Tydzień na wyspie cz.6

mario72

          Budzę się około szóstej miejscowego czasu. W głowie mam lekki zamęt. Jako doświadczony pijak nie robię zbyt gwałtownych ruchów, nie podrywam raptownie ciała, staram się zebrać do kupy i stworzyć jakiś plan. Z tym akurat nie będzie łatwo, bo na jedenastą trzydzieści zapowiedział się Everardo. Dopiero po jego wizycie będę mógł rozwinąć nieco skrzydła i poimprowizować. Ale cóż zrobić z tak pięknie rozpoczynającym się dniem. To właśnie ostre słońce, które wdziera się przez okno i drzwi balkonowe, nie daje dłużej pospać. Póki co poleżę jeszcze troszkę i pozwolę obudzić się wszystkim moim zalkoholizowanym komórkom. Niestety wieczorem nie zauważyłem, że mam do dyspozycji grubą, ciężką kotarę, która uchroniłaby od wczesnej pobudki. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Za sprawą chwilowej bezsenności mój dzień znów będzie długi, a dzięki temu będę miał więcej możliwości na aktywne poznawanie uroków Kuby.

Wstaję. Nie powiem, że czuję się kwitnąco. Mieszanina wczorajszych emocji, zmęczenia i rumowych drinków doprowadziła do klasycznego przedawkowania. Nic więc dziwnego, że kac utrudnia funkcjonowanie. Prawdę mówiąc, nie wzgardziłbym teraz… Mojito. Niestety, a w zasadzie chyba jednak na szczęście, nie mam w pokoju odpowiednich komponentów.

Otrzeźwienie przynosi dopiero chłodny prysznic i smak miętowej pasty do zębów. Z rozmysłem omijam flakonik z perfumami. Wbijam się w bermudy i przewiewną koszulę, które powinny zapewnić komfort podczas śniadania. No właśnie, wiem że obfity posiłek pozwoli mi dojść szybko do olimpijskiej formy. Jeszcze tylko zderzenie ze ścianą ciężkiego, mokrego i gorącego powietrza po przekroczeniu progu i momentalnie spocony odnajduję najkrótszą drogę do żarcia.

W restauracji pojawiam się jako jeden z pierwszych. W zasadzie nie wybiła jeszcze ósma, ale drzwi są już szeroko otwarte. Kelnerki i kucharze snują się dosyć sennie po sali, ale widać, że powoli zaczynają wchodzić na wyższe obroty. Nomen omen, zajmuję ten sam stolik, co podczas wczorajszej kolacji. Zatrzymuję się na dłużej przy dystrybutorze z cudownie schłodzonym sokiem grapefruitowym. Dwie szklaneczki, wypite jedna po drugiej, zaspokajają nieco pragnienie. Teraz mogę skupić się na strawie. Zimne płyty nęcą mnogością wędlin, serów, świeżych warzyw i owoców, ale moją uwagę skupia rozgrzana patelnia „obsługiwana” przez lekko zaspanego kucharza. Obok niego stoi wielki kosz wypełniony jajami. Znakomicie, jajecznica z rana, to fantastyczny pomysł. Podchodzę, wskazuję na kosz i kiwam głową. Tymczasem, facet na migi pokazuje cztery zestawy dodatków, jakie chce domieszać. Generalnie jestem za, albowiem podobne fanaberie testowaliśmy z upodobaniem w akademiku. Kubańczyk nawija coś po swojemu, wskazując patelnię, ale niczego nie rozumiem. Na wszelki wypadek zgadzam się, choć nie bardzo wiem, na co. Jakie to ma teraz znaczenie - jestem głodny, lubię jajka z ingrediencjami, więc… będzie dobrze. Koleś wbija trzy sztuki do małej miseczki, dorzuca drobno pokrojoną szynkę, pomidory i groszek, miesza całość i wlewa na rozgrzana patelnię. Odczekuje chwilę i zgrabnie podrzuca jajecznego placka, żeby podsmażyć go z drugiej strony. Uśmiecham się szeroko i wystawiam kciuk w geście uznania. Ucieszony kuchcik nie zdaje sobie nawet sprawy, że musiałem przebyć prawie dziesięć tysięcy kilometrów, aby przeżyć swój „omletowy pierwszy raz”. Ślinka już cieknie na myśl o nadchodzącej uczcie. Nie byłbym jednak sobą, gdybym czegoś nie dołożył. Moją uwagę przykuł wcześniej niebieski ser pleśniowy, który zapewne idealnie skomponuje się z mieszanką jajeczną. Wkładam zatem jeden plasterek nabiału i zawijam omlet niczym naleśnik. Dokładam jeszcze kilka plasterków wędlin i pędzę do stolika. Tu czeka już kelnerka z gorącą kawą.

