Gdybym miał z powrotem znaleźć się w moich najbardziej wolnych i cichych chwilach, to byłby to okres, w którym niewielu znajduje coś wartego zapamiętania. Czas, kiedy przed osiągnięciem wieku 18 lat nie patrzyłem jeszcze zbyt daleko w przyszłość, czerpiąc całą esencję młodego życia z każdej chwili. Wtedy, gdy czas był przepełniony śmiechem imprez i beztroskością. Tam mijały dnie próbowania tego czegoś nowego i opiumowe noce. Wtedy właśnie żyłem pełen wolności, w każdym rozumieniu tego słowa. Wszelkie początki tego rozkwitającego życia na pożywce tego, co odrywało choć na chwilę od rzeczywistości przepełnionej obłudą i znudzeniem miały wtedy najsłodszy smak tego nieznanego wcześniej obszaru doznań. Ale wcale nie te rzeczy zadecydowały o tym, że zawsze chciałem zatrzymać czas w tamtych dniach i nocach, i wcale nie o nich nie będę mógł zapomnieć. Ten czas zawsze pozostanie niezmieniony we mnie dzięki osobie, której właściwie nigdy nie poznałem. Nawet nie wiedziałem, jak ma na imię. I zapewne tylko dzięki temu niespełnieniu i bólowi patrzenia przez stworzoną przez samego siebie niezniszczalną przegrodę na Nią, mogłem jeszcze pozostać między wszystkimi, których tak nienawidziłem; w ich wymiarze.
Zawsze wyobrażałem Ją sobie jako osobę widzącą świat tak, jak ja. Coś, czego nie dało się zauważyć, ale wydawało mi się, iż wyczuwałem, mówiło o Niej więcej niż słowa. Zapewne ze względu także na to, jak i na Jej ubiór zawsze wydawało mi się, że powinna narodzić się ćwierć wieku wcześniej, między kwiatami. Jej twarz pełna dziecięcej delikatności i słodkiego uroku oraz niewinności rzadko kiedy wyrażało radość. Ubierała się w powagę bądź smutek. Czasem niczym słońce chylące się pod wieczór Ona szła ze swoją twarzą opuszczoną i oczyma schowanymi za zasłoną powiek; czasem niczym Xiężyc w pełni, twarz Jej utkwiona była w niewidzialnym przedmiocie, jej oczy szukały czego gdzieś daleko, czego nigdy nie udało mi się dojrzeć za pomocą oczu. Czasem łapałem siebie na czymś podobnym, gdy zamykałem się w świecie marzeń i ułudy. Długie włosy spływały po Jej policzkach skrywając twarz z malutkimi zielonymi oczyma od wzroku innych. Wokół niej emanowała sfera tego spokoju duszy i ciszy z jaką żyła wewnątrz siebie.
Ponoć kiedyś się do Niej odezwałem. Dowiedziałem się o tym kilka dni później, nie wiedząc co było bardziej zastanawiające: to, w jaki sposób mogłem wyrwać się poprzedniej nocy by przy działających ułamkach świadomości sięgnąć po gwiazdę, czy też co Jej powiedziałem. Od tamtej pory, gdy tylko Ją gdzieś zobaczyłem, nogi uginały się pode mną, a ręce zaczynały drżeć od dawki adrenaliny krążącej we krwi.
Widywałem Ją w szkole, w drodze do i ze szkoły, czasem gdzieś na ulicy, ale nade wszystko w prawie wszystkich moich snach. Ona je przepełniała i tylko w nich mogłem przeżyć namiastkę tego, czego nie miałem poza nimi. Stała zawsze gdzieś na boku, odłączona od otaczającej Ją rzeczywistości, myślami przeniesiona do świata nieistniejących marzeń. Mimo tego zawsze Ona była najważniejszą w tych snach osobą i właściwie tylko Jej postać z nich zapamiętałem.
Ilekroć przechodziłem obok niej przeszywały mnie dreszcze; bałem się by nie upaść na kolana. Gdy przelatywała po mnie wzrokiem czułem suchość w ustach i szum w uszach. Dzięki niej podróżowałem wyżej, niż po czymkolwiek, co znałem, jednak tylko dzięki niej miałem w tamtym czasie coś, dzięki czemu mogłem w miarę normalnie funkcjonować. Miałem wtedy jeden cel, który mnie popychał. Zobaczyć Ją było dla mnie czymś najstraszniejszym i najbardziej upragnionym każdego dnia; moje życie było niczym sen. W tym śnie żyłem przez długi czas, zapominając niekiedy o fizycznym świecie, z którego niestety nie dało się obudzić. Prawdziwie jednak żyłem w moich marzeniach, gdzie świat rodził się i umierał, a ja mogłem widzieć to co chciałem.
* * *
Dużo czasu upłynęło od kiedy Ją widziałem ostatni raz. Zostało mi jedynie jej wspomnienie w okruchach wspomnień dawnych dni, zamazanych śladami nieprzespanych opiumowych nocy. Widzę czas, który minął i jego ślad wyryty poprzez wszystkie moje myśli. Idąc brzegiem miasta w żarze południowego słońca schylam głowę chcąc jeszcze raz dostrzec to, co było jedynym dawniej, powrócić do umarłych chwil. Spod spuszczonych powiek dostrzegam coś, dzięki czemu przypominam sobie i odczuwam jeszcze raz dawną suchość w ustach, drżenie rąk. Mrużąc oczy od promieni ostrego słońca patrzę na Jej twarz przede mną, słodką, otuloną falami brązowych włosów. Znikającą obok mnie na tle odbitych plam kłującego światła odprowadzam wzrokiem. Przystanąłem, jednak, gdy się odwróciłem już Jej nie widziałem. Małe cienie drzew nie mogły jej ukryć, choć możliwe, iż zgubiony we wspomnieniach i marzeniach znów zgubiłem cząstkę swojego życia. Jednak wciąż pamiętam jak czułem Jej zapach, słyszałem Jej oddech...