- No dobrze, to co lubisz czytać?
[...]
- Krótkie opowiadania, bez intrygi. Na przykład:
facet wstaje rano, je śniadanie,
idzie do pracy, pracuje, wraca do domu, je obiad,
odpoczywa, je kolację, idzie spać.
/Malicki/
03:43
Spałem, śniłem, teraz leżę, z resztkami suchostoja, ciemno. Ar i em to była krew, strzępy. Stałem z gnatem w ręce, odstrzeliłem sobie głowę, stałem nad kałużą, nad szaro-czerwoną miazgą. Potem zbierałem ten syf w ręce, chciałem to wypić, ale gardło było jednym z tych flaków. Wrzuciłem do akwarium, plusk, czerwona woda, plusk. Gupiki, mieczyki, skalary były jak rekiny, na chwilę. Rzuciły się na to mięcho. Dobrze ci tak, mówiły, tydzień nam nic nie dałeś, woda brudna jak skurwysyn. No, ale teraz się rehabilitujesz, spoko, wybaczamy. Język leżał na dnie. Jak śnięta ryba, rybia śmierć. W krostach, jak rybia dżuma. Teraz leżę, z resztą suchostoja, ciemność wycieka z pokoju, leje się na ulicę. Która się broni, działają latarnie. Krew z nosa. Dotykam, sprawdzam: jest język, nos, wszystko na swoim miejscu. Jest gardło, suchość. Woda jest koloru ciemności, cieknie z niedokręconej butelki. Noc ją pije z cichym mlaskaniem. Ja ją piję, bez żadnego mlaskania. Krew z nosa. Chusteczki bronią się przed nocą, jeszcze są szare. Przed krwią nie bronią się w ogóle. Czerwień, róż, purpura. Wilgoć, lepkość.
05:02
Spałem, śniłem, budziłem się, zasypiałem. Teraz leżę, jeszcze pieje sztuczny kogut, ma na imię Nokia, ma numer. Dopijam resztkę wody z butelki ze sztucznego tworzywa. Wstaję, nad kranem rozpuszczam czerwoną skorupę pod nosem. Krew cieknie po brodzie, spływa w umywalce. Śniadanie, chleb jeszcze od kolacji, kawa. Papieros.
05:10
Rozebrać się, zrzucić bokserki do spania, podkoszulek. Stać nago, przez chwilę chłonąć wszystko, co się da. Ubrać się na nowo, liczyć sekundy. Koszulka, rękaw raz, rękaw dwa, głowa przez kołnierz trzy. Spodnie, nogawka, druga noga, raz, dwa. Opis ubierania bielizny został pominięty. Wypchać sobie kieszenie. Portfel, dokumenty, telefon.
05:40
Nie patrzę na nic, na niczym nie wieszam oczu, żeby nie straciły płynności. Chcę, żeby miasto, te osiedla, ulice, żeby to była tylko tekturowa atrapa, do zdumchnięcia. Rozdeptać to robactwo na ulicach, ciężarowe gąsienice i osobowe żuczki. Chcę, żeby miasto okazało się ruchomym plakatem na szybie autobusu. Ale ono pachnie i jest szorstkie. Zaznacza się, pół miliona kropek. Rusza się, krzyczy dzwonkami tramwajów, jest.
05:55
Pieniędzy nie zarabia się w cieple. Ostatni wdech, od teraz jest się częścią tego zimna. Jeszcze jednym płatkiem śniegu, kryształkiem lodu. Mamy ostre krawędzie, nawzajem tniemy sobie ręce i chłoniemy krew. Która od razu zamarza, jest częścią naszego ciała, stałego jak zatrudnienie. Pieniędzy nie zarabia się w cieple, tylko w zagranicznej firmie. Chłód zaczyna się w opuszkach palców, kiedy odbijamy zegarową kartę. Punkt szósta. Trzyma się ją, przez nią dotyka czytnika, z którego chłoniemy zimę jak z kroplówki. Istrukcja behape mówi, można ją połknąć, żeby było szybciej. Jeszcze bliżej bieguna, szatnia. Te ciepłe ubrania wcale nas nie rozpuszczają, one zamarzają razem z nami. I sam biegun, otwieramy interes. Od szóstej do czternastej jest się taflą lodu, po której ślizgają się klienci. Zostawiają ślady. Rysy, załamania.
