Dzwoni.
Dzwoni dzwoni dzwoni. Wciąż dzwoni.
Jest 12.31.
Słońce wdziera się przez żaluzje i świeci mu w twarz.
Dzwoni dzwoni dzwoni dzwoni.
Budzi się. Dzwoni dzwoni dzwoni.
Po omacku szuka ręką wyłącznika.
Dzwoni dzwoni dzwoni.
Znajduje. Już nie dzwoni.
Leży. Ma zamknięte oczy. Czuje na twarzy ciepłe promienie słońca.
Powoli, bardzo powoli siada. Wstaje.
Ma zamknięte oczy. Idzie do łazienki. Ma zamknięte oczy.
Przekręca klucz w drzwiach chociaż mieszka sam.
Zdejmuje pidżamę.
Wchodzi pod prysznic odkręca wodę.
Puszcza duży, bardzo duży strumień wody. Lodowatej wody.
Robi mały krok do przodu. Robi jeszcze jeden, trochę większy krok.
Stoi pod strumieniem cholernie zimnej wody, która leci leci leci.
Leci mu na twarz i leci na ramiona.
Spływa po plecach, torsie, pośladkach, po nogach. Jest lodowata.
Otwiera oczy. Widzi gęsią skórkę na swoich rękach i nogach.
Na całym ciele.
Czuje KAŻDYM calem siebie, KAŻDĄ kropelkę która się o niego rozbija.
To boli. Nie bardzo, ale boli. Lubi ten ból. Wtedy czyje że żyje.
Poprawka. TYLKO wtedy czuje, że NAPRAWDĘ żyje.
Stoi. Nie rusza się. Znów zamyka oczy.
Mija minuta. Dwie. Trzy. Pięć. Mija dziesięć minut.
On wciąż stoi i słucha. Słucha jak kropelki wody rozbijają się o jego ciało.
Mijają kolejne dwie, trzy, cztery minuty. Mija dziesięć minut.
Myje włosy szamponem do włosów farbowanych. Spłukuje go.
Nakłada odżywkę nawilżającą i nadającą połysk. Spłukuje ją.
Wtedy otwiera oczy. Pieką go. To nic.
Wyłącza prysznic. Powoli wychodzi z kabiny. Jest odrętwiały, lodowaty, trzęsie się.
Podchodzi do lustra, przeciera je dłonią.
Patrzy na swoje odbicie. Patrzy w swoje oczy.
Są ciemnobrązowe i lekko zaczerwienione.
Nic. Nic nie widzi. Odwraca wzrok.
Bierze ręcznik, wyciera się. Dokładnie każdy centymetr skóry.
Wybiera na chybił trafił kosmetyk do mycia twarzy.
Wyciska go na dłoń. To truskawkowy peeling z granulkami.
Nakłada go i spłukuje. Nakłada i spłukuje.
Nabiera odrobinę kremu nawilżającego.
Dokładnie go rozprowadza i wklepuje.
Wychodzi z łazienki. Zatrzymuje się. Odwraca w kierunku lustra.
Ponownie patrzy sobie w oczy. Nic nie widzi.
Nic.
Nic.
Nic.
NIC.
Są ciemnobrązowe i lekko zaczerwienione.
***
Strój. Wchodzi do garderoby. Otwiera szufladę z czystą bielizną.
Wyciąga turkusową parę bokserek ze wzorkiem w brązowe głowy reniferów.
Lubi te bokserki. Uśmiecha się. Odkłada je na swoje miejsce.
Otwiera drugą szufladę. Uśmiech znika.
Stringi.
Sięga po czarną parę z małym nadrukiem. D&G. Odkłada je na swoje miejsce.
Wyciąga kolejną parę. Te są fioletowe. Ten sam nadruk. D&G.
Rzuca je na łóżko. Otwiera szufladę ze skarpetkami.
Patrzy. Decyduje się na bawełniane stopki. Również fioletowe.
Lądują obok majtek.
Kolejna jest bluzka. Dzień zapowiada się dość chłody, więc wybiera jedwabną,
włoską koszulę. Chce wziąć fioletową, ale ostatecznie postanawia założyć czarną.
