A to małe stworzonko leżało zawinięte w kocyk, jeszcze ze śladem skrzepłej krwi na policzku. Zaciskało różowe piąstki i oddychało miarowo przez sen. Sylwia też spała wycieńczona porodem, a lepkie, sklejone potem wałeczki dredów obłapiały jej twarz.. Rafał siedział pod ścianą w bezładnej pozie, każdy jego najmniejszy nerw po trzech godzinach napięcia zwisał luźno, jak pęknięta struna. Siedział patrząc na Sylwię i na to, co tak nagle pojawiło się między nimi roszcząc sobie pretensje do istnienia. Owoc ich duchowej i zmysłowej miłości, czułych słów i przyrzeczeń, twór ich zakochanych myśli i tych długich nocy, kiedy wpychali sobie języki do gardeł. Niby przygotowały ich na tę chwilę długie miesiące oczekiwania, oswajania się ze świadomością, że będzie jeszcze ta trzecia istota, ale jednak był to szok. Spotęgowany jeszcze tym, iż nastąpiło to dwa tygodnie przed terminem - Sylwia parząc w imbryku zieloną herbatę nagle upadła na drewnianą podłogę jęcząc i trzymając się za swój rozdęty brzuch. Tak więc w końcu wszystko odbyło się tak jak postanowili na początku, bez lekarzy i tego całego syfu, jakim karmią pacjentów, mimo iż Sylwia zgodziła się na poród w szpitalu, jak chciała jej matka. Natura i tak wygrała, gwiżdżąc na wszelkie terminy. Mała, czerwona kulka obsypana mączną mazią wypadła nagle na jego ręce, które ujęły ją niezręcznie i przycisnęły do ciała, śliskiego od potu jak po najgorętszej z miłosnych nocy.
- Daj... - powiedziała zaraz Sylwia, wyciągając łakomie ręce po ową gamołkę, otwierającą bezładnie usta jak ryba wyciągnięta z wody. Rafał cofnął się, czując się maleńkim i zbędnym trybikiem wielkiego mechanizmu Wszechświata, takim piątym kołem u wozu albo samcem modliszki który w ostateczności nadaje się do zjedzenia. Tamtych dwoje tuliło się ciasno do siebie, nie zostało nawet małej szparki, nawet małej szparki.
Tak, może i na początku było w tym trochę snobizmu - radosnej prowokacji, bo w końcu Sylwia wiedziała jak egzotyczne jest to co robi. Jednak najważniejsze było poczucie bliskości, ciepło które czuła przy swoim boku, rytmiczny ruch oddychającego ciałka. Poza tym dużo wygodniej było nosić dziecko uwiązane na biodrze niż taszczyć wszędzie ze sobą wózek po tych gruntowych, wiejskich drogach. W końcu przestała zwracać uwagę na reakcje ludzi, a i oni przyzwyczaili się do jej nieodłącznego tobołka. Dziwili się tylko jak zdołała tak szybko podnieść się po porodzie i już po tygodniu codziennie maszerować do lasu na poziomki, z których jakimś tylko sobie wiadomym sposobem robiła potem pachnący lasem dżem na zimę. Dla niej nie była to ciężka praca - kładła tobołek z dzieckiem na mchu a sama zrywała poziomki z krzaczków rosnących na wyciągnięcie ręki. Było już dawno po sezonie, ale dzięki swoim włóczęgom znała miejsca, gdzie wciąż jeszcze było ich pełno. Kazan towarzyszył jej wszędzie, tak, że mogła oddalić się nawet trochę od miejsca gdzie zostawiła dziecko, bo wiedziała że pies będzie czuwał rozciągnięty na mchu i nikomu nieznanemu nie da się zbliżyć. Siedziała nieraz w krzakach do wieczora, w wianku uplecionym z zajęczej kapusty, zapominając zupełnie o zbieraniu. Rafał zostawał z reguły domu, sam na sam z ołówkiem, bo skądś w końcu trzeba było mieć many na kleiki i pampersy. Oczywiście nie było to nic poważniejszego - raczej samotna sosna na wzgórzu czy kępa brzóz nad jeziorem. Coś co nie wymagało specjalnej weny a malowało się z przyjemnością, no i na czym można było trochę zarobić. Dębowe sztalugi stały jednak samotnie w stodole, nietknięte i zakurzone. Rafał nie ujął pędzla od czasu, gdy pomógł Miłkowi wydostać się na świat.
