Rozdać się

Maciek Kapustka

1

Zielony kolor ścian, prawdopodobnie, został dobrany zgodnie z odcieniem wiosennej trawy. Jeśli pochodził ze standardowego zestawu dostawcy farb, to pod nazwą „eksplozja na działce” i w zaleceniach należy go użyć do pokoju zabaw dziecięcych. W innych miejscach będzie niebezpieczny i wykończy mieszkańców bezsennością. Mimo to został odważnie użyty na ścianach szpitala. Zupełnie rozbrojony, wyblakł od opierających się w poszukiwaniu równowagi spojrzeń pacjentów, od powieszonych ilustracji upiornych krasnoludków i od dalekich promieni słońca, po czterech odbiciach oraz dwóch zawałach. Z „eksplozji na działce” przeszedł w „kopiec pistacji po zachodzie słońca”.

Na co dzień pracowita i zabiegana, Patrycja pozwoliła sobie na przerwę. Przechodziła przez korytarz oddziału chorób wewnętrznych, gdzie pielęgnowała od niedawna. Spojrzała na wiszącą ilustrację uśmiechniętego krasnoludka. Zatrzymała ją ilość szczegółów niezwykłego rysunku, jakby robionego w oparciu o model. Podziwiała ilość wysiłku włożonego w to przedstawienie. W wyobraźni powtarzała ruchy kredki zapisane w bujnych czarnych włosach. Razem z autorem odtwarzała sympatyczny grymas ludzika, i jego spojrzenie.

- Podoba ci się? – zapytał internista. W świetle jarzeniówek był blady i wyglądał trochę niezdrowo.
- To ważne, że tutaj wisi i ... przynosi radość innym.
- Wydaje się wesoły, ale podstępny jednocześnie. On coś planuje pod czapką. Wciąż jednak nie odpowiedziałaś, czy podoba ci się?
- Przepraszam, ja się nie znam – wyszeptała, po dłuższym namyśle.
- Przecież nie musisz się znać! To kwestia twoich naturalnych odczuć a nie wiedzy. – Spojrzał wyczekująco. - Po prostu powiedz, czy chciałabyś go postawić w swoim mieszkaniu?
- Tak. – Patrycja nie widziała powodu, aby nie posiadać. Najwyżej po jakimś czasie przekaże dzieciakom w przedszkolu. Obawiała się, że internista zaraz wpadnie na pomysł zdjęcia dekoracji i wręczenia jej w zwariowanym prezencie. Nieśmiałość powoduje u innych przesadną odwagę, jakby nadrabiali za dwoje.
- Świetnie się rozmawia, niestety potrzebują mnie na internie! – Dygnął na pożegnanie i odwrócił się.
- Miłego dnia.

Gdy odchodził pomyślała coś głupiego. Nawet po tym, jak wspomniał o obłudnym wyraz twarzy, obrazek nie przestał się uśmiechać. Ona podobnie, chciałaby utrwalić swoje nastawienie w tej chwili i wracać do niego ilekroć będzie zniechęcona lub mściwa w przyszłości. To ważne, bo nie wszyscy pacjenci są wdzięczni. Większość ogarnia poczucie niesprawiedliwości, od której gorzknieją i stają się aroganccy. Może na tym polega największa bariera? Bariera w jej marzeniu, by się rozdać.

Straciła dużo czasu. Pobiegła do słabo oświetlonego magazynu, gdzie na kilku wysokich regałach starannie poukładano opatrunki, gazy i plastry. Podstawiła drabinę i chwyciła dwa opakowania waty w papierowych torebkach. Okazały się większe, niż podejrzewała. Aby dostarczyć ich dwadzieścia potrzebowała wózka. Zagłębiała się między kolejne ściany leków, aż znalazła jeden stolik na kółkach. Ucieszona podskoczyła lekko, poczuła silny ból w prawej dłoni i pociemniało jej w oczach. Od ręki do metalowego kółka strzeliła iskra. Patrycję zamroczyło.

Gdy oszołomienie odeszło, pozostawiło po sobie echo w postaci drżenia ciała. Rozdygotana zaglądała pod regały w poszukiwaniu źródła prądu. Dokładnie obejrzała stolik z piekła rodem. W najbliższym otoczeniu nie znalazła ani jednego gniazdka lub przewodu. Pomieszczenie miało tylko oświetlony elektrycznie sufit. Być może silne napięcie biegło pod podłogą, skąd przebiło. Postanowiła zgłosić problem później, wpierw dostarczy obiecane opatrunki. Wstała, zapakowała resztę opakowań i wyszła z pewnym niepokojem gasząc światło podejrzanym wyłącznikiem.