Rzuca ją na łóżko.
Spodnie. Fioletowe bermudy w czarną i białą kratę. Łóżko.
Biżuteria. Łańcuszek, sygnet z 6-karatowym diamentem, kolczyk z 2 i pół- karatowym diamentem, zegarek marki Blancpain. Wszystko złote. Wszystko ląduje na łóżku.
Buty. Czarne wsuwane pantofle ze skóry krokodyla. Łóżko.
Kończy wybierać kreację, idzie do pokoju.
Patrzy na dzisiejszy zestaw. Podoba mu się.
Ubiera się. Zakłada stringi, skarpetki, bluzkę, spodenki.
Zakłada łańcuszek, sygnet, zapina zegarek, zakłada kolczyk. Zakłada buty.
Idzie do lustra. Przegląda się.
Nie podobają mu się spodenki. Zdejmuje je, odrzuca na bok.
Idzie do garderoby, ogląda. Decyduje się na długie białe płócienne spodnie z lekko
zwężanymi nogawkami. Również włoskie.
Ubiera je, przegląda się w lustrze. Lepiej. Dużo lepiej. Uśmiecha się.
Jest 14.27.
Stoi, patrzy w lustro, uśmiecha się.
Jest zadowolony z tego co widzi. Uśmiecha się.
***
Śniadanie.
Szykuje dwa tosty z miodem wielokwiatowym i dwa z dżemem malinowym.
Parzy kawę. Czarną mocną kawę bez cukru.
Zjada jeden tost z miodem i półtora tosta z dżemem.
Wypija dwie filiżanki czarnej mocnej kawy bez cukru.
***
Myje zęby. Dokładnie szczotkuje każdy ząb. Płucze usta.
Uśmiecha się pokazując osiem górnych i sześć dolnych zębów.
Myje jeszcze raz. Płucze usta.
Uśmiecha się pokazując osiem górnych i sześć dolnych zębów.
Myje je jeszcze raz.
I jeszcze raz.
I jeszcze raz.
Płucze usta. Uśmiecha się.
Pokazuje osiem górnych i osiem dolnych zębów. Wszystkie lśnią.
***
Włosy. Są proste i kruczoczarne. Przeczesuje je dłonią.
Są gładkie w dotyku. Na takie też wyglądają.
Nakłada na dłonie żel do stylizacji.
Zagarnia włosy do tyłu niczym Al Pacino w Zapachu Kobiety.
Patrzy jak układają się z tyłu. Taak. Całkiem jak Pacino.
Śmieje się pokazując osiem górnych i osiem dolnych zębów.
Jest 15.25.
***
Praca. Idzie do gabinetu. Siada w fotelu obitym brązową skórą za ogromnym mahoniowym biurkiem. Otwiera kalendarz.
Dziś ma czterech klientów.
Nie ma nazwisk, nie ma adresów, nie ma telefonów.
Tylko godziny i dzielnice spotkań.
16.30 Beverly Hills
19.30 Pasadena
24.00 Hollywood
Pierwszy mieszka w East LA. W Beverly Hills. To około siedem kilometrów od jego
mieszkania. Najmniej czasu zajmie mu dojechanie tam stojedynką. Jeżeli jednak nią
pojedzie to prawdopodobnie utknie w korku przy wjeździe na stanową Santa Monica Boulevard.
Trudno. Spotkanie zaczyna się o 16.30. Jazda zajmie mu około czterdzieści minut.
Jest 15.33.
***
Bierza swoją walizkę. Pakuje się. Sprawdza czy niczego nie brakuje.
Krem. Krem nawilżający. Szuka. Znajduje.
Sprawdza czy niczego nie brakuje. Chyba nie.
Sprawdza jeszcze raz. Nie. Na pewno niczego nie brakuje.
Idzie do wyjścia. Przegląda się w lustrze. Poprawia włosy. Utrwala je lakierem.
Perfumy. Spryskuje szyję, nadgarstki perfumami od Georgio Armani’go.
Bierze głęboki wdech. Ich zapach wędruje przez nozdrza do płuc, krąży po całym
jego ciele. Uwielbia to.
Spryskuje szyję, nadgarstki perfumami Acqua Di Gio.
Przegląda się jeszcze raz. Patrzy sobie w oczy. Nic.
Wychodzi. Jest 15.46.
***
Zjeżdża windą do podziemnego garażu idzie do specjalnie dla niego wydzielonego
sektora. Zajmuje on pół jednego piętra. Może pomieścić nawet dwadzieścia
samochodów. Jak na razie ma siedem.
czarny Ford Mustang z 1967
fioletowy Pontiac GTO z 1969
jasnoróżowy Cadillac Eldorado z 1959
srebrny Lexus LF-A
czarny metaliczny Lamborghini Gallardo
ciemnobrązowy Land Rover LRX
granatowy Cadillac Cien Concept.
Dziś ma ochotę na szybki luksusowy samochód. Stoi. Myśli.
Nie może się zdecydować. Jechać Lamborghini czy Lexusem.
Rzut monetą. Lamborghini to orzeł Lexus to reszka.
Rzuca. Łapie. Wypada orzeł. Uśmiecha się bo wie że to dobry wybór.
Wsiada do czarnego metalicznego Lamborghini Gallardo.
Zapala silnik. Słucha. Pracuje bez zarzutów.
Zanim ruszy włącza płytę. The Beatles. Płyta „Please Please Me”
Piosenka “Love me do”. To jego ulubiony utwór Beatlesów.
Chociaż słuchał jej już z tysiąc razy nigdy mu się nie znudzi. Zawsze podczas
słuchania po plecach przebiega mu przyjemny dreszcz, a ręce pokrywają się
ciarkami. Tym razem jest podobnie.
Przez chwilę słucha w milczeniu w końcu nie wytrzymuje i śpiewa refren wrzeszcząc na cały głos.
Love, love me do.
You know I love you,
I'll always be true,
So please, love me do.
Whoa, love me do.
You know I love you,
I'll always be true,
So please, love me do.
Whoa, love me do.
Po dwukrotnym zaśpiewaniu a raczej wykrzyczeniu słów piosenki i pojawieniu się w
jego głosie chrypki uznaje że czas już jechać.
Wyjeżdża na ulicę. Ruch jest spory, ale nie ma korków.
Tak jak postanowił jedzie Hollywood Fwy. Pięć pasów. Korki na trzech z nich.
Tak jak się spodziewał przy zjeździe na Santa Monica Blvd zatrzymuje się w ogonku
sznura samochodów. Słyszy dźwięki klaksonów, słyszy wiązanki przekleństw
wydobywające się z ust poirytowanych kierowców, wracających z pracy której nie
cierpią, do żon których nie kochają, padające pod adresem innych kierowców,
wracających z pracy której nie cierpią, do żon których nie kochają.
Stoi. Piosenka się kończy. Włącza ją jeszcze raz.
Stoi. Piosenka się kończy. Włącza ją jeszcze raz.
Stoi. Włącza jeszcze raz.
Stoi. Włącza.
Jest piętnaście po czwartej, kiedy wreszcie udaje mu się opuścić drogę międzystanową.
Bilans: cztery kilometry- trzydzieści osiem minut.
***
Chociaż stał w korku przyjeżdża przed czasem. Patrzy na zegarek.
Ma jeszcze sześć minut.
Czeka. Pięć minut.
Czeka. Cztery minuty.
Czeka. Trzy minuty.
Wyłącza silnik. Wychodzi.
Zaparkował przecznicę od domu. Tak jak zwykle.
Idzie. Nie spieszy się. Dochodzi. Wchodzi na posesję. Staje przed drzwiami.
Patrzy na zegarek. Jest 16.30.
Podnosi rękę. Chce zapukać. Nim to robi drzwi się otwierają.
Stoi przed nim w białym szlafroku. Uśmiecha się. Szeroko się uśmiecha.
Mówi.
Wejdź.
Wchodzi.
Drzwi się zamykają.
***
Mężczyzna prowadzi go na górę. Do sypialni. Jest duża i jasna.
W środku stoi ogromne łóżko z baldachimem. Na suficie zamontowane jest lustro. Duże lustro. Jest stolik, jest mała szafka. Nic więcej.