W sobotę we wsi pojawił się brudny włóczęga we wciśniętym na oczy kapeluszu i wysuwających się spod niego tłustych strąkach włosów. Patrzył na ludzi wielkimi oczyma, czarnymi jak węgiel i wielkimi jak talerze, szklana tafla w której odbijało się wszystko to, na co kiedyś nie starczyło sił. Patrzył znużony na otaczający świat, zmęczony bezsensowną bieganiną, w którą tyle razy próbował się włączyć. Odwracano się od niego z obrzydzeniem - żeby facet jeszcze był pijak, wszyscy by go zrozumieli, bo niejeden namiętnie kochał butelkę. A tak? Tfu, narkoman. Na psa urok.
Szlajał się apatyczny i wiecznie zaśliniony po deszczu, a grube krople skapywały mu z ronda kapelusza na policzki, rzeźbiąc tłuste smugi w brudzie. W końcu któregoś ranka znaleziono go skulonego niczym embrion na łonie Matki Ziemi pod miejscową gorzelnią i zaczęto zastanawiać się jak go stamtąd zabrać, siarczyście klnąc pod nosem. Wtedy przez zgromadzony tłum przepchnął się Rafał - "Przejście, przejście, ja go znam" krzyczał rozgarniając ludzi rękoma i płynąc przez tłum który zdziwiony rozstępował się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Ludzie patrzyli na niego z odrazą: "No tak, artysta... Można się było spodziewać". Rafał podniósł tamtego z wysiłkiem, założył jego rękę na szyję i powlókł się w stronę lasu. Został tylko zapach przetrawionego alkoholu. Ludzie zaczęli odchodzić do domów z głowami pęczniejącymi od świeżych plotek. Ktoś mruknął: "E tam artysta - ja bym tak tych jego bohomazów nie nazwał."
Mały nie płakał. Patrzył wielkimi, brązowymi oczyma, odziedziczonymi po matce na całe to zamieszanie, jakby dobrze wiedział o co w tym wszystkim chodzi i jeszcze nie zapomniał świata z którego przybył. Sylwia trzymała go na rękach, różowe ciałko ostro odznaczało się od jej opalonej skóry. Ubrany był w białą bawełnianą sukienkę, na której wyhaftowała kwiaty - oboje z Rafałem postanowili, że nie będą wygłupiać się z żadnymi koronkowymi becikami. Mały ku zgrozie wszystkich kobiet ze wsi ubierany był bardzo lekko - becik w tym sierpniowym upale to byłby skończony sadyzm.
Kiedy ksiądz polewał go wodą święconą i mówił "Dobromile, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego" mały skrzywił się nieznacznie i ziewnął ostentacyjnie, okazując lekceważenie dla wszystkich przyjętych norm, według których powinien się rozpłakać. Wybrali takie imię, bo niosło w sobie przesłanie, a Rafał jako mistyk i amator wschodnich filozofii przywiązywał do tego dużą wagę. Poza tym "Dobromił" brzmiało tak słowiańsko, przywodziło na myśl szumiące puszcze pełne strzyg, upiorów i świętych dębów.
Rafał stał obok jak zwykle nieco przerażony (tak było odkąd Miłek się pojawił) ale jego zielone oczy były pełne światła. Marek - chrzestny-narkoman, jak mówił o sobie z ironią - osłabiony po niedawnym odtruciu opierał się na nim ciężko. Idąc do ołtarza żeby zapalić świecę potknął się i przez chwilę wydawało się, że upadnie - ale on tylko przystanął na chwilę, oddychając z trudem. Zaraz zebrał się w sobie i ruszył dalej. Kiedy jasny płomień oświetlił jego chudą, pociągłą twarz o ciemnych, zapadniętych oczodołach, uśmiechnął się gorzko, ale nie bez pewnej szczypty nadziei. Dobrze, że los przygnał go tutaj akurat teraz. Warto było czekać ze chrztem, aż pozbiera się po tamtej zapaści. Rafał znał Marka z czasów kiedy sam walczył ze strzykawką, i był to człowiek który nawet będąc naćpanym nigdy nie złamał zasad swego szeroko pojętego pojęcia miłości bliźniego.