06:00
Lód, jest się. Miasta już nie ma, teraz jest buczenie lodówek, wiatr, śnieg pod sufitem.
08:58
Jaranie w kiblu, ogrzewanie się żarem. Że jest zimno, ma być ciepło. W męskiej ubikacji panuje półmrok. Podświetlam dym z papierosa niebieską lampką zapalniczki (ten zabieg autor wykorzystuje, aby wprowadzić do utworu atmosferę grozy i tajemnicy). Poza tym krótka odwilż. Lód, który noszę w sobie, topnieje, ja wężeję. Wąski. Wiję się. Lód, który wypełnia ściany, topi się, one tracą kształt. Chylą się. Spadają, suną. Miażdżą. Woda cieknie po kafelkach. Wodę się spłukuje. Ostre kry w żyłach. Cięcie.
11:09
Przerwa, piętnaście minut odwilży. Buczenie wentylatorów, czystość. Żadne bakterie nie wlezą mi na kanapki. Naprzeciw grubas, który nie zamarza, on powoduje chłód, siedzi nad chmurami. Przygniata je, a brzuch mu wisi zaraz nad ziemią. Teraz wpycha w siebie smażoną kiełbasę z bufetu, z serem, z cebulą. Bułki, jogurt. Teraz siedzi przede mną, pierdoli. On pracuje z klasą robotniczą, mówi, on ma przejebane. Tłuszcz ścieka z jego plastikowego widelca, dobrze, że jesteśmy tutaj, na jadalni, zamarzłaby od razu ta kiełbasa, myślę, panie grubasie, który powodujesz. Który siedzisz wyżej niż ja, a twój brzuch wisi nad ziemią, jest owłosiony, łaskocze mnie w nos, panie grubasie. Popijam chleb cytrynowym napojem i wyciągam papierosa. Ostatniego, gniotę paczkę, chcę nią rzucić w grubasa, ale on pcha się z ogniem. Zniżasz się, panie grubasie? Się patrzy, wcale nie zrażony. Dalej pcha, odpalam.
12:01
Jest to zachowanie wielce niegodziwe, opuścić stanowisko pracy. Spuścić się po rampie, stać na rozgrzanym asfalcie. Chwilowa bezpłatność, poza zasięgiem licznika. Południe. Znów odwilż. Mróz, który ciągle chłonę, zostaje za. Tutaj jest rdza, ona żre pręty, tablice, wózki. Upał, fale, promienie, które chłoną ściany, płot. Plac. Piętra palet wyglądają jak żałobny stos dla rozjechanego szczura. Który gnije. Ruchomy asfalt. Wrzący. Stać po kolana w bulgoczącej breji. Jest to zachowanie zasługujące na naganę, tak tu stać, ale tylko chwilowe. Odwilż, coś cieknie po karku, po plecach, to nie pot. Chociaż upał, południe. Słońce wysoko. Z powrotem wspiąć się na wysoką rampę, wejść do środka, z powrotem zamarznąć.
12:26
szanowni klienci, zapraszamy do zakupu mleka w proszku, dziś w promocji za dwa złote dziewięćdzięsiąt groszy. groszek zielony konserwowy, dwa złote. ze złotą kartą naszego stałego klienta, pięć procent rabatu, przypominamy
14:11
Wyjście z tej zimy, ostatni raz zamarzałem, mówię. Koniec, odwilż. Odbijam kartę, narazie, więcej tu nie wrócę. Rzuciłem papier tydzień wcześniej, czekam na pieniążki, panie grubasie, który powodujesz. Czekam na kasę, proszę pana, słownie: jeden tysiąc pięćset złotych, czekam na to, grubasie. Narazie liżę odmrożenia po tej zimie. Gryzę martwą skórę.