2

- Nie mamy dla ciebie dobrych wiadomości.
- Tak, tak, mamy naprawdę okropne! – Laboranci zachichotali. Ściany pokrywały komiksowe historyjki przeplatane ze zdjęciami ludzi w groteskowych sytuacjach. Patrycja siedziała pośrodku, z podkurczonymi nogami, daleko od metalowych przedmiotów.
- Cała słucham. Proszę powiedzcie, o co chodzi.
- Wykryliśmy w twojej krwi wysokie stężenie białka, które reaguje z powietrzem. Może po prostu pokażę ...
- Hura, jeszcze raz burza? – zapytał niższy.
- Tak! Będziemy ją urządzać co godzinę, pod warunkiem, że dostaniemy więcej krwi.
- Jak wampiry elektryczne! – Śmiali się bez przerwy. Ten wyższy i odrobinę poważniejszy chwycił próbówkę, umieścił pod wyciągiem, przystawił metalowy stojak i odkorkował. Żar niebieskich wyładowań buchnął z naczynia.
- Nazywamy to potocznie różowymi ciałkami. Odpowiadają za dodatkowy transport energii. Niestety w wyniku kontaktu ze szpitalnym powietrzem wytwarzają ładunek.
- Szpitalnym? – zapytała Patrycja.
- Podejrzewam, że chodzi o środki dezynfekujące. Choć są też inne substancje. Pełno tutaj ciekawostek, moglibyśmy wiekami oznaczać skład i nigdy nie skończyć.
- Powiedz, mały często cię kopie? – szepnął niski.
- Raz na około godzinę.
- Samo przyszło, może samo odejdzie. Proponuję jednak przygotować jakieś rozwiązanie. Choćby osobisty piorunochron?

Opuściła laboratorium. Stąpała energicznie, zezłoszczona, że traci czas na użeranie się ze sobą. Nawet życzyła sobie porażenia, uznała, że zasługuje na nie. Może dzięki temu wytresuje swoją dzikość? Swoją nieporadność w rozmowach. Wleciała do pierwszej łazienki. Od badaczy dostała miedziany drucik, który rozwinęła i zaczęła wplatać w fartuch. Prowadziła go równolegle do głównych żył i tętnic, wokół szyi, poprzez ramiona, zakręciła na dłoniach a potem do nóg. Końcówki celowo zostawiła dłuższe tak, by dotykały podłogi i odprowadzały ładunek. Niczym osobisty piorunochron.

Stale przepływający ładunek był nieprzyjemny. Torturował ją bezustannie, przy czym rozwiązywał problem szczególnie silnych, niekontrolowanych pocisków, którymi uderzała w inne osoby. Ucieszona pognała do sali, gdzie czekały leki i zastrzyki. Podchodziła do kolejnych łóżek i na krótką chwilę podnosiła miedziane uziemienie. Nie chciała zadawać jakiegokolwiek bólu. Razem z lekarstwami przekazywała pacjentom porcję ładunku, który powinien wyparować z czasem, gdy chory leży na izolującym materacu. Wszystko będzie dobrze, o ile nie dotkną metalowej ramy.

Skończyła obchód szczęśliwa. To było uczucie pierwszego dnia pracy, gdy już wiesz, że dasz radę. Że wnosisz coś pożytecznego. W trakcie przerwy odwiedził ją Ireneusz, kierownik kadr.

- Wierzę, że pani robi wszystko, aby funkcjonować normalnie. Z pewnością się uda, ale możemy nie mieć wystarczająco dużo czasu.
- Zrobiłam obchód bez porażeń.
- No właśnie ja w tej sprawie. Otóż zaraz potem był lekarski. Podchodzą, dotykają, a tu pacjent strzela jak elektryczny pastuch. Zamieniłaś chorych w naładowane kondensatory! – Ireneusz mówił szybko jednocześnie klaszcząc cicho płaskimi dłońmi – Najgorsze nastąpiło później. Lekarze zrozumieli sytuację i nie chcieli być uderzani w czułe dłonie z zaskoczenia. Więc przy następnych pacjentach zaciskali pięść i uderzali w chorych!
- Dlaczego?
- Tłumaczyli, że łatwiej znieść nieprzyjemności, gdy decydujesz o ich momencie.
- To z mojej winy. – Patrycja spojrzała ze skruchą.
- Ufam, że to niczyja wina. A teraz przejdźmy do mojej propozycji. Chcę panią przenieść na oddział dziecięcy. Mamy tam wiele sporów i awantur. Jestem przekonany, że pani łagodność je rozwiąże.

