Noc w noc, chwilę przed trzecią. Zawsze o tej samej porze, codziennie, bardziej: conocnie. Nigdy nie się nie spóźniasz, ani razu nie byłaś tu przed czasem. Przylatujesz tu chyba, nie wiem. Na pewno nie przychodzisz, masz skrzydła. Co noc, chwilę przed trzecią zaczynasz bzyczeć. Siadasz mi na szyi, idziesz do brody, szybciutko stawiasz małe nóżki. Nigdy nie zapalam światła, nie widzę cię, tylko wyobraźnia, tylko środkiem głowy, oczy patrzą w głąb. Czarna, śliska skóra, jak nos psa. Krótkie włoski, które odsłaniają ją tylko w okolicach kolan, czy tak u ciebie nazywają się te stawy, moja maro? Nie mogę wyobrazić sobie twojej twarzy. Zresztą, czy coś wielkości mojego paznokcia może mieć twarz? Przez te kilka minut, noc w noc, przed trzecią, chodzisz po mnie. Po szyi, po brodzie, po twarzy. Nigdy nie zapalam światła, może trochę ze strachu. Potem czuję jak złazisz ze mnie, słyszę, że lecisz gdzieś dalej. Po ciemku, wyobrażam sobie, że siadasz na uchu pustego kubka, na stosie książek. Kupionych, pożyczonych, tych gdzieś tam znalezionych.
*
Te książki. Kiedy na nich siadasz, zasypiam. Chyba trochę ze strachu, a ty to wykorzystujesz, chodzisz po mnie, po całym ciele, dotykasz każdego kawałka. Od tygodnia nie spałem spokojnie, ciebie też pewnie to drażni. Wzlatujesz na chwilę do góry, kiedy trzęsę się przez sen, kiedy przewracam się na drugi bok. Zaraz się uspokajam, wtedy zdobywasz mnie, wszystkie nierówności ciała, wspinasz się na fałdy pościeli. I znowu rzucam się, otwieram usta. Przepraszam, maro, nie denerwuj się. Latasz między mną, a innymi pokojami, od łóżka do półki z książkami. Więc chodź po nich, maro, kiedy nie możesz po mnie. Czuj te podpisy, kiedy wiercę się niespokojnie, wdychaj je, one nic nie znaczą. Teraz nikt nie podpisuje książek, prawda, maro? Chyba zasypiam, tak głęboko, równo oddycham. Wykorzystujesz tę martwą godzinę, cały jestem twój. Triumfujesz, zmęczona tym wszystkim, pewnie co jakiś czas odpoczywasz, gdzieś na moim łokciu, gdzieś na piersi, a ja śnię. Z pamięci.
Pewnie powinienem być wtedy na zajęciach, w pracy, może pomagać matce przy firanach, przy powidłach. Może powinienem robić wtedy jeszcze kilka rzeczy, być jeszcze w kilku miejscach, a siedziałem z nią na starym pniu, może na kamieniu. To jest przecież nieistotne, tak jak ta cała dostojność rzeki. Płynęła niby spokojnie, niby tak sobie, tak jak zwykle, nie dawała po sobie poznać, że czegoś tu nie zauważamy, że jej nie szanujemy, tej dostojności. Może gdzieś tam chlupnęła ze złości, podmyła kilka centymetrów brzegu. Może to ona wysłała te rybki, jakby na zwiady, jak się daleko ta cała zniewaga posunęła. Na pewno syczała z bólu: każdy w wodzie zgaszony papieros - syk, na pewno rybki uciekały przed kamieniami. A może po prostu płynęła, niczego nie wiedziała, z wyłączonym myśleniem, uzależniona od nudy. I tak, to jest przecież nieistotne.
*
Także wiesz już, maro, skąd to rzucanie się w łóżku, te wszystkie moje fałszywe przebudzenia. Że te nagle wykrzywione wargi, przez które przeskakujesz z ust na brodę, to może być uśmiech, to mogą być wszystkie banały świata, bo tam właśnie na nią patrzę. Nią to wszystko sobie wyjaśniaj, całą wilgoć, która pewnie tak cię brzydzi. Trzęsę się w półśnie, bo od tygodnia stoję wciąż nad otchłanią w kształcie walentynkowego serduszka, nad różowym chaosem galaretkowego kiczu. Powiedzmy, że przyjemność. Budzę się z ręką w.