14:36
Znowu autobus. Znowu upał, tłok. Siedzące miejsca wszystkie zajęte. Skórzane fotele, podarte, pocięte, pobazgrane. ZAWISZA, AVE SATAN, OKOLE CHUJE. Koniec powietrza. Końcowy przystanek, wysiadam.
17:00
Teleexpress. Nic istotnego, dwa dni po tym, jak zerwałem z dziewczyną. Kolega dzwoni, mówi mi: chciałbym, żebyś zajebał się w moim towarzystwie, pomogę. Ty leszczu. I zaproś te pizdy ze swojej klatki, żeby popatrzały, będą miały co opowiadać. Pyta, czy pasuje mi na ósmą, tam gdzie zawsze, pyta, czy na pewno zaproszę dupy. Chlanie sam przyniesie, ma wypłatę. To do ósmej, czekaj tam z dupami, bo ciebie zapierdolę i te szmaty, mówi. Odkładam słuchawkę, czerwony przycisk. Jestem kotłem gotującej się śliny, ja jestem gorący jad. Jeszcze raz dzwonek, znowu on. Nie no, spoko, żartowałem, idziemy chlać? Jak nie, to i tak cię złapię, no chodź.
20:20
Czek czek czekam. Czerwone słońce, cisza. Siedzę na ławce, trzymam w rękach swoje flaki, nawijam na patyk. Nastrój chuj. Gdzie są te pizdy, dwadzieścia minut temu miały być, dwadzieścia minut. Puk, a puk. Już jestem, zabawiajcie mnie. Albo zbawiajcie, co wam za różnica. Halo, ja tu stoję przed blokiem jak przed ołtarzem, czekam. Siedzę tutaj, upał. Otwarte wszystkie okna, wszystko słychać z domów. Gdzieś w telewizji leci msza. Prawie jestem u celu swej drogi, zbawiajcie mnie. Halo, kurwa, ja już jestem. Po pracy, po obiedzie i po papierosie. Wczesne godziny wieczorne, zabawiajcie mnie.
21:01
Wieczór jest gorący i gęsty, paruje. Miejsce akcji: wiadukt w lesie, czas podany został zdanie wcześniej. Bohaterowie: dwóch mężczyzn i dwie kobiety; akwizyty to wódka, piwo. I sprzęt, przenośny grajek, z wbudowanym głośnikiem. Muzyka, muzyka. Katalog: Kyuss, leci, gra. Kończy się. Coś cicho, laska obok sapie, gorąc, chociaż wieczór. Czerwone słońce. Coś cicho, weź coś włącz, mówi kolega. Nie chcę mi się, siedzę, opieram się o balustradę. Laska obok mamrocze, włóż mi rękę w majtki, zaraz popłyniemy, wcale nie na piwie, bo całe wypiłam, wsadź mi rękę w majtki. Nie chce mi się, ręce trzymam w kieszeniach, ona widzi, czuje. Wstaje, potyka się, chwije, siada. Piwo, wódka, dużo piwa. Siada, wychodzi na wierzch jej cała dupa, wsadzę ci rękę w majtki, jak tylko się ruszę. Ona ma sprzęt w rękach, coś ciśnie, coś miesza. Muzyka. Tool, You Lied, czuję, że chce mi się ruszać w końcu. Ręka już w jej majtkach, ona mruży oczy. Muzyka. You Lied, ten fragment, długi zaśpiew. Ciary, idą po całych plecach, po udach. Ręka w majtkach, język za uchem. Ciary, och, pozwalam ci. Zliż mi je, z pleców, z dłoni, ust. Koniec muzyki, sprzęgi, ona zlizuje ciarki. Coś jest tutaj poza naszą śliną, przypominam sobie. Muzyka, czerwone słońce, prawie ciemno. Kolega siedzi, patrzy się w las. Druga laska leży, piwo, wódka.
21:37
(Och, co oni za rzeczy robią. Zasłoń oczy, kochanie.)