Tylko łóżko lustro stolik i mała szafka. Nic więcej. Wszystko białe.
Mężczyzna podchodzi. Mówi.
Przyniosłeś to o co cię prosiłem?
Brak odpowiedzi. On tylko patrz.
Mężczyzna uśmiecha się. Sięga do kieszeni, wyciąga białą kopertę. Podaje mu.
On ją bierze. Zagląda do środka. Plik studolarowych banknotów.
Mężczyzna mówi.
Dwa tysiące. Tak jak obiecałem.
On tępo patrzy. Odkłada kopertę na stolik.
Mężczyzna mówi.
Zaczynamy?
On tylko patrzy.
Mężczyzna się uśmiecha. Odchodzi. Zamyka drzwi. Włącza płytę z muzyką klasyczną.
Jan Sebastian Bach.
Wraca. Patrzy na zegarek. Mówi.
Gotowy?
Zero reakcji.
Mężczyzna podchodzi bliżej. Zdejmuje szlafrok. Jest nagi.
Podchodzi jeszcze bliżej. Mówi.
Przed nami dwie wspaniałe godziny mój drogi. Śmieje się.
On patrzy mu w oczy.
Klęka przed nim. Zamyka oczy.
Nic nie widzi. Nic nie czuje.
Absolutnie nic.
Nic.
Nic.
NIC.
wrócę jeszcze z dokładniejszymi uwagami. pzdr.
Zapis także jest męczący, bynajmniej mnie męczy, ale niech już będzie.
Wydaje mi się, że przywiązujesz uwagę do takich błachostek jaki samochód, jakie buty i tak dalej.
Fakt, jest to kontrast do tego, że bohater zewnętrzny styl ma opanowany, natomiast w duszy pustka, ale ten temat nie dość, że jest trochę słaby to i zbyt ciekawie nie został przedstawiony.
Ciekawi mnie jeszcze zapis dialogów pod koniec. Próbowałaś je ukryć, czy jaki w tym cel?
Zostawiam bez oceny, pzdr.
np tu:"Puszcza duży, bardzo duży strumień wody. Lodowatej wody".
mogło być : Puszcza duży, bardzo duży strumień lodowatej wody.
albo:"Nie podobają mu się spodenki. Zdejmuje je, odrzuca na bok."
Nie podobają mu się spodenki, więc zdejmuje i odrzuca na bok. "je" właściwie jest nie potrzebne, bo wiemy, że chodzi o spodenki.
"Wyjeżdża na ulicę. Ruch jest spory, ale nie ma korków.
Tak jak postanowił jedzie Hollywood Fwy. Pięć pasów. Korki na trzech z nich." < tutaj natomiast zaprzeczasz sama sobie.
'Stoi pod strumieniem cholernie zimnej wody, która leci leci leci: - przydałyby się przecinkek; leci, leci.
"To około siedem kilometrów od jego mieszania" - literówka
nie chce mi się dopatrywać więcej.
Szczegóły, które pozornie wydają się nieistotne są po to, by określić charakter bohatera,
czyli jego dokładność, ale też rutynowane podejście do codziennych czynności, do życia.
Dialogów również celowo nie zaznaczałam, chciałam żeby to było właśnie takie 'pozbawione emocji'.
A długich zdań pisać się nie boję, wręcz przeciwnie, większość swoich szkolnych prac piszę zdaniami bardzo wielokrotnie złożonymi;D
Wszystkie te zdania, powtórzenia, brak interpunkcji miały służyć nadaniu pewnej jednostajności,
monotonni.
Mam pewną wizję tej historii, wiem, że nie mam pojęcia jak powinno się pisać książki,
ale chcę spróbować;]
Dziękuję za Twoje opinię, nad przecinkami pomyślę. Pzdr.
chęci to połowa sukcesu, drugą możesz osiągnąć, pierwszą połową :P
ale pocieszę cię: ja też nie mam pojęcia, jak powinno się pisać książki.:P
czytam czytam czytam
średnio mi się...
średnio
kończę
w łeb się drapię
może cz. druga mnie porwie