Nie wiem, skąd ta książka wzięła się pod kołdrą. Palce dokładnie pod tym zdaniem, którego tu brakuje. Leżę, już dzień, słońce świeci mi prosto w oczy. Już jasno, nikt mnie nie nęka, nie chodzi po mnie. I ta książka, otwarta na ostatniej stronie. Zaczynam czytać, któryś, może tysięczny raz. Zaczynam czytać, znów, od nowa, od początku, te ostatnie słowa. Przypomina się Hrabal, jak brał do buzi piękne zdanie i ssał jak cukierek. Ale to nie ta książka, zupełnie inny pisarz. Ssę ten zlepek literek, memlę go w ustach jak pralinkę z wódką, która od razu uderza do głowy. Wyginam go, przestawiam słowa. Nie wiem, skąd się wzięła ta książka tu, pod kołdrą, nic nie pamiętam z wieczora.
Czytam, przypomina się mój lipiec, wieczory, kiedy małe miasteczko było jak Gibraltar, ona była kwiatem górskim, kiedy wpięła różę w swoje włosy, jak to robiły andaluzyjskie dziewczęta. Ssę to zdanie, słońce coraz wyżej, słońce prosto w oczy. I ta róża, a może lepiej mieć czerwoną, wytapetowana ściana jak Mauretański mur, całowałem ją, przypomina się lipiec, ten ranek, kiedy obudziłem się z ręką w, kiedy prosiłem ją, żeby powiedziała tak. Kiedy na mnie patrzała, kiedy jeszcze raz poprosiłem ją, żeby powiedziała, ona najpierw objęła mnie ramionami tak, potem przyciągnęła w dół, ku sobie, chcę Tak. Książka zsunęła się na podłogę, nawet nie wiem kiedy. J'ai toujours admiré l'oeuvre ormonde du sublime Dublinois. To było pewnie tysiąc razy, nie wiem, nie jestem oczytany.
*
Blade światło z dwóch stron: tu monitor, zza okna księżyc. Jak każdej nocy, chwilę przed trzecią. Dobrze trafiłaś, maro, to jest właśnie ten fragment, kiedy najbardziej cię tu potrzeba. Kiedy zużyłem wszystkie pokłady wyobraźni i nic mi się nie przypomina. Teraz musisz się pojawić, ten tekst ciebie wymaga, a ja jestem niezdolny do niczego, poza spisywaniem tego, co jest, co widzę. Dziś nie gasiłem światła, dwie minuty przed trzecią zjawiasz się w chmurze dymu z papierosa. Pewna siebie, nie widzisz mnie. Zresztą, czy coś wielkości mojego paznokcia może mieć wzrok? Siadasz na monitorze, maro gównojadzie, gdybyś mogła, pewnie sprawdzałabyś, pewnie czytałabyś to, dumna z siebie. Chodzisz między literkami, od przecinka do przecinka, mucho, a ja mogę ci się wreszcie przyjrzeć. Mogę cię złapać w dłoń, ścisnąć trochę za mocno, strzepać tę padlinę do popielniczki. Pewnie nic nie czujesz, nie jesteś tego wszystkiego świadoma, bo czy coś tak małego może mieć uczucia? Maro, już nawet się nie ruszasz, przywalona popiołem, drewnem zapałek i torebką od herbaty. Pełnia, noc się kończy. Połowa października, jakoś tak zimno. Mam otwarte okno, głęboko oddycham, rozkładam zapach mrozu na pierwiastki.
ba`al zevuv
Wampir z Bydgoszczy
Wampir z Bydgoszczy
Opowiadanie
·
6 lutego 2010
'ślizga skóra" - chyba "śliska"? Bo ślizga to się na ślizgawce.