Tydzień na wyspie cz.5

mario72

 

Prysznic to fantastyczny wynalazek. Po dwudziestoparogodzinnej podróży z tyloma wrażeniami odświeżenie chłodną wodą stawia mnie na nogi. Dochodzi dziewiętnasta, a ja przebrany już w luźniejsze, a przede wszystkim czyste ciuchy, gotowy jestem na mały rekonesans po okolicy. Hotel składa się z budynku głównego i około trzydziestu dwu- i trzypiętrowych obiektów utrzymanych w stylu karaibsko-kolonialnym. Wokół domów jest bardzo kolorowo, a to za sprawą ogrodników, którzy nasadzili tu niezliczone ilości krzewów. Każdy nęci inną barwą i kształtem. Niestety, w kwestiach roślinności jestem kompletnym abnegatem. Doceniam jej obecność, ale kompletnie nie potrafię się nią zachwycać. Jadąc jeszcze meleksem, zauważyłem, że dosłownie dwadzieścia metrów od mojego bungalowu jest basen. Teraz wygląda na nieco opuszczony, ale przecież to pora kolacji. Prawdę mówiąc w żołądku dawno już nie ma śladu po samolotowym jedzeniu, więc boleśnie czuję, jak trzewia domagają się napełnienia. Kieruję zatem kroki w stronę restauracji. Teren hotelu jest bardzo rozległy, dlatego drogowskazy zdecydowanie ułatwiają nowicjuszom poruszanie się po labiryncie dróżek i chodniczków. Na moje szczęście tabliczki z napisami w języku hiszpańskim są uzupełnione rysunkami, więc nie pobłądzę. Uśmiecham się w duchu, bo widząc piktogramy, mówię, że to instrukcja dla Niemców. Oni bez szczegółowego rozrysowania nic nie są w stanie zrobić. I nie jest to li-tylko złośliwość bez pokrycia, a raczej efekt wieloletnich obserwacji.

Wchodzę przez szeroko otwarte drzwi witany uśmiechem przez dwie szczuplutkie dziewczyny w biało-niebieskich strojach. Sala jest duża i, na szczęście, dobrze klimatyzowana. Po wyjściu z chłodnego apartamentu po raz kolejny odczułem uderzenie gorącej wilgoci. Najprawdopodobniej będę musiał do tego przywyknąć, ale póki co, stan stałego spocenia nie przypada mi do gustu.

Znalezienie wolnego stolika nie jest łatwe. Widać, że o tej porze jest więcej amatorów dobrego jedzonka. W sumie wcale to nie dziwi, bo hotel gości nieco ponad tysiąc osób. Nakarmić taką armię w ciągu dwu i pół godziny nie jest przedsięwzięciem prostym, ale co mnie to teraz obchodzi. Jestem głodny i marzę o wykwintnym posiłku. Jako singiel będę musiał przycupnąć gdzieś w kąciku, żeby nie zabierać rodzinom zbyt dużo miejsca. Po krótkich łowach udaje mi się zająć dwuosobowy stolik pod ścianą. Zostawiam zatem okulary i przestawiam nieco nakrycie, żeby wyglądało na właśnie używane i sunę w kierunku szwedzkiego stołu. Do wyboru mam tyle potraw, że nie bardzo wiem, na co się zdecydować. Wszystko podane jest tak ponętnie i wygląda tak smakowicie, że … chyba spędzę tu trochę więcej czasu, niż wcześniej zakładałem. Zaczynam od przystawek – na pierwszy ogień idą owoce morza i sałatka warzywna.