3.

Pierwsza rzeczą, jaką byście zauważyli na oddziale dziecięcym, to zgiełk. Krzyczeli wszyscy: młodzi pacjenci, lekarze oraz pielęgniarze. Ci ostatni byli przebrani za krasnoludki, aby panowała bardziej rodzinna atmosfera. Zgodnie z zaleceniem Piotra, kierownika oddziału, byli oni dobierani według niskiego wzrostu, nosili kolorowe spodnie i czerwone czapeczki.  Stroje zagrzewały się okropnie i pogarszały i tak ich fatalny nastrój. W efekcie krasnoludki, zamiast bawić, nucić wesołe piosenki i żartować, łaziły użądlone, klęły i wrzeszczały. Wyglądały jak chleb razowy przysypany cukrem pudrem.

- Wracaj do łóżka natychmiast! – rozkazał szczególnie owłosiony. Był podobny do skrzata nawet bez charakteryzacji. Chłopiec podskakiwał udając kulawego ku uciesze pozostałej trójki dzieci.
- Ty parszywy gnojku – krasnoludek rozpoczął pogoń i wybiegł na korytarz. Pacjenci wpadli w szał i skakali po sprężynowych materacach. Część wychodziła na podłogę, robiła kilka idiotycznych tanecznych ruchów, po czym zamieniała miejsca z kolegami. Patrycję na ten widok zjeżyło. Jeśli pomieszają miejsca, to będą otrzymywać niewłaściwe leki.

Wróciła myślami do rozmowy z kierownikiem. Jak on sobie to wyobrażał? Przecież to przerasta niejednego przebojowego i doświadczonego opiekuna. Jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse, musi wpierw zwrócić uwagę. Nie potrafi głośniej krzyknąć od tej wrzawy, ale może zaskoczyć ich czymś nietypowym. Kusiło ją, aby odrzucić uziemienie i wystrzelić na pokaz, ale nie tego oczekiwał Ireneusz.

Gdy tak stała, z korytarza dobiegł jęk. Chłopiec został schwytany za szpitalne ubranko i teraz udawał, że postrzelił go wróg na wojnie. Bezwładnie wleczony do sali przez silnego krasnoludka powtarzał, że potrzebuje medyka i jest ranny. W pewnym sensie była to nawet prawda. Wycierał podłogę, zahaczył o framugę i w końcu znalazł się na swoim posłaniu. Pozostałe dzieci usiadły i głośno komentowały sytuację.

- Za to, głupi gnojku, nie dostaniesz podwieczorka! – zawyrokował krasnoludek i poprawił czapkę. Podwieczorek to była najcenniejsza rzecz. Codzienny prezent. Część większej umowy między światem a dzieckiem.
- A wy, jeśli się nie uspokoicie, to dostaniecie tylko jabłko i kromkę chleba. Z pewnością też nie wrócicie szybko do domu. – Pielęgniarze próbowali zapanować nad sytuacją szantażem. Kłamali, że posiadają wpływ na dobór jedzenia, przyjście rodziców a nawet stan zdrowia. W rzeczywistości nie kontrolowali niczego. W odpowiedzi na groźby podniosła się wrzawa.

Patrycja w przypływie odwagi podeszła do wyłącznika i zgasiła światło. Salę wypełniło zaciekawienie. W półciemnościach lekko pobłyskiwało miedziane uziemienie w kontakcie z podłogą. Zapanował dogodny moment, krótka chwila przed odzyskaniem pewności siebie. Przeraziła ją ta konieczność zabrania głosu i świadomość, że lepszej okoliczności nie będzie. Przywróciła światło.
- Proszę, wróćcie na swoje miejsca. Dziś rozdajemy silne leki. Niewłaściwie podane mogą nawet zabić. - Była bardzo skoncentrowana ale też krucha jednocześnie. Odniosła wrażenie, że dzieci są bardziej zlęknione współpracą, niż histerycznym buntem. – Nikomu nie zabierzemy deseru. Tobie też – powiedziała do ofiary wojennej.