Delektuję się pożywnym śniadankiem i kątem oka obserwuję, co dzieje się przy sąsiednich stolikach. Niemcy tradycyjnie zaczynają dzień płatkami na mleku, para Portugalczyków raczy się naleśnikami z syropem klonowym, a Francuzi szarpią z upodobaniem croissanty i maczają je w jakimś dżemie. Porównanie nie wypada chyba zbyt korzystnie dla mnie. Mój posiłek na pewno nie zasługuje na miano „dietetyczny”, ale mam to gdzieś. Lubię tak zaczynać dzień, a już szczególnie dzień po mocno zakrapianej imprezie i nic tego nie zmieni. W sumie, to dosyć niezwykłe, bo większość ludzi na kacu stroni od jedzenia, a ja wręcz przeciwnie – żrę jak koń. Drugi talerz zapełniam już tylko sałatkami i kilkoma plasterkami sera oraz wędlin. Po nim mogę uznać posiłek za zakończony. Dopijam zatem drugą filiżankę kawy i wstaję od stołu. Jest ósma czterdzieści, a ja mam prawie trzy godziny do spotkania organizacyjnego.

W głowie pulsuje jedna myśl. Wchodzę do Lobby i, ku zaskoczeniu trajkoczących głośno kilku barmanek, siadam na wysokim stołku przy barze. Patrzą na mnie podejrzanie i ściszonymi głosami wymieniają jakieś uwagi. Podchodzi do mnie Dunia - rudowłosa, piegowata kobieta w średnim wieku.

- Hola – rzuca na powitanie.

- Hello – odpowiadam z uśmiechem.

- Czym mogę służyć?

- Mojito, proszę.

Na pięć sekund zapada grobowa cisza, potem wszystkie dziewczyny parskają śmiechem. Najbardziej profesjonalnie zachowuje się Dunia. Z kamienną twarzą patrzy mi prosto w oczy i mówi:

- Senior, jest ósma czterdzieści pięć, czyli... za wcześnie na drinka. Zrobię ci świeżej, gorącej kawy, napijesz się i będziesz zadowolony.

- Ale ja chcę drinka. Wczoraj trochę przesadziłem i teraz potrzebuję Mojito. Wiem, co robię.

- Nic z tego, jedyne, co mogę teraz przygotować to gorąca kawa.

- Dobra, nich będzie kawa, ale potem zrobisz drinka.

Dziewczyna kręci głową, uśmiecha się i zmierza w kierunku automatu do espresso. Po chwili stawia przede mną dymiącą filiżankę. Aromat zaiste jest wyborny. Zapalam mentolowego papierosa i wygodniej rozsiadam się na hokerze. Rudowłosa pyta, skąd jestem. Uśmiecham się i odpowiadam standardowo, uświadamiając jednocześnie dziewczynie, że Polska sąsiaduje z Rosją. Kiwa ze zrozumieniem głową i wspomina, że mieli niedawno kilka osób zza naszej wschodniej granicy. Pili ponoć tak koncertowo, że dwóch z nich zakończyło wieczór pod stołem. Wielka rzecz, ale przezornie nie komentuję zdarzenia. Barmanka pyta, jak minęła podróż, jak długo zamierzam zostać na Kubie i gdzie podziało się moje towarzystwo. Jej również jest przykro, że jestem tutaj sam, ale zapewnia, że miło spędzę nadchodzące dni. Dunia stale tłumaczy treść konwersacji trzem stojącym nieopodal dziewczynom, odzianym w biało-niebieskie stroje. Wszystkie kiwają jak na komendę głowami, uśmiechają się i robią zdziwione miny.

Przez szeroko otwarte drzwi wchodzi dziewczyna, do złudzenia przypominająca Salmę Hayek. Oczywiście jest parę różnic. Yania, bo tak „wabi się” kreolska piękność, ma zdecydowanie przesadzony jeden z wymiarów. Ponoć wiele dziewczyn tej krwi może pochwalić się pokaźnych rozmiarów tyłkiem. Nie jestem fanem takich proporcji, ale faceci ślinią się na jej widok. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu jej poczucie humoru. Na wieść o moich rannych potrzebach Yania stwierdza, że „będą ze mną problemy”. Dorzuca zalotne spojrzenie i zajmuje miejsce za barem. Korzystam z sytuacji i proszę ją o szklaneczkę piwa. Dunia z dezaprobatą macha rękoma i pokrzykuje, ale ostatecznie dostaję wyczekiwanego od dawna browara. Special, bo tak nazywa się tutejszy złoty, spieniony płyn, smakuje całkiem nieźle. Wypijam duszkiem niemal połowę objętości i szczerzę zęby w szerokim uśmiechu. Dziewczyny machają i uciekają do swoich obowiązków. Dopalam drugiego papierosa i powoli zbieram się do apartamentu. Postanawiam bowiem zanurzyć tyłek w wodach Oceanu Atlantyckiego - po raz pierwszy w życiu.

Zmieniam nieco trasę powrotu do apartamentu i dzięki temu odnajduję saunę, jacuzzi i siłownię. No proszę, nawet strzelnicę mają. Jeśli uda się znaleźć innych amatorów trafiania do tarczy, chętnie bym porywalizował. Zaraz zaraz, chyba nie jestem zbyt konsekwentny. Z jednej strony opuszczam rękawice, gdy trzeba o coś zawalczyć, a teraz brakuje mi konfrontacji? Chyba jestem jeszcze na niezłej, alkoholowej fazie. Na pewno nie będę robił tutaj nic na siłę. Po co ja w ogóle cokolwiek planuję? Przez najbliższy tydzień nie ma problemów, nie ma zegarka, nie ma stresów. Jest tylko tu i teraz. Carpe diem!!!

Stoję w klapkach, z ręcznikiem pod pachą i staram się wyczytać z piktogramu kierunek, jaki powinienem obrać. Na chwilę głupieję i nie mam pewności, za którym obrazkiem podążać. Na szczęście dostrzegam czteroosobową rodzinę, niechybnie kierującą się ku plaży. Dzieciaczki niosą wiaderka z łopatkami i grabkami. Pewnie rodzice mają dla nich cały zestaw foremek, z których powstaną żółwie, ślimaki i inne rozgwiazdy. Człapię więc za nimi w bezpiecznej odległości, by po niespełna dwustu metrach grzęznąć w drobniutkim, białym piasku. Jeszcze tylko paręnaście metrów wspinam się na wydmę i... moim oczom ukazuje się błękitny bezkres. Piękny widok! Lazur oceanu i biel piasku tworzą wrażenie edenu. „Chwilo trwaj, bo jesteś piękna”!

Stan mojej głowy zdecydowanie się poprawił, ale do leżenia na słońcu to ja się jeszcze na pewno nie nadaję. Na plaży ustawionych jest kilkanaście parasoli wykonanych z bambusa, trzciny i liści. Wyglądają bardzo oryginalnie i przez chwile czuję się jak Robinson Cruzoe. Amatorów oceanicznych kąpieli nie widzę zbyt wielu, więc nie mam problemów z dopadnięciem wolnego leżaka. Rozkładam ręcznik i gnam w kierunku wody. Jest ciepła, w zasadzie chyba odrobinę zbyt ciepła. Mam wrażenie, jakbym zanurzał się w zupie. Po chwili przywykam jednak do tego stanu. Staram się przepłynąć spory dystans, ale szybko rezygnuję. To dzisiaj nie na moje siły. Kładę się na leżaku i wyjątkowo szybko wysycham. No tak, nie wziąłem prysznica, a sól krystalizuje się bezpośrednio na skórze. To niezbyt rozsądne posunięcie. Na szczęście szybko naprawiam błąd i znowu zalegam na drewnianej, dobrze wyprofilowanej konstrukcji. Mam świadomość, że nie dysponuję nieograniczonym czasem, dlatego nie mogę bezstresowo poleniuchować. Najważniejsze, że zanurzyłem tyłek w Atlantyku! Stało się, chrzest spełniony. Nie było wprawdzie orkiestry ani fajerwerków, ale będę ten moment pamiętał do końca życia.



 

Jest ciepłe, czerwcowe popołudnie. Witek odwozi mnie dzisiaj do domu pojazdem marki Żuk. Model ten ma już chyba ze dwadzieścia lat, a jest na naszej budowie do czasu, kiedy Transit nie wróci z naprawy. Bez samochodu jesteśmy uziemieni, dlatego szef transportu wykazał się daleko idącym zrozumieniem. Wydając go, nie ukrywał szyderczego uśmiechu. Pewnie myślał, że będziemy się żołądkować na takiego grata, ale chłopaki z nas nietuzinkowe, więc się nie przejmujemy. W pewnym sensie stary poczciwy Żuk ma swoje zalety – znacznie lepiej niż Ford spisuje się w trudnym, grząskim terenie.

Pędzimy sześćdziesiątką zatłoczonymi jeszcze ulicami. Nie rozmawiamy, bo przekrzykiwanie ryku silnika po całym dniu na budowie jest chyba ponad nasze siły. W kieszeni zaczyna mi drżeć telefon. Przed wyjazdem przezornie zmieniłem profil na wibracje. Numer rozmówcy się nie wyświetla.

- Dzień dobry, pan wysyłał dzisiaj esemesa do naszego radia, prawda? - damski głos w słuchawce brzmi młodo i ciepło.

- Słucham? - pytam nieco zdziwiony.

- Przysłał pan wiadomość tekstową, aby wziąć udział w nowym konkursie radiowym, nieprawdaż?

O cholera, ona mówi o TYM esemesie? Ale jaja! I co teraz? Zbieram szybko myśli i staram się opanować emocje. Początek rozmowy zagłuszał ryk Żuka, ale teraz jestem już na zewnątrz i nie wierzę w to, co się dzieje. Pani jest bardzo miła i prosi o potwierdzenie moich danych. Pyta, czy mogę w tej chwili rozmawiać. Jestem absolutnie zaskoczony i skonfundowany.

- Chciałam pana na wstępie poinformować, że został pan wylosowany przez komputer wraz z dziewięcioma innymi osobami. Za godzinę odbędzie się finałowe losowanie, podczas którego zostanie wyłoniony słuchacz, który za tydzień weźmie udział w grze.

- Rozumiem i mam nadzieję, że usłyszę pani głos za godzinę – nie wiem dlaczego, ale w tej chwili dotarło do mnie, że im lepiej zaprezentuję się podczas tej rozmowy, tym większe szansę będę miał na grę.

W mig przypominam sobie, co swego czasu usłyszałem na kursie sprzedażowym od profesjonalnego trenera. Uśmiech pojawia mi się na ustach, rozluźniam mięśnie, siadam na ławce, która wyrasta jak spod ziemi i … ucinam sobie pogawędkę z „panią z radia”. Rozmowa przebiega bardzo sympatycznie, przynajmniej w mojej opinii. Rozmówczyni stara się dowiedzieć, jakie mam wykształcenie, jak spędzam wolny czas, co lubię. Mam nieodparte wrażenie, że dziewczyna testuje, czy dobrze wypadnę na falach eteru. Staram się być naturalny. Albo mnie kupi, albo nie. Nawet jeśli będę starał się wyjść ze skóry i wspiąć na wyżyny błyskotliwości, mogę wydawać się jej sztuczny. Tego bym nie chciał. Co ma być, będzie.

Rozmowa trwa niemal dziesięć minut i jestem z niej zadowolony. Prawdę mówiąc, nie mam teraz czasu na rozmyślanie, co się stanie za sześćdziesiąt minut. Wpadam do domu, biorę kluczyki od samochodu i gnam na spotkanie z potencjalnym zleceniodawcą. Dorabiam od czasu do czasu, tworząc kosztorysy. Mam w tym trochę doświadczenia, a dodatkowy grosz zawsze się przydaje. Tym razem pośrednikiem jest mój kolega ze studiów i to on ma dla mnie materiały do obróbki. Już wiem, że kalkulację muszę zrobić na cito, ale za to gość dobrze płaci.

Prowadzę samochód automatycznie, czuję pustkę w głowie, więc staram się skupić, żeby nie przegapić zjazdu z głównej ulicy. Marian mieszka w miejscu, do którego nie jest łatwo dotrzeć, a jestem tu pierwszy raz. Powinienem chyba być podniecony rozmową i wiążącymi się z nią możliwościami, ale zupełnie nie jestem. Podświadomie wiem, czuję to, że „pani z radia” niebawem do mnie zadzwoni.

Marian wychodzi na spotkanie. Musi zamknąć dwa owczarki niemieckie hasające po ogrodzie. Na mój widok stały się lekko nerwowe, a nie będę ryzykował konfrontacji z nimi. Na wstępie uprzedzam kolegę, że być może za chwilę otrzymam telefon i będę go MUSIAŁ odebrać. Brzmię dość tajemniczo, ale Marian jest do tego przyzwyczajony. Znamy się nie od dziś i mamy wyrobione o sobie zdania. Podejrzewam, że traktuje mnie jako „jednostkę dość niekonwencjonalną”.

Dochodzi osiemnasta, trzymam w rękach projekt autorstwa Mariana i wysłuchuję jego komentarzy do opracowania. Informacje te będą niezbędne do pracy. Telefon zaczyna dzwonić. Wyjmuję go nieśmiało z kieszeni. Numer rozmówcy się nie wyświetla.

- Witam pana ponownie i miło mi powiadomić, że za tydzień, we wtorek weźmie pan udział w „Rozmowie kontrolowanej”.

Mi również jest niezmiernie miło.



 

Dochodzi jedenasta, a to niechybny znak, że za pół godziny spotykam się z Everardo. Zbieram zatem bambetle i dopiero teraz zauważam, że... się opaliłem. To ciekawe, bo leżałem przecież niecałą godzinę i to w cieniu. Bardzo to ciekawe! Wchodzę do apartamentu i ze stroju plażowego wskakuję w bardziej stosowny. Było, nie było, spotykamy się w Lobby, a tam chyba nie wszystko uchodzi. Z sejfu wyjmuję portfel i pusty śmiech mnie ogarnia. Trzeba mieć zdrowe poczucie humoru, żeby portfel z czterystu dolarami amerykańskimi chronić w ten sposób. Dla mnie to jednak kupa kasy, szczególnie, że jedyna, jaką mam. Muszę się dobrze zastanowić, na co ją wydać, żeby przy tak małym budżecie zobaczyć jak najwięcej. Wiem już, z czego mogę wybierać, lecz chcę wysłuchać rady rezydenta. Przypuszczam, że facet będzie się znał trochę na psychologii i „wejdzie w moje buty”.

Everardo spóźnia się, więc zamawiam zimne piwko „Special”. Tym razem dziewczyny nie mają obiekcji przed obsłużeniem mnie. Nie byłyby sobą, gdyby nie wypytały, co mnie do nich ZNOWU sprowadza. Jest przy tym trochę śmiechu, ale o to, w końcu, na wczasach chodzi. Pojawia się rezydent i z szerokim uśmiechem pyta, czemu nam tak wesoło. Dziewczyny zasypują go informacjami. Niestety używają języka ojczystego, więc nie wiem, o co chodzi. Mulat robi znaczącą minę i zaczynamy rozmawiać po polsku. Teraz one przyglądają się zaciekawione. Everardo robi gest ręką i po chwili Yania przynosi mu żółto-pomarańczowego drinka z dużą ilością lodu. Napój wygląda baaaardzo interesująco. Jestem trochę zły, że mi przyniosła kolejne piwo, ale jakoś to przeżyję. Pan Rodriguez, bo tak brzmi nazwisko Kubańczyka, bardzo dobrze mówi po polsku. Jest to zasługa kilku lat spędzonych w Gdańsku, gdzie studiował ekonomię gospodarki morskiej, czy coś w tym stylu. Niezbyt skupiam się na jego opowieści, bo stale nurtuje mnie, co ma w szklance. Uwagę przykuwa dopiero jego komentarz do propozycji zajęć fakultatywnych. Nie interesuje mnie nurkowanie, katamarany i delfiny.

- Chcę zobaczyć jak najwięcej Kuby.

- W sześć, a w zasadzie, już w pięć dni nie będzie to zbyt proste, ale coś ci zaraz zaproponuję. Hawana obowiązkowo?

- Oczywiście! - odpowiadam pewnie.

Rezydent jest profesjonalistą, wykłada na stół opisy trzech wycieczek. Oferta brzmi bardzo zachęcająco, a i cena jest do przełknięcia. Kubańczyka martwi pewna niedogodność. Pierwszą wycieczkę będzie obsługiwał przewodnik angielskojęzyczny, a na trzecią wyśle mnie z Niemcami. Nie widzę problemu. Cieszę się, że Hawanę zobaczę z samym Everardo. Jarek z Asią i Leon też ją wykupili, więc znów razem spędzimy cały dzień. W taki oto sposób czwartek, piątek i sobotę zapełniłem atrakcjami w terenie. Kładę na stole dwieście baksów, a w zamian dostaję trzy kwitki. Odprężyłem się, bo klamka zapadła.

- A cóż takiego masz w szklance? - zagaduję dla rozluźnienia.

- To moja specjalna mieszanka. To taki mix dwóch drinków - Habana Special i Rum Ponch. Główne ich składniki to: sok pomarańczowy, ananasowy i rum - oczywiście. Chcesz spróbować?

- Jasne, pokaż tylko, jak mam pomachać dziewczynom, żeby wiedziały, że właśnie takiego chcę dostać.

Rodriguez puszcza więc jakąś hiszpańską wiązankę, Dunia wybucha śmiechem i już po angielsku opowiada o rannej akcji pod kryptonimem „Mojito”. Teraz wszyscy rżymy jak stado koni.

- Everardo, powiedz proszę, jak to w końcu jest z „porą deszczową”?

- No wiesz, jak sama nazwa wskazuje, w tym okresie pada deszcz… codziennie… przez pięć minut – rezydent odpowiada zawadiacko.

- I to wszystko? - pytam z niedowierzaniem.

- Dokładnie tak, zresztą sam będziesz to obserwował. W czym jeszcze mogę pomóc?

- Wiesz, mam jeszcze mnóstwo pytań. Ile masz czasu?

- Teraz już niewiele, ale obiecuję, że w piątek podczas podróży do Hawany będę przez niemal dziesięć godzin do twojej dyspozycji. Aaaaa, zapomniałbym, dostałeś prezent powitalny?

- Jaki prezent powitalny? O czym mówisz?

Mulat kręci głową, mruczy coś pod nosem, wstaje i kieruje się ku recepcji. Po chwili wraca i przeprasza mnie za niedociągnięcie. Kompletnie nie wiem, o co chodzi, ale nie wyjawia tajemnicy.

mario72
mario72
Opowiadanie · 5 marca 2010
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Tu możesz opuścić "mi" :D
    "że kac utrudnia mi funkcjonowanie"
    "Wielka mi rzecz"

    Tu - poprawić literówki:
    "co dzieję się przy sąsiednich stolikach" - e
    "szczerze zęby w szerokim uśmiechu" - ę

    · Zgłoś · 14 lat
  • mario72
    Usunięto i poprawiono :))

    · Zgłoś · 14 lat
  • tirith
    "Musi zamknąć dwa owczarki niemiecki hasające po ogrodzie." - uciekło "e" - "owczarki niemieckie".

    A poza tym to coraz bardziej mnie intryguje ta opowieść. :)

    · Zgłoś · 14 lat
  • mario72
    No masz, jak się to małe "e" urwało gdzieś na spacer. Na szczęście, jest już na swoim miejscu. ;)

    Polecam się na przyszłość :))

    · Zgłoś · 14 lat
  • Patryk...
    Kurczę, czytam po raz kolejny wszystkie części i nadal bardzo mi się podoba... Proszę o więcej odcinków!:)

    · Zgłoś · 14 lat
  • mario72k
    Ktoś wpisał w czerwcu to co ja teraz w lipcu popieram w całości.
    Mariusz, aspirujesz do kategorii w której są już "Zielona Mila" - raczej książka, "Forrest Gump"-oczywiście film i jeszcze parę innych pozycji?
    Rozumiem, że sezon budowlany w rozkwicie i dlatego trafiłeś do kategorii pozycji które trzeba czytać od początku jak komiksy w Świecie Młodych gdy miałem kilka lat. Mam jednak nadzieję, że nie takie były Twoje intencje i albo pracujesz nad całością i :
    A/ chcesz tu wrzucić gotowca za wiele miesięcy, albo
    B/ naprawdę nie masz czasu na kontynuację i zobaczymy kolejny odcinek dopiero późną jesienią...

    Jeśli prawidłowa odpowiedź to A/ to od razu Ci powiem, że książka Zielona Mila miała dodatkowy urok w tym, że autor pisał ją na raty i publikując pierwszy, drugi rozdział (i może jeszcze jakieś następne) nie miał pewności co będzie w ostatnim (a terminy oddawania do druku kolejnych części goniły). Może jednak wyślij swoim czytelnikom kolejny odcinek już wkrótce???

    · Zgłoś · 14 lat