Napawam się krewetkami, małżami i kalmarami, gdy przy stoliku pojawia się kelnerka z dwiema butelkami wina. Pozwalam napełnić kieliszek białą jego odmianą. Do drugiego kielicha Murzynka nalewa wodę i życzy smacznego. Noooo, tak to ja lubię! Opcja „All Inclusive” to jednak wspaniały wynalazek. Jedyny dyskomfort z nią związany to konieczność noszenia opaski na ręce. Moja jest w kolorze srebrnym i nie rzuca się zbytnio w oczy, poza tym w niczym nie przeszkadza. Pałaszując sałatkę, zaczynam obserwować, co też sąsiedzi wybrali na danie główne. Ostatecznie postanawiam samodzielnie zlustrować możliwości. Kuchnia serwuje dziś trzy główne dania mięsne. Wybieram oczywiście to, które wygląda najmniej znajomo. Od dłuższego czasu kieruję się zasadą - „nie znam, ale chętnie spróbuję”. Ta teoria ma bardzo wielu przeciwników, ale ugruntowałem ją w sobie bardzo mocno. Potrawa nie wygląda bardzo wykwintnie, jednak już sam zapach powoduje zwiększoną produkcję śliny. Kucharz, który nakłada mi ją na talerz, poleca jako dodatek - smażone banany. Hmmmm, to dosyć zuchwała propozycja i zrazu mój instynkt samozachowawczy zapala czerwona lampkę. Nic to, gość chyba wie, co robi... W końcu jest tu po to, żeby zadowolić klientów. Kiwam zatem potakująco, a na moim talerzu lądują cztery zbrązowione na tłuszczu banany. Są nieco mniejsze niż te, które jadam od czasu do czasu w Polsce. Dobieram jeszcze zestaw grillowanych warzyw i z suto wypełnionym talerzem wracam do stolika. Jeśli ktoś przygląda się z boku, jest zapewne pod wrażeniem mojego spustu. Co jak co, ale zjeść to ja potrafię. Jeśli na dodatek są to nowości, to umiar jest słowem, którego znaczenia zdaję się nie rozumieć.

Banany nie są słodkie. To bardzo ciekawe, bo bałem się tego smaku, przystając na propozycję kucharza. Miał chłopak rację, proponując je jako dodatek. Danie, którego podstawą jest wieprzowina, smakuje wyśmienicie. Czerwone wino, tym razem dla odmiany z wdzięcznością przyjęte od krążącej po sali kelnerki, znakomicie dopieszcza kubki smakowe. Jem powoli, delektując się każdym kęsem. Z braku towarzystwa przy stole obserwuję kulinarne nawyki innych nacji. Niestety nic szczególnego nie rzuca mi się w oczy. Przywołana wzrokiem kelnerka uzupełnia kielich wina. Czuję się iście królewsko.

Muszę wyglądać teraz bardzo dziwacznie. Siedzę sam przy stoliku, opróżniłem dwa, całkiem spore talerze jedzenia, zapiłem je wytrawnymi winami, a gęba śmieje mi się od ucha do ucha. Zastanawiam się właśnie, czy nie skomponować jakiegoś egzotycznego deseru, ale po dłuższym zastanowieniu rezygnuję. Zajrzę tymczasem do Lobby, gdzie jak zauważyłem wcześniej, w rattanowych fotelach raczą się amatorzy tutejszej kawy, drinków i cygar. W restauracji widziałem jednak kilka potraw, które mocno mnie zafrapowały. Mój chytry plan przewiduje powrót po degustacji drinków.

W Lobby ścisk jest niemiłosierny. Wszystkie fotele, jak i wysokie stołki przy barze, są zajęte. Kelnerki uwijają się jak w ukropie. Przeciskam się zatem do kontuaru i staram się przywołać gościa miksującego drinki. Nie jest to proste zadanie, bo podobnie myślących klientów jest wokół mnie około dwudziestu. Dzięki temu mam czas na podjęcie decyzji, od czego by tu zacząć dzisiejszą degustację. Odnajduję na ścianie listę drinków z opisem ich składników. Nic nie powala mnie kolana, więc decyduję się na tutejszą „jazdę obowiązkową dla początkujących” - Cuba Libre. Połączenie rumu z colą nie jest tu zapewne szczytem kreatywności, ale na nic innego mnie teraz nie stać. Barman kiwa głową z beznamiętnym spojrzeniem i po chwili podaje drinka. Piję na stojąco i rozglądam się za wolnym stolikiem. Napój mnie nie zachwyca. Od początku, z mieszanymi uczuciami co do wyboru, miałem nadzieję, że tutaj będzie mi ten drink smakował inaczej. Przed przylotem zrobiłem mocne postanowienie – na wyspie piję tylko rum i inne miejscowe alkohole.

Pomieszczenie nie jest klimatyzowane, a przez szeroko otwarte, szklane drzwi, ciągle napływa ciepłe powietrze. W tej chwili temperatura jest już nieco niższa, ale i tak pocę się niemiłosiernie. No właśnie, jest godzina dwudziesta trzydzieści, a na zewnątrz od dawna panuje już mrok. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaszło słońce. Nic to, jutro postaram się uchwycić ten moment.

Czas dopchać się do baru po kolejny rumowy napój. Lada jest już nieco mniej oblegana, więc mogę sobie spokojnie stanąć przy blacie. Tym razem również nie jestem kreatywny. Zamawiam Pina Coladę. Od początku zdaję sobie sprawę, że to nie jest najlepszy wybór, bo ja przecież nie przepadam za kokosem. Sączę więc drinka trochę na siłę i stale rozglądam się po sali. Jest dobrze, czwórka Holendrów zwalnia jeden ze stolików. Nieco nerwowo, ale skutecznie atakuję ich miejsce. Dosłownie chwilę potem dosiada się do mnie starsza para z Hiszpanii, jeśli dobrze rozpoznaję język, w jakim ze sobą rozmawiają.

Siedzę teraz w wygodnym rattanowym fotelu, dopijam kokosowo-rumowego drinka, dopalam mentolowego papierosa i... pocę się okrutnie. Muszę chyba wyglądać na niezbyt zadowolonego, bo kelnerka która pojawia się nagle przy stoliku, pyta, jak się bawię. „Dobrze” - odpowiadam, choć czuję, że jej nie przekonałem. Uśmiecha się więc i pyta, skąd przyjechałem. No tak, to chyba ich niezawodny sposób na zagajenie klienta i okazanie zainteresowania. Standardowo już odpowiadam, że z Polski, czyli ze środkowej Europy. W odpowiedzi widzę uśmiech. Zaraz potem pada pytanie:

- Co pijesz?

- Jestem po Cuba Libre i Pina Coladzie, ale one chyba nie są dla mnie. Jest strasznie gorąco.

- A na co miałbyś ochotę?

- Na coś odświeżającego - mam świadomość, jak bardzo enigmatycznie to brzmi.

Dziewczyna zastanawia się przez chwilę, tajemniczo się uśmiecha i każe chwilkę zaczekać.

Po czterech, może pięciu minutach Lenia, bo takie imię ma wypisane na identyfikatorze szczuplutka szatynka, stawia na stoliku przede mną wysoką szklankę wypełnioną białym, mętnym drinkiem z zielonym chabazem i wieloma kostkami lodu.

- „To” powinno ci smakować - rzuca zalotne spojrzenie i znika w półmroku, jaki panuje teraz w Lobby.

Robię pierwszy łyk – zimny, drugi – miętowy, trzeci – słodko-kwaśny. Morda zaczyna mi się uśmiechać, dobre to! Baaaardzo dobre! Zaczynam się nerwowo kręcić w fotelu i rozglądać za „cudotwórczynią”. Piję łapczywie i już chcę więcej. Ciekawe jak się „to to” nazywa?

Lenia podchodzi do stolika. Z daleka już widzi moją zadowoloną minę i odwzajemnia uśmiech.

- „To” jest fantastyczne! Jak „to” się nazywa? Możesz przynieść jeszcze jednego?

- Jasne, zaraz ci przyniosę. A drink nazywa się „Mojito”.

- Jak?

- Mojito – teraz dziewczyna bierze do ręki długopis i zapisuje nazwę na podkładce szklanki. - Mojito, czyta się mochito - zapisuje nazwę fonetycznie. To ciekawe, po psychologii i pedagogice jest, czy co? Nie wpadłbym na to, żeby w ten sposób wbić klientowi nazwę nowego drinka. Z drugiej zaś strony jestem w pięciogwiazdkowym hotelu, jak mówił Everardo, w jednym z najlepszych na Kubie, więc i obsługa jest na najwyższym poziomie.

Kolejną szklankę piję już znacznie wolniej, delektując się każdym łykiem. Lenia podchodzi i pyta, czy dalej smakuje i czy czegoś jeszcze potrzebuję. Oprócz następnej dawki „odświeżającego drinka”, niczego mi teraz nie brakuje. Dziewczyna pyta, czy jestem tu sam. Jest jej przykro, że nie mam towarzystwa, więc namawia mnie na show, który ma się rozpocząć w pobliskim amfiteatrze o dwudziestej drugiej. Twierdzi, że będzie fajnie i na pewno mi się spodoba, a może nawet kogoś tam poznam. No proszę, to zabrzmiało dosyć intrygująco. Pójdę tam na pewno. Mam jeszcze jakieś pół godziny do rozpoczęcia programu rozrywkowego, proszę więc o następne Mojito.

Przed chwilą doszło do ciekawej wymiany zdań między kelnerkami. Podchodzi do mnie Mercedes – zgrabna blondynka, obwieszona dużą ilością złota i pyta, co może podać. Stojąca nieopodal Lenia mówi coś do niej po hiszpańsku i obie wybuchają śmiechem. Płowowłosa Kubanka odchodzi od mojego stolika z tajemniczym uśmiechem. W ten właśnie sposób zostałem wyłącznym klientem „Miss Mojito”, przynajmniej tego wieczoru.

Znajduję amfiteatr dosłownie na pół minuty przed rozpoczęciem programu. Prawdę mówiąc, kroi się niezła impreza, bo ludzi jest od groma. Stoję lekko z boku i zastanawiam się, co mnie czeka. Muzyka, która jeszcze pięć sekund temu była niemal niesłyszalna, zaczyna narastać. Wraz z nią na scenę padają coraz to intensywniejsze snopy światła. Zza kulis wybiegają dwie grupy aktorów w kolorowych strojach. Konferansjer wita zgromadzonych w pięciu językach i przedstawia wykonawców. Największa wrzawa towarzyszy ukłonom Sir William'a. Zaraz, zaraz, widziałem tego typa dzisiaj przy parkingu dla meleksów. Pomimo męskich rysów twarzy i innych szczegółów nie podważających jego płci, koleś ubrany był w obcisłe, błękitne legginsy, kolorowe getry do kolan, obcisłą fioletową bluzeczkę z mocno wyciętym dekoltem i przepaskę we włosach. Na ramieniu dyndała mu złota, damska kopertówka. Chłopak szedł mocno rozkołysanym krokiem w stronę recepcji. Tak, teraz wszystko jest jasne. To artysta, tancerz, aktor. Bardzo jestem ciekaw jego kreacji.

Program jest roztańczony, rozśpiewany i bardzo kolorowy, ale prawdopodobnie z racji wielu wrażeń dzisiaj, słabo go rejestruję. Rozglądam się na boki, szukając jakiegoś towarzystwa, do którego mógłbym dołączyć, żeby nie spędzić samotnie nadchodzących dni. Niestety, to chyba nie jest optymalny moment na zawieranie znajomości.

Show powoli ma się ku końcowi i instynktownie postanawiam czym prędzej wrócić do Lobby przed tabunem rozentuzjazmowanych gości hotelowych. To jest strzał w dziesiątkę. Zasiadam wygodnie przy stoliku w głębi pomieszczenia, z którego będę miał wszystkich na oku, gdy bar przeżyje kolejne oblężenie. Lenia pozdrawia mnie skinięciem głowy i po chwili niesie… Mojito. Złota dziewczyna, pamięta, czego tygrysowi potrzeba dzisiaj najbardziej. Farciarz ze mnie.

Obserwuję sąsiednie stoliki. Uwagę przykuwa wielki, łysy gość z rudą hiszpańską bródką. Jest głośny, a przy jego stoliku aż roi się od uśmiechniętych młodych ludzi. Widać, że ekipa dobrze się bawi. Może to sprawa dużej ilości alkoholu, jaką mam już w sobie, ale jakoś nie mam śmiałości, żeby się w ich okolicę zapędzić. Fajnie byłoby do nich dołączyć, tylko jak zrobić ten „pierwszy krok”?

Zbliża się północ, a Lenia nie ma dla mnie dobrych wieści. Za pół godziny kończy pracę. Na domiar złego w barze skończyła się już mięta, więc następnego „mętniaka” nie dostanę. Wskazuje mi jednak drogę na dyskotekę, która niebawem otworzy swoje podwoje. Wiadomość, że tam też jest bar z Mojito w karcie drinków, poprawia mi nastrój. Nie mam siły wprawdzie na pląsy, ale przecież nie pójdę jeszcze spać. Nie przyjechałem tu, żeby odpoczywać.

Przeceniłem siły. Kolejne dwa drinki, wypite w ciągu godziny, powodują, że zaczynam mieć ciężką głowę. Nie ma się co dziwić, to był chyba najdłuższy dzień w moim życiu. Zmiana położenia geograficznego wydłużyła moją dobę o całe sześć godzin. Ostatecznie chwilkę po wpół do drugiej kapituluję. Człapię lekko rozkołysanym krokiem do apartamentu. Teraz to ja powtarzam sobie: „twenty two fourty three, twenty two fourty three, twenty two fourty three”.

Karta magnetyczna zastępująca klucz działa niezawodnie, a ciężkie, drewniane drzwi otwierają się szeroko. Wewnątrz jest chłodno, bo przed wyjściem ustawiłem klimatyzację na osiemnaście stopni. Nie jest to rozsądne rozwiązanie. Duża różnica temperatur może mnie doprowadzić do przeziębienia, a tego nie umieściłem w rozkładzie zajęć na najbliższe dni. Przestawiam maszynę na dwadzieścia trzy grady, rzucam się na łoże i sprawdzam, jakie programy są dostępne w tutejszej telewizji. Nie bardzo mogę skupić wzrok na ekranie, chyba lekko przedawkowałem. Biorę zatem szybki prysznic i nastawiam budzik na godzinę ósmą.

mario72
mario72
Opowiadanie · 27 lutego 2010
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Jak kiedyś dobrnęłam do tej części Twojego opowiadania, to pomyślałam, że chyba zakończę: kolejny Polaczek (nie gniewaj się, proszę), co zalewa się drinkami. Jeszcze tylko panienki, miejscowe "potupaje" i... Jeden dzień, a co z resztą? Też ma tak wyglądać? JAK TO DOBRZE, że potem jednak zdecydowałam się czytać dalej. Z tej perspektywy opis potraw, drinków i atrakcji jest ciekawym uzupełnieniem i tłem do tego, co działo się w Tobie. I jak ten tydzień zdecydowałeś się jednak przeżyć. I jak ewoluowałeś w moich wyobrażeniach jako człowiek :D Wiesz, udało Ci się coś dla mnie oswoić, ale nie przyznam się co.

    Jeszcze parę uwag:
    "O tej porze wygląda na nieco opuszczony, ale przecież to pora kolacji" - 'porze' i 'pora'
    "Prawdę mówiąc po samolotowym jedzeniu w żołądku dawno już nie ma śladu" - sugeruję zmienić szyk: "Prawdę mówiąc w żołądku już dawno nie ma śladu po samolotowym jedzeniu"
    "więc chyba nie pobłądzę" - chyba można pominąć. Wynika to z dwóch zdań przed, a poza tym już wcześniej było 'więc'.
    "bo hotel obsługuje nieco ponad tysiąc gości" - wrażenie, jakby hotel był obsługiwany przez tysiąc gości; może: "bo hotel gości nieco ponad tysiąc osób"
    "gość chyba wie co robi" - przecinek po 'wie'
    "Jeśli ktoś przygląda mi się z boku" - może bez 'mi', bo dalej w zdaniu masz kolejny zaimek.
    "Wraz z nią na scenę padają co raz to intensywniejsze snopy światła" - 'coraz'

    Zastanów się nad użyciem zaimka 'mi'. Odczuwam jego przesyt.

    · Zgłoś · 14 lat
  • mario72
    OK, melduję wykonanie zadania.
    "Mi" w nastepnych częściach zostanie ograniczone do "mi"nimum ;)

    · Zgłoś · 14 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Dopilnuję. ;)

    · Zgłoś · 14 lat