22:09
Jakieś światło, błysk, syk. Dzięsięć sekund. Kolega się śmieje. Laski wstają. Piszczą, okrągłe oczy, dźgają mnie wzrokiem, haczą. Co jest, weź mi pomóż, co to jest. Ja sam nie wiem, kolega się śmieje. Patrzą na mnie, skurwysynu, przed chwilą mnie ruchałeś, teraz ręce w kieszeniach. Pewnie prąd jakiś, nie wiem. Tu nie ma prądu żadnego, to jest las, tu są duchy. Spierdalaj. Przed chwilą mnie ruchałeś, pedale, a teraz co, mówi jedna. Druga nic nie mówi, piwo. Ja też nic nie mówię, wódka. To nie był prąd, my stąd idziemy, nara. Ty, co to było, się pytam kolegi. Nie wiem, takiego pstryczka znalazłem, jakiś stary, tak robi, patrz. Wsadza rękę pod pachę. Znowu błysk. Gdzie ty go nosisz, tego pstryczka? W chuju, nie interesuj się, patrz. Znowu.
22:13
Dupy sobie poszły. Wcale nie szkoda, kolega się odzywa, chujowe. Siedzimy. Prawie cisza, czasem pociąg. Kurwa mać, bateria siadła, ja chcę muzyki, ja chcę muzyki. On bierze grajka w rękę, chwilę trzyma. Muzyki, muzyki. Włącza i kładzie na ziemii. Gra. Wódka w jednorazowych kubkach, najtańsza, nie ma się czego wstydzić. Końcówka, butelka jest pusta, wyjebana, stłuczona. Kolega mówi, że nie mam się co martwić, że jak się wóda skończy, to sami sobie nową zrobimy. Wyciąga z plecaka jakiś badyl i okręca między palcami. Ładny badyl, mówię, prosty taki i w ogóle, gdzieżeś zerwał? Milczy, patrzy się w tę swoją witkę i dalej kręci. Sami sobie zrobimy, dalej ciągnie, zanim zdążę spytać co i jak, sami, widzisz ten ściek? Co ty pierdolisz, na chuj nam ta woda po ogórkach? Podciąga rękaw i pokazuje dziarę. Ładna, czacha z wężem jakimś, gdzie język być winien, ale co to ma do czego. Tej, a piwo umiesz? No piwa to nie za bardzo, trzeba iść. W chuj daleko, tylko nocny już został, patrz, która godzina.
23:05
Stoimy przed sklepem, kolejka skręca się jak ślimak. Po schodach. My jesteśmy na końcu, najwyżej. Widzę wszystko. Kominy. Anteny na balkonach. Rabatki, parkingi, płynnie przechodzą w cmentarze. Bez zgrzytów, obrastają w kamienne krzyże, zaczynają świecić. Falowiec pełznie jak wąż wzdłuż parku. Slalomem, pomiędzy innymi blokami. Patrzę. Trzy metry nad poziomem osiedla. Trzy minuty po dwudziestej drugiej, zaraz obok stoi duży zegar z rozkładem jazdy. Ten plac, który nazywam pętlą, wypluwa w miasto ostatnie autobusy. Światła. Z przodu, z tyłu. Jasne wnętrza. Tracę je z oczu, kiedy spadają ulicą w dół. Rzędy lamp.
23:17
Sprzedaż nocna. Stoimy w tej kolejce, coraz niżej, coraz bliżej okienka. Przed nami kwiat cwelostwa okolicznego, każdy grubo po czterdziestce. Śmierdzą. Wołają psa, Brutus chodź tu. To jest Melania. A Brutus gdzie? Jaki brutus, chuj ci w dupe. Liczą drobne: ja poproszę buraka, ja setkę, dla mnie to, co zawsze. Popularne, Poznańskie, czerwone Ronsony. Nawet nie odchodzą, na miejscu wszystko wyjebią, bo butelki zwrotne, po co się wracać. Co niektórzy idą gdzieś, reszta woła, gdzie ty idziesz, pojebało? No ja mam plastika, idę w pizdu. Coraz bliżej okienka, w końcu przed. Pyta, co podać. Stara szmata. Chciałoby się powiedzieć jej: idź ty na chuj, do swoich, gruba pizdo. I wypchnąć przed, do cweli. Samemu wejść do środka, zamykamy, tyłem wynieść pół sklepu. Co ma być? Nie wiem, piwo. Jakie?
23:51
Daj fajkę. Wyciągam z paczki dwie, dla siebie, dla kolegi. Odpalam swojego, zaciągam się. Ognia? Siedzi z tym badylem, bez zapalniczki. Przykłada go do szlugi, chwilę trzyma. Nie dzięki, poradzę sobie, mruczy. Żar. Wypuszcza dym. Dopija resztę piwa, mówi: idę się odlać. Odwracam się, jego już nie ma. Cykor. Ale spoko, może taki szybki, chuj go wie. Siedzę, czekam. Kończę swoje piwo, kładę puszkę na ziemi. Kolega wraca. Normalnie, piechotą. Wkurwiony, nie wiem czym. Chce fajkę, dostaje, szybko pali, dostaje następną.
00:00
Bierze w rękę plastikowy kubeczek, ze szlugiem w zębach podchodzi do tego brudnego strumyka. Nabiera trochę wody i stuka w nią swoim patykiem. Wraca. Wypija i krzywi się, zaciska powieki. I jak? Zajebiste. Też chcę. Spierdalaj. Siada obok mnie, gada coś, gada do siebie chyba. Za chwilę każe mi patrzeć. Pokazuje palcem. Tutaj przed chwilą leżały puste puszki, pamiętam, teraz pełzają dwa węże. Kolor się zgadza, zielone, ale mają żubra na grzbiecie i literki. Czuję, jak plączą mi się bebechy, twardy supeł w brzuchu. Dzida, myślę sobie. Jak najdalej od niego, wypierdalam stąd. Mówię mu: idę szczać. Patrzy i głupio się śmieje. Nie nie, nigdzie nie idziesz. Nie celuj we mnie tym badylem, odwracam się. Avada Kedavra.
blues for the red sun
Wampir z Bydgoszczy
Wampir z Bydgoszczy
Opowiadanie
·
7 lutego 2010
Z zainteresowaniem przeczytałam Twój tekst - sprawnie napisany, chociaż wkradło się kilka literówek. Tak, proszę Pana, ja też lubię czasami krótkie opowiadania bez intrygi ;) Lubię widzieć człowieka i to, co się z nim dzieje, wczuwać się w jego świat, spojrzeć jego oczyma. Daje to dobrą perspektywę dla samego siebie. To taka refleksja przy okazji.
Podoba mi się pomysł z formą i siekanie na krótkie zdania. Taki zabieg świetnie oddaje pewien stan ducha i ciała i Tobie się to udało bardzo dobrze. Mam jednak takie odczucie nierówności tekstu. Ba, nawet czytałam go sobie o różnych porach dniach, by tu szukać przyczyny ;) Przeplatasz naprawdę świetne fragmenty kawałkami ciut przegadanymi, odnoszę wrażenie - jakby uszło z Ciebie początkowe nastawienie. A może w tym należy upatrywać właśnie stanu samego bohatera? - odpowiedź na to, co robi z nim każdy zwykły dzień, ten otaczający go świat i ludzie?
W każdym razie bardzo spodobał mi się fragment 3.43, gdzie pojechałeś, że ho. I 5.55, a zwłaszcza: "Od szóstej do czternastej jest się taflą lodu, po której ślizgają się klienci. Zostawiają ślady. Rysy, załamania." Podoba mi się żonglerka z odczuciem zimna i ciepła.
Potem, w miarę upływu dnia, moje zainteresowanie zmierza ku zachodowi, by w końcówce znów się ożywić. Ten badyl, nie wiem, czemu, przyciąga moją uwagę. Szczególną.
Z mieszanymi uczuciami, ale na tak. Jest w Twoim pisaniu iskra i... blues...