Pacjenci powrócili na miejsca. Potem na osobności wyjaśniła personelowi swoje przybycie. Robiła to z trudem. Konieczność zabrania stanowczego głosu wobec dzieci wykończyła ją i teraz daleka była od szczerych oświadczeń. Nie przyznała, że być może lepiej będzie odesłać chorych do domu, niż ich torturować tutaj. Nie zdradziła swojego oburzenia wyzwiskami. Pozostawiła w tajemnicy rozpalającą satysfakcję, że właśnie pokojowo rozwiązała awanturę. Zmęczona, ponownie zamknęła się w sobie.

4.

Piotr zajmował małe biuro, przyklejone do księgowości. Kierował oddziałem dziecięcym i żeby to robić sprawnie, oddalił się od zgiełku. Ciasne pomieszczenie zapełnił wysokim regałem z dokumentami, kwadratowym stolikiem oraz parą zwyczajnych krzeseł. Nie przeszkadzało mu, że porzucił wygodny skórzany fotel. Był zdania, że takie dogodności rozmiękczają ludzi i utrudniają im osiąganie sukcesów. Piotr wyznawał surowe metody wychowania i słynął z powiedzonka „Einstein nic by nie osiągnął, gdyby nie jego problemy w szkole”. Nie był miłośnikiem słabych wyników w szkole, raczej stromych podejść pod górkę.

- Wiem, że jest tutaj pani, z powodu dziwnej przypadłości. Czy wyładowania już słabną?
- Niestety nie.
- Wydaje mi się, że w jakiś sposób pani na nie zasłużyła. Proszę mi wybaczyć te mocne słowa, ale tak naprawdę sądzę. Jestem bardzo szczery.
- To rzadko spotykane.
- Na fali tej szczerości powiem, że nie podoba mi się pani podejście. – Patrycją poruszyło. Przez kilka dni nabrała odrobiny pewności wobec pacjentów, która połączona z jej łagodnością przynosiła zaskakująco pozytywne rozstrzygnięcia sporów. Tak przynajmniej sądziła. – Za życzliwą atmosferę mają odpowiadać kostiumy pielęgniarzy. I tylko one. Swoją drogą chciałbym, aby pani też go nosiła.
- Dobrze – wyszeptała. Narastał w niej wyrzut sumienia. Powinna była sama o tym pomyśleć wcześniej. Dlaczego ma się odróżniać od reszty obsługi?
- Najgorsze, że dzieci teraz słuchają tylko pani. Na nocnych zmianach mamy piekło większe niż kiedykolwiek wcześniej. To poważny problem, rozumie pani?
- Chyba tak. – Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
- Nie jestem w stanie zmienić nastawienia pozostałych pielęgniarzy. Zresztą, nie jestem pewien, czy bym chciał. Einstein nic by nie osiągnął, gdyby nie jego problemy w szkole. Wobec dzieci trzeba postępować twardo. I konsekwentnie. Rozumie pani znaczenie konsekwencji w wychowaniu?
- Tak ,w pełni. – Przeciwnie do Piotra jednak nie uważała tego za wartość samą w sobie.
- Najchętniej sam bym naprawił ten błąd. Ale tylko pani może zniechęcić do siebie pacjentów. Oczekuję wyraźnej postawy. A może nawet mogłaby pani wykorzystać tę przypadłość z iskrami na swoją korzyść? Mały pokaz siły będzie świetnym argumentem. Przy nim może nawet krasnoludki będą z powrotem wyglądać sympatycznie.
- Tylko że Ireneusz prosił mnie o łagodność – Drobne sprzeciwianie powolutku wchodziło jej w krew. Wciąż bardzo sporadycznie decydowała się na stawianie oporu, na wypowiedzenie drobnego „nie”, schowanego w cieniu pozornego „tak”. I za każdym razem wzbudzało to w niej silne emocje.
- Szanuję jego zdanie, nawet błędne, ale to jest mój oddział. Przy najbliższej okazji spróbuję mu o tym przypomnieć. Tymczasem duże przybranie czeka na panią w dziale kadr.