Płótna pokryły zawiłe esy-floresy ludzkich trzewi, fosforyzujące lepką czerwienią błon śluzowych. Pracowicie pieszczone pędzlem, hołubione przez długie noce opętańczego natchnienia, wszystkie w końcu lądowały porzucone gdzieś na podłodze, zapomniane niczym niechciane kochanki, które spełniły już swoją rolę dostarczając chwilowej przyjemności. Prawdziwy obraz krył się gdzieś w mrocznych zwojach umysłu Rafała, który malując prowokował swoją podświadomość do wymiotów, chcąc wydrzeć królestwu psyche tamten moment, w którym ujrzał rozwierające się bramy kobiecego ciała i skurczoną poczwarkę człowieka powoli wczołgującą się w rzeczywistość. Tak, w bólu nie pozbawionym pewnej perwersyjnej przyjemności, rodził się obraz za obrazem, jednakże każdy z nich okazywał się małym, bezrękim potworkiem nie dorastającym nawet do wspomnień.
Drewniana półka w kuchni powoli pustoszała, żegnając coraz to nowych lokatorów. Stypy odbywały się regularnie na okrągłym stole w wielkim pokoju, talerze przyjmowały łapczywie ostatnie ochłapy spływające z kuchennych wyżyn. Któregoś dnia oczy Sylwii nie ujrzały już a ręce nie wymacały nic prócz kurzu, nawet na najwyższej półce, ukrytej przed wzrokiem człowieka stojącego na podłodze. Rafał malował coś wściekle, spowity oparami farb i dymem z papierosów, które znów zaczął palić. Wyglądał teraz prawie jak kościotrup, z oczyma pałającymi chorobliwym blaskiem i widzącymi zupełnie inna sferę niż ta, która była dostępna im wszystkim.
W rękach Sylwii zafurkotały druty, swetry i szaliki spływały z nich wzorzystym strumieniem. Rafał nie należał teraz do świata, w którym myślało się o jedzeniu. Nie. Jego królestwem była obecnie stodoła ze swoją podłogą z wytartych desek i oknem o szybach z brudnego matowego szkła. To ona była w tym świecie, przywiązana do niego raczkującym już Miłkiem, i ten świat potrzebował teraz wełnianych swetrów na zimę, i co ważniejsze gotów był za to zapłacić.
- Kazan w poprzednim wcieleniu był kobietą - powiedział Marek patrząc na wielkie, srebrne cielsko owczarka oblizującego upaprane kleikiem rączki Miłka. Pies dostał świra na punkcie dziecka odkąd to zaczęło raczkować - łaził za nim krok w krok i lizał namiętnie gdzie tylko się dało. Kiedy nie pozwalano mu na to, leżał pod drzwiami od sieni samotny i nieszczęśliwy, patrząc tępo na spadające z drzew liście, jakby nagle cały świat strącił sens. Marek też zaczął przejawiać instynkty macierzyńskie - zostawiał Sylwię z jej swetrami, Rafała z emocjami, których nie potrafił przelać na płótno i wyruszał do lasu z Miłkiem na rękach i Kazanem u nogi. Zbierał grzyby rosnące przy drodze, czasem zdarzyło mu się dojrzeć obłą główkę maślaka, czasem nawet bury kapelusz borowika. Po powrocie zasiadał z Sylwią przy kuchennym stole i nizał grzyby na nitkę żeby zawiesić je nad plitą do wysuszenia. Patrzył potem godzinami jak marszczyły się gwałtownie, gubiąc po drodze białe przecinki robaków, wijące się przez chwilę na gorącej blasze, aby znieruchomieć już na wieki. Lubił ten kaflowy piec, który był już tu, kiedy Rafał i Sylwia kupili tę starą wiejską chałupę (zresztą za pieniądze z pierwszej wystawy prac Rafała). Jesień ze swoimi chłodnymi dniami uczyniła z niego centrum domu, miejsce gdzie koncentrowało się życie, i przy którym spotykali się wszyscy - wyłączając Rafała z jego błędnym spojrzeniem i rzucanymi czasem monosylabami.
Pierwsze słowo Miłka brzmiało "Kaziań". Tego samego dnia spadł też pierwszy śnieg. Białe płatki wirowały za oknem, obłożonym dla większej szczelności szmatami. Rafał popadł teraz w przygnębienie. Wciąż nie namalował tego, czego chciał i zaniechał wszelkich prób. Jedyne co go cieszyło to zabawa z Miłkiem - teraz leżał w wielkim pokoju na dywanie i wprowadzał go w arkana jogi. Mały miał giętkie, szczupłe ciałko (w porównaniu z innymi dziećmi, wielkimi bałwanami w pięciu warstwach odzieży prezentował się dość cherlawo) i bez sprzeciwu dawał sobie zakładać pięty na szyję. Marek wpatrywał się w okno i przygrywał śnieżycy na harmonijce.
Sylwia mocowała się z wyjątkowo opornym słoikiem dżemu ziewając przy tym niemiłosiernie. Odkąd Rafał odpłynął do krainy malarzy sama zajmowała się wszystkim i była już potwornie tym zmęczona. Marek pomagał jej jak umiał, ale robota zbyt nie kleiła mu się w rękach. Miała nadzieję, że zbliżająca się Wigilia coś zmieni - Rafał w końcu zawsze przywiązywał dużą wagę do wszelkich rytuałów i obrzędów. Odzywała się w nim indiańska dusza - czasem niewiele brakowało a biegałby nago po polach z piórkiem w zębach i wzywał bogów deszczu.
Choinka żyła. Stała dumnie w wielkiej donicy, ozdobiona setkami szklanych paciorków iskrzących się niczym świetliki w blasku lampek. Pod nią, w żłobku pachnącym sianem leżał brązowy posążek Buddy. Nic innego się nie znalazło. Zresztą nie sprawiało to dla nich zbyt dużej różnicy. Chrystus, Budda, krzak gorejący - różne ścieżki do Prawdy, tak jak różni są ci którzy próbują wspiąć się na szczyt. Z Bogiem jest jak ze słoniem w starej perskiej historyjce, na którym do wioski przyjechał król. Mieszkające tam dzieci chciały zobaczyć właśnie słonia, bo króla. który był człowiekiem jak i one nie były wcale ciekawe. Zbliżyły się do zwierzęcia i każde z nich dotknęło go w którymś miejscu - w nogę, w brzuch, w ogon... Każde dziecko przeżyło to spotkanie w zupełnie inny sposób, i dla każdego słoń wyglądał inaczej - ale wszystkie były zdania, że jest wspaniały.
Matka Sylwii siedziała za stołem w sztywnej garsonce nieufnie spoglądając na żłobek. Historyjka o słoniu wcale jej nie przekonywała. Ale i ona stopniała pod wpływem ciepłej atmosfery i bardziej przychylnie spoglądała na Rafała. Jej stosunek do niego zmienił się na lepsze po przeczytaniu artykułu w "Wyborczej" zatytułowanego "Rafał Strzępka uwięził w ramach las", recenzji z niedawnego wernisażu. Czasem gazety przydają się, skoro można dowiedzieć się z nich o wartości człowieka.
Siedzieli prawie do rana, Miłek spał na podłodze przytulony do Kazana, z palcem wsuniętym do buzi. Kolędy przy harmonijce Marka nabrały jakiegoś przejmującego, bluesowego charakteru. Do tego doszła jeszcze wódka i Marek uderzył w swój pijacki, płaczliwy ton.
- Bo w was jest Absolut, kochani. Macie, szczęście z tym Absolutem. Macie Miłka. A ja kocham was, kurwa. Jesteście moi bracia, dlatego was kocham. Ale wiesz, kochany, prawda jest taka, że mam duszę wilka - wilka, rozumiesz? I jak wilk zdechnę gdzieś pod płotem.
- Marku - powiedział Rafał łagodnie - powiedz mi, dlaczego ty tak niemiłosiernie pierdolisz? Pamiętasz ten sławetny haj na Wszystkich Świętych i nasze braterstwo krwi? Mogliśmy złapać AIDS, jeśli któryś z nas byłby zarażony. Ale gówno nas to wtedy obchodziło. I gówno obchodziło nas to, ze biorą nas za pieprzonych pedałów, bo obejmowaliśmy się jak głupi... Miało być tak, że jeśli jeden wyjdzie na prostą nie zostawi drugiego. W ogóle nie zostawi, nigdy, cokolwiek by się działo. Byłeś przy mnie, jak nażarłem się relanium, i jak miałem pierwszą zapaść po maku. I myślisz, że cię zostawię, bo mam żonę i dziecko? Dusze zmęczone kołataniem się po świecie odzyskują w końcu spokój i namiastkę tej swojej upragnionej wolności. Pamiętasz co mówił nam zawsze Jacek? Że totalną wolność można uzyskać dopiero przez samo spalenie Ale po co nam znowu taka totalna wolność, wystarczy na początek chociaż malutka. Kocham cię Marku. Tak jak wtedy gdy kuliliśmy się z mrozu po piwnicach, prawie umierając... - zielone ślepia Rafała nagle przesłoniła wściekłość i łzy, które może miały nieco wspólnego z wypitym alkoholem. - I dlatego nie chcę słyszeć żadnego takiego pierdolenia...!
Marek rzucił mu się szlochając na szyję. Obłapiali się tak płacząc i powtarzając co chwila "Kocham, kocham cię bracie..." Sylwia zasłaniała ręką usta, chichocząc. Matka Sylwii patrzyła się na nich wszystkich z odrazą.
- Chodź mamo - powiedziała kładąc matce rękę na ramieniu. - Pójdziemy już spać. Chodź, weźmiemy Miłka. Nie przejmuj się tak chłopcami. Po prostu przypomnieli sobie stare czasy.
Mimo chłodu rozebrał się do pasa. Potrzebna mu były nowe sztalugi, bo muzy znowu zaczęły nawiedzać go w snach, kusząc ku porzuconym w goryczy i złości drzwiom stodoły. Ale żeby posiąść je w pełni, zawładnąć nimi bez reszty i zmusić do spełniania wszystkich jego zachcianek potrzebny był nowy instrument, i tylko wtedy związek mógł wydać na świat upragniony owoc. Królował półnagi wśród topniejącego śniegu i sopli na drzewach w aureoli szronu wokół głowy, ale cóż, rąbanie drzewa męczy. Komicznego efektu dopełniała jeszcze jego wątła budowa i długie, rude włosy smętnie opadające na plecy. Machał siekierą tak zawzięcie, że że na nakrapianych piegami policzkach pokazały się szkarłatne rumieńce. Nagle usłyszał za plecami czyjś cienki, piskliwy głos. Odwrócił się i ujrzał niską, krępą Japonkę otuloną w kożuch, biegnącą ku niemu z aparatem fotograficznym.
- Ach! To pan! Proszę, czy mogę zrobić zdjęcie? Znam pana, czytałam ten artykuł w gazecie... ja też mam w sobie coś z hipisa. Naprawdę, a pan jest moim idolem. Ubóstwiam pana obrazy, panie Strzępka. Pan jest taki zjednoczony! Z ziemią, ma się rozumieć. Z naturą. Dzisiejszy świat zmierza ku zatraceniu. Pan mnie rozumie, prawda? I pan tak hartuje siłę ducha... W taki mróz, bez koszuli! Czy to ma związek z filozofią Tao?
Rafał stał z szeroko otwartymi ustami.
- Nie, pani mnie z kimś pomyliła - powiedział i uciekł. Biegł przez las, pełen wzburzenia i żalu. W gardle wzbierało się coś wielkiego, co nie pozwