Z interkomu płynie polecenie zapięcia pasów. Zaczynamy podchodzić do lądowania. Z mojego „awaryjnego” miejsca nie widzę zbyt wiele przez małe okienka samolotu. Od piętnastu minut jestem już i tak w pełnej gotowości bojowej. Informacje, wyświetlane teraz na monitorach, dają obraz tego, co czeka mnie na wyspie. Procent wilgotności jakoś kompletnie do mnie nie przemawia, ale za to temperatura – trzydzieści dwa stopnie Celsjusza, a i owszem. Kolejna sprawa, nad którą zaczynam się zastanawiać, to sześciogodzinna różnica czasu. Nigdy jeszcze nie musiałem się zmagać z podobnym stanem. Oczywiście, słyszałem o problemach z tym związanych, ale osobiście uważam, że ludzie trochę przesadzają. Zresztą nie zabrałem ze sobą zegarka, więc nie będę miał problemu z jego przestawianiem. Naręcznego chronometru nie używam już od dobrych dwóch lat. Odkąd nie rozstaję się z telefonem komórkowym, dublowanie czasomierza wydaje się bezcelowe. Co w tej sytuacji zrobi zegar biologiczny? Sam jestem ciekaw.
Uparcie staram się wypatrzeć choć skrawek ziemi, ale póki co, przez okienko widać tylko ocean. Moje podniecenie jest jednak tak duże, że nie za bardzo zwracam uwagę na manewry pierwszego pilota. Myślę już o tym, co stanie się za kilkanaście minut. „Dobra, uspokój się, człowieku, bez paniki, cierpliwości trochę”.
W prawym zakręcie nareszcie widzę ląd. Zielony skrawek jest już całkiem blisko. Ryk silników zwiastuje nieuchronne lądowanie. Jasnym staje się, że to, co widziałem przed chwilą, to las palmowy. Jedno, co mnie jednak martwi, to stan nieba. Całe zasnute jest gęstymi chmurami i wygląda, jakby nadchodził zmierzch, a jest dopiero szesnasta trzydzieści dziewięć czasu lokalnego. Czuję już mrowienie w stopach i zauważam stan pasa startowego. Podobny widziałem tylko na opuszczonym w latach dziewięćdziesiątych przez Armię Czerwoną lotnisku wojskowym w Skarbimierzu pod Brzegiem. Nawierzchnia wygląda równie fatalnie - popękana, połatana, jak przed generalnym remontem.
Z zamyślenia wyrywają mnie brawa. No fakt, przecież bezpiecznie wylądowaliśmy. Kapitan dziękuje pasażerom za lot i życzy udanych wakacji oraz niezapomnianych wrażeń. Wszyscy zaczynają opróżniać schowki i tłoczą się w kolejce do wyjścia. Przez nich nie jestem wstanie obserwować świata za oknami. Ustawiam się zatem grzecznie w ogonku i przesuwam w ślimaczym tempie w kierunku drzwi.
Nareszcie moja kolej. Kiwam stewardom na „do widzenia” i stawiam stopę w rękawie, który doprowadzi mnie do budynku. Czuję nagłe buchnięcie gorącego i wilgotnego powietrza. To dość niesamowite, bo wydawało mi się, że w samolocie jest ciepło. Oblewam się momentalnie potem. Mam nadzieję, że antyperspirant wytrzyma jeszcze kilka chwil. W sumie od ponad dwudziestu czterech godzin jestem w podróży, a strasznie nie lubię objawów nieświeżości. Przechodzę przez długie, załamane wielokrotnie korytarze, a upał jest stale taki sam. Czuję już, jak bojówki kleją się do ud. Dobrze byłoby się przebrać w jakieś luźniejsze ciuchy, ale wszystkie są przecież w głównym bagażu.
Docieram do pierwszego urzędnika. Szczupły Mulat, w zbyt dużej bluzie wojskowej, stawia stempel na wypełnionym przeze mnie, jeszcze w samolocie, formularzu. Ma się też podpisać, ale macha tylko długopisem i coś mówi. Oczywiście nie wiem co, bo się, cholera, nie nauczyłem nawet podstawowych słów po hiszpańsku. Okazuje się jednak, że długopis odmawia mu posłuszeństwa. Wyciągam swój, podaję, on się życzliwie uśmiecha i podpisuje świstek. Oddaje mi dokument i macha, jakby na pożegnanie. Wyciągam jednak rękę po mojego Parkera. Nie zostawię go przecież w prezencie. Teraz przypominam sobie, że w internecie czytałem o tym, iż na Kubie nawet zwykły długopis jest bardzo cenny. Gdybym miał jakiś mniej wartościowy, zapewne bym się nie upominał. Urzędnik nie jest zadowolony z obrotu sprawy, przestaje się uśmiechać, zwraca przedmiot, mamrocząc tylko coś pod nosem. Zapewne nie był to komplement.
Nic to, teraz maszeruję w kierunku bramki pirotechnicznej. No tak, wiem już, co się będzie działo. Sygnał wzbudził zainteresowanie, nomen omen, kobiety w mundurze stojącej nieopodal. Zgrabna Murzynka podchodzi do mnie, a ja od razy wskazuję na buty i staram się wytłumaczyć po angielsku, że mają stalowe elementy. Funkcjonariuszka uśmiecha się życzliwie i sprawdza mnie ręcznym wykrywaczem metalu. Ku mojemu zaskoczeniu zatrzymuje się na wysokości mostka, bo indykator zaczyna piszczeć. Wsadza mi zatem rękę do kieszonki na koszuli i… wyjmuje z niej zwinięty papierek po gumie do żucia. Oboje się uśmiechamy, a ona każe mi iść dalej.
Wygląda na to, że wszelkie formalności mam już za sobą. Idąc za resztą pasażerów, docieram do punktu odbioru bagażu. Ruchoma taśma zapełnia się powoli walizkami, torbami i plecakami. Nie widzę jeszcze wśród nich mojego bambetla. Upływa chyba piętnaście minut zanim zauważam walizkę. Ogarniał mnie już lekki niepokój, czy aby nie zostanę „szczęśliwcem dnia”, czyli gościem, którego bagaż poleciał na przykład do Japonii, zamiast na Kubę. Teraz dopiero widzę nieopodal Jarka i Asię, którzy wpatrują się nerwowo w taśmę. Biorę swoją walizkę i idę w kierunku wyjścia głównego z lotniska Juan Gualberto Gomez w Varadero.
Za dużymi ruchomymi drzwiami stoi kilkudziesięciu przedstawicieli biur podróży. Machają swoimi logotypami i nawołują. Czerwony uśmiech na błękitnym tle rzuca mi się od razu w oczy, więc podchodzę pewnym krokiem i witam się po angielsku. Ku mojemu zdziwieniu uśmiechnięty Mulat mówi: „Cześć, witam na Kubie”. Widząc moje zaskoczenie, wyjaśnia, że studiował w Polsce, a teraz korzysta z nabytych umiejętności lingwistycznych. Rezydent podaje grubą kopertę i informuje, że jutro zobaczymy się na spotkaniu w moim hotelu. Mamy sobie wtedy omówić, jak urozmaicić urlop. Everardo, bo tak ma na imię mówiący po polsku Kubańczyk w średnim wieku, pyta, czy wiem, na jakim etapie jest odprawa reszty towarzystwa. Nie specjalnie mogę pomóc, ale za to mam ważne pytanie: „Czy takie zachmurzenie długo potrwa?”. Facet pokazuje dwa rzędy śnieżnobiałych zębów i mówi, żebym przygotował sobie więcej pytań na jutro i obserwował bacznie świat wokoło. Po chwili rzuca jeszcze zdawkowe: „Przecież mamy teraz porę deszczową”. I tego właśnie obawiałem się najbardziej. Z tą informacją chodzę co najmniej od miesiąca. Zastanawiam się, czy z terminem wyprawy nie trafiłem jak kulą w płot. Spoglądam znowu z obawą w niebo, bo ciężkie, ciemne chmury wciąż suną nad głową. Everardo zaprasza do busa stojącego sto metrów od miejsca, w którym teraz jesteśmy. On sam idzie odszukać resztę polskiej ekipy.
Po dziesięciu minutach wraca z parą łodzian, ale jest niezadowolony, bo nie odnalazł Leona. Jarek wnosi bagaże do samochodu i siada obok Asi. Wyglądają na nieco zmęczonych. Pytają tylko krótko, jak przeżyłem podróż. Opowiadam o swoich wrażeniach i oświadczam, że jestem gotowy rzucić się w wir tutejszej rzeczywistości. Chyba nie bardzo wiem, co to znaczy, ale liczę, że kolejne godziny rozwieją moje wątpliwości.
No, jest nareszcie nasz zbłąkany kompan. Patrzę na zegar w samochodzie. Jestem na Kubie już całą godzinę. Rezydent sprawdza, czy wszystkie bagaże są w zasięgu naszych oczu i daje kierowcy znak, że możemy ruszać. Trochę trwa, zanim nasz bus przejeżdża przez bramę wyjazdową z lotniska i wbijamy się na drogę w kierunku Varadero. Siedzę i rozglądam się na prawo i lewo jak dziecko z ADHD. Samochód jedzie szybko, a ja staram się zarejestrować w pamięci jak najwięcej szczegółów. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to samochody. Poza nowoczesnymi busami oklejonymi reklamami biur podróży i taksówkami, cała reszta jest, powiedziałbym, wiekowa. Ich stan techniczny również pozostawia sporo do życzenia. Całkowicie baranieję na widok wywrotki marki ZIŁ z kilkunastoma osobami na „pace”, a pamiętam takie wozy ze wczesnego dzieciństwa. Ludzie na ZIL-e stoją, trzymając się z burty lub siedzą na, rozgrzanej zapewne mocno, blasze. Co dziwniejsze, za samochodem jadą policjanci i wcale nie wyglądają na wstrząśniętych widokiem. Powiem więcej, jeden z nich ziewa, a drugi dłubie sobie czymś w zębach. Czyżby tutaj przewożenie ludzi w ten sposób było dozwolone? Najwidoczniej tak.
Nasz pojazd sunie szybko wzdłuż wybrzeża. Budynki, które widać po obu stronach drogi, są na ogół murowane i sprawiają wrażenie zaniedbanych. Prawdę mówiąc, spodziewałem się zobaczyć coś gorszego. W tym momencie Everardo, jakby telepatycznie wywołany, odwraca się do nas i zaczyna opowiadać o tym, co wydarzy się w najbliższej godzinie. W tej chwili jedziemy do hotelu, w którym będzie mieszkał Leon. Następnie wysadzimy łodzian, a ja, jak zwykle, na szarym końcu. Opowiada dalej, że jedziemy przez teren półwyspu Varadero, jednego z najbogatszych regionów Kuby i że większość zamieszkujących te tereny ludzi jest związana z turystyką. Stąd taki wysoki standard ich domostw. Nooo, to zdanie mówi wiele, dużo więcej, niż by się mogło wydawać. Moich współtowarzyszy podróży bardziej, niż okolica, frapuje odległość do hotelu. Kubański rezydent, nie widząc zainteresowania u większości ekipy, kończy przemowę, patrzy na zegarek i zagaduje coś do szofera. Szczupły, niewysoki Murzyn siedzący za kierownicą patrzy w lusterko i zaczyna się uśmiechać. Rozmawiają dosyć szybko, ale swobodnie, nie bojąc się, że cokolwiek zrozumiemy. Ciekawe, co sobie o nas myślą? Pewnie mają nas za kolejnych poszukiwaczy mocnych wrażeń i sensacji.
Dopiero teraz dociera do mnie, że zupełnie się rozpogodziło. Na niebie nie ma ani jednego obłoku, jakby ołowiane chmury sprzed godziny zupełnie nie istniały. Tak bardzo skupiłem się na obserwowaniu tego, co na ziemi, że kompletnie nie zauważyłem zmian ponad głową. To dość zaskakujące. U nas nie dostrzegam tak rewolucyjnych zmian. No właśnie, REWOLUCYJNYCH … jestem przecież na Kubie, a tutaj rewolucja podobno jeszcze się nie skończyła.
Nareszcie zostaję w busie sam. Everardo twierdzi, że za około dwadzieścia minut będziemy na miejscu. Proszę go o mały komentarz do tego, co widzimy za oknem.
„Nie jesteś zmęczony? Reszta twoich znajomych chyba była” - na jego twarzy maluje się lekko zawadiacki uśmiech. Nie komentuję tego, wzruszając tylko ramionami. „Mieszkasz najdalej, ale będziesz zadowolony, jestem tego pewien” - Everardo jest przekonujący, aczkolwiek bardzo tajemniczy. Chce, żebym miał niespodziankę. Pyta jeszcze, czy pamiętam o jutrzejszym spotkaniu organizacyjnym. Jak mógłbym zapomnieć! Przecież to właśnie jutro dokonam wyboru atrakcji na nadchodzące dni. Widziałem już folder z propozycjami wycieczek fakultatywnych. W nocy je przejrzę, teraz wolę chłonąć widoki zza okna. A jest co oglądać - z lewej strony widać już tylko hotele, ale za to z prawej, niemal na wyciągnięcie ręki, widać piaszczystą plażę i ocean. Mógłbym już teraz wyskoczyć z busa i tak jak stoję, zanurzyć się w Atlantyku. To byłby mój chrzest.
Bus zaczyna hamować, kierowca włącza kierunkowskaz i wykonuje ostry skręt w lewo. Przejeżdżamy przez obszerną bramę i teraz dopiero widzę ogromne gmaszysko w stylu kolonialnym z bardzo okazałym wejściem. Rezydent patrzy na moją reakcję i widać, jak uśmiech staje się coraz szerszy. To zapewne za sprawą mojej zdumionej gęby. Prawdę mówiąc, trudno uwierzyć, że to jest właśnie kres mojej podróży. Sądząc po hotelach, w jakich zostali łodzianie i Leon, spodziewałem się czegoś podobnego, a tu standard nieporównanie wyższy. Wrzucam jeszcze tylko dwa dolary do „dziękczynnego koszyczka kierowcy”, zaciskam mocno dłoń na rączce walizki i wychodzę z busa. Znowu czuję tę wszechobecną gorącą wilgoć. Pojazd miał włączoną dosyć mocno klimatyzację, więc wewnątrz było przyjemnie chłodno.