Opuściła biuro zakłopotana. W duchu przyznawała rację Piotrowi, że doprowadziła do bezradności pozostałych pielęgniarzy. Od pewnego czasu ich rola sprowadzała się wyłącznie do rozpaczliwego przybiegania i oznajmiania, że w sali domagają się jej obecności. Jak ma teraz to odwrócić? Czy naprawdę wystarczy, że wpadnie i spróbuje nastraszyć eksplozją, lub dwoma? Przecież w porównaniu z dotychczasowymi interwencjami, ta będzie wyglądać nienaturalnie. Chyba, że pozostanie zdeterminowana. Jeśli odpowiednio długo wytrwa, to jej poza stanie się jej naturą.

5.

Od chwili zdjęcia fartucha z wplecionym miedzianym drucikiem miała około jednej godziny. Po tym czasie ładunek skondensuje się na tyle, że spektakularnie rozbłyśnie w poszukiwaniu najbliższego uziemienia. Założyła kostium krasnoludka. Był uszyty z ciepłych, nieprzewiewnych materiałów. Być może nawet nieprzemakalnych. Pozostanie w nim było jak założenie pełnego stroju narciarskiego w letni dzień. W takich warunkach nawet najbardziej życzliwi pielęgniarze ulegli by irytacji.

Przypomniała jej się ta głupia myśl, gdy stała przed ilustracją jakiś czas temu. Chciała być tak cierpliwa jak rysunek. Wyglądem upodobniła się do niego zupełnie, ale czy nastawieniem? We własnym mniemaniu dość dzielnie zniosła przemianę z sanitariusza w negocjatora. Czy da radę z negocjatora przejść w upiora z dziecięcych snów?

W sali trwała wojna na poduszki. Patrycja weszła razem z jednym pielęgniarzem i zgodnie z umową, pozwoliła mu działać.
- Hej, starczy już tego, macie przestać! – krzyczał. Dzieci zupełnie go nie dostrzegły i rzucały dalej. Skierował uwagę na tego samego chłopca, który wcześniej udawał konającego żołnierza. – Masz natychmiast przestać, inaczej pożegnaj się z deserem!
- Ha ha ha, przecież tak nie wolno! Nie wolno! Prawda proszę pani?
- Macie go słuchać – odparła cicho Patrycja. Było niewyobrażalnie gorąco. Cała spocona, marzyła tylko o zdjęciu tego kostiumu. Chłopiec na chwilę zastygł i zmrużył oczy, badając czy to żart.
- Nie wierzę, nie wierzę, nie nie.
- Masz go słuchać ... gnojku – wydusiła z siebie sztucznie. Zdezorientowane dziecko przytuliło poduszkę oburącz do brzucha, niczym gigantyczną, niekształtną maskotkę i stanęło boso na podłodze. Zrobiło mały krok.
- Niech pani przestanie – powiedział falującym głosem i podszedł bliżej. – Przecież pani jest taka ... kochana! – Upuścił poduszkę, wyciągnął rączki i rzucił się z zaskoczenia na zatopioną w pozie Patrycję. Jeszcze próbowała odchylić się od objęcia, ale było za późno. Błysk poraził obydwoje i wydał głośny dźwięk pękającej folii.
- A teraz natychmiast do łóżek, albo spotka was to samo! – krasnoludek rozkazał, po czym siłą przeniósł oszołomionego chłopca na miejsce. Jeszcze chwilę straszył i tak już przerażone dzieci, po czym wyszli obydwoje.

Patrycja odprowadziła towarzysza aż do pomieszczenia pielęgniarskiego, położonego na początku korytarza, po czym rozstała się z nim i przeszła głównymi drzwiami oddziału dziecięcego. Po drodze chwyciła szpiczastą czapkę na swojej głowie i wyswobodziła się z kombinezonu. Wchodząc do biura Ireneusza wyglądała jak osoba z zewnątrz szpitala. Opowiedziała o całym zajściu, po czym dodała w ramach usprawiedliwienia:

- Chciałam pomagać za wszelką cenę.
- Z pewnością chciałaś dobrze, bardzo w ciebie wierzę. Ale wiesz co, może pielęgnowanie wymaga jakiś cech, których ty akurat nie masz? A może nie potrzebujesz go do szczęścia? Spróbuj normalnego życia, wróć do domu. Jest tyle osób poza szpitalem, które na ciebie czeka.
- Spróbuję. – Wbiła wzrok w ziemię. Nie była w stanie wytrzymać wymiany spojrzenia.

 

Maciek Kapustka
Maciek Kapustka
Opowiadanie · 23 marca 2010
anonim