzmi: „ To będzie coś wielkiego”. Takie są objawy braku skromności, właściwego miernym artystom, ale naprawdę tak myślę. Teraz zdaję się wyłącznie na własną wyobraźnię, jest jak labirynt, po którym prowadzi mnie niewidzialna nitka z szaty Wenus z Milo.