Everardo prowadzi mnie do długiej lady recepcji i zostawia sam na sam z uśmiechniętą dziewczyną w niebiesko-białym mundurku. Rozglądam się ciekawie. W oczy rzucają się od razu rattanowe sofy i stoliki wśród wielkich, zapewne ponad trzymetrowych palm. Kubanka prosi mnie o paszport i voucher. Przygląda się orzełkowi i opisom na dokumencie. Pyta, gdzie leży Polska. Jak to, gdzie leży Polska? No właśnie, jak mam jej to wytłumaczyć. „W Europie” - odpowiadam dosyć instynktownie. „We wschodniej Europie” - dopowiadam, bo to chyba dokładniejszy opis. Recepcjonistka kiwa głową, choć nie jestem pewny, czy przybliżyłem jej choć trochę położenie geograficzne tajemniczej dla niej Polski. Pytam, czy są tu może jacyś moi rodacy. Sam nie wiem, co chciałbym usłyszeć, niemniej jednak odczuwam ulgę, słysząc, że nie. Od wielu już lat wiem, że nie specjalnie trzymamy się razem zagranicą. Poza tym towarzysze podróży nie zrobili na mnie dobrego wrażenia i wdzięczny jestem losowi, że nas rozsypał po okolicy. Formalności nie trwają długo. Dziewczyna wręcza kopertę z numerem pokoju i woła boya hotelowego. Gość wyrywa mi bagaż z ręki i każe iść za sobą. Wychodzimy bocznym wyjściem i trafiamy na parking z meleksami. Wskazuje na jeden z nich, układa w nim walizkę i sadowi się za kierownicą. Zerka jeszcze raz na moją kopertę i zaczyna powtarzać sobie pod nosem: „twenty two fourty three, twenty two fourty three, twenty two fourty three”.
"Teraz widzę, że to, co widziałem przed chwilą, to las palmowy." - sugeruję zrezygnować z tego zdania. Zwróć uwagę na cały ten akapit: 'widzę', 'widzę', 'widziałem', 'widziałem'. WIDZISZ? Pilnuj, by te powtórzenia nie występowały zbyt blisko siebie. I przeprosiny z mojej strony - przy pierwszych czytaniach nie rzuciło się to w oczy.
W innym akapicie dwa razy 'czuję' i gdzieś chwilę wcześniej, też. Możesz zastanowić się nad zmianą jednego.
"Zastanawiam się czy z terminem wyprawy" - przecinek po 'się'
"dwa rzędy śnieżnych zębów" - myślę, że szczęśliwiej zabrzmi "śnieżnobiałych" :)
"na pierwszy rzut oka też, pozostawia sporo do życzenia" - myślę, że przecinek lepiej wstawić po 'oka'
"Moi współtowarzysze podróży wydają się być bardziej, niż widokami, zainteresowani odległością do swojego hotelu. Nasz kubański rezydent, nie widząc zainteresowania u większości ekipy" - 'zainteresowani', 'zainteresowania'
Myślę, że dobrze Ci zrobi, jeśli nie będziesz budował zbyt złożonych zdań.
I jeszcze jedna uwaga - nazwy przedstawicieli ras, szczepów, plemion piszemy wielką, czyli Murzyn, Murzynka, Mulat.
Ostatnim razem wypowiedziałam się dość obszernie, więc nie będę tego powtarzać. Powiem tylko, że osobiście sprawia mi wielką radość spoglądanie Twoimi oczyma. Jesteś niezwykłym obserwatorem. Coś Ci podeślę :)
Wszelkie sygestie wcielę w życie w tworzącej sie już części piątej :)
"Szczupły, niewysoki murzyn siedzący za kierownicą" - M
:)
"mówiący po polsku mulat w średnim wieku" - M,
"Ku mojemu zdziwieniu uśmiechnięty Murzyn mówi: (....) Everardo, bo tak ma na imię mówiący po polsku mulat w średnim wieku" - to Murzyn czy Mulat? bo to chyba nie do końca to samo.
Dziękuję i zapraszam na kolejne odcinki :))
Taka mała sugestia:
"Wyciągam swój, podaję, on się życzliwie uśmiecha i podpisuje świstek. Podaje mi dokument i macha, jakby na pożegnanie." - Może lepiej byłoby: "Wręczył mi dokument i macha...", bo już wcześniej jest "podaję". Nie sądzisz? :) Pozdrawiam!