Piąta dwadzieścia siedem, wschodzi słońce rozlane po szkle. Chcę, żebyś unosił się nade mną jak mgła. Dzień może już przyjść, bo jestem bezpieczna, jestem znowu prawdziwa, jestem twoja.
Rozmawiamy o cenie dziewięćdziesięciu sześciu żyć za chwilę jedności, a potem śledzimy ciała, które pozostawiają za sobą ścieżki kwiatów i kłamstw. Jak tymczasowe opakowania na dusze wymieniamy się strachem. Staniesz się moim Henrym, a ja Twoją Anaïs, już teraz bolisz mnie w moim mokrym wnętrzu. Przyzwyczajam się do bezwstydności, oswajam grzech.
Piąta dwadzieścia siedem, zasypiam skulona w twoich dużych dłoniach. Nieprzytomnie obserwujemy świat, przesuwa nam się miękko przez zmęczone palce. Latają samoloty - drgające kijanki przepływające jak ręka między moimi udami.
Jutro.
Ce.
Ce.
Opowiadanie
·
19 kwietnia 2010
Wspanialy tekst. Zabiorę do siebie :)
"już teraz bolisz mnie w każdej komórce mojego mokrego wnętrza" - tylko tu mam obiekcje i to wcale nie przez mokre wnętrze, lecz przez te komórki, strasznie wytarte już są i całkiem niepotrzebne temu tekstowi.
leżę.