On
Jest jakiś powód, dla którego wiatr to symbol szaleństwa. I jestem pewien, że gdy w domu wariatów huczy przeciąg i pęd tego, co niewidoczne, pensjonariusze wpatrują się podekscytowani, jak w telewizor z ostatnimi minutami meczu naszej reprezentacji z ich reprezentacją.
Gnam na rowerze w parny dzień. Na horyzoncie kłęby burzy. W środku kłęby wspomnień. Gdybym był okropnie bogaty, tak nieskończenie, że ja, moje bogactwo i zachcianki stały by się układem trójstronnym mistrza świata, stołu tenisowego i amatorskiego gracza, stanąłbym przed wyborem. Mógłbym przekazywać wszystko biednym i potrzebującym, a następnie odkupywałbym te przedmioty i przekazywał je ponownie. Albo zapraszałbym swoich ekscentrycznych znajomych na pokazy podpalanych willi. Kilkunastominutowy pokaz light and sound czerniejących Rembrandtów.
Ale z drugiej strony, to może tylko wyobrażenie. Bardziej obawa przed wariantem samego siebie, niż prawdziwy wybór. W tej chwili nie mógłbym zniszczyć nawet tego roweru. Aż tego roweru, który oparłem pod drzewem, przywiązałem solidnie łańcuchem i pozwoliłem mu patrzeć, jak wspinam się po pniu. Podejrzewam, że jest przerażony. Jak eko-wojownik mimo woli. Bardzo mu współczuję. Żeby zaimponować miliarderom mogę napoić benzyną salon Stainway and Sons, ale rowerek zawsze pozostawię.
Ona
Nie odwiedzałam mamy już trzy tygodnie. Ucieszona, rzucam się w ramiona jak mała dziewczynka, po czym wchodzimy do jasnej kuchni z niesamowitą panoramą i przez kilka minut wybieramy rodzaj herbaty. Rodzice wyglądają na tak niesamowicie zgraną parę. Zazdroszczę im. Mimo tylu lat trzymają się razem, chyba na tyle blisko, na ile to możliwe.
- Wciąż prowadzicie muzeum córki? – wracam do starego tematu.
- Kochanie, chcemy żebyś zawsze mogła wrócić.
- A będziecie płacić kieszonkowe jak dawniej, czy większe?
- Znacznie większe, z biletów do muzeum odłożyliśmy pokaźne oszczędności – mówi uradowany tata i chwyta pierwszą lepszą earl grey.
On
Słyszę jak metalowy eko-wojownik krzyczy na dole z powodu narastającej burzy. Uwiesiłem się na najwyższej dostępnej gałęzi. Na twarz uderzają mi ciężkie krople i silne podmuchy wiatru. Drzewo przechyla się, groźnie strzela i pęka. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Z jednej strony nie mogę się już doczekać, ale z drugiej wcale nie miałem ochoty przemoknąć. Zaczynam się obawiać, że cały ten pomysł doprowadzi mnie wyłącznie do wysokiej gorączki i kilku beznadziejnych dni w łóżku.
I gdy już chcę zrezygnować, wtedy przychodzi wiatr, od którego widzisz ostatnie minuty naszej reprezentacji. Układa mnie prawie poziomo. Muszę zachować koncentrację, ale przegrywam z narastającym śmiechem, jakbym był na znakomitej komedii. Jednocześnie wybucha we mnie radość i strach, że w rozprężeniu stracę kontrolę i puszczę gałąź.
Ona
Odwozi mnie tata, mimo zapewnień, że autobusy działają sprawnie, mam bilet i po prostu uwielbiam nimi jeździć. W drodze na nowo rozstawiam półki i zlew w kuchni, ale nie mogę ich rozstawić, bo nie wymienione są kafelki, ale nie mogę ich wymienić, bo nie zrobiona jest elektryka, ale nie mogę jej zrobić, bo nie jest przesunięta ścianka działowa w sypialni...
On
Panorama miasta z daleka wygląda jak ciemny cumulus i przechodzi w granitowe wzgórza, załadowany statek kontenerowy, czterdzieści rozrzuconych opakowań zapałek, dwadzieścia ustawionych pionowo pojemników na kostki lodu, zawalone lustrami i kafelkami półki w magazynie „twoja łazienka”, ciemny środek studni, domofon, winda, jednak wejdę po schodach, klucze, ona.
Dla amatorów takich klimatów - może znajdą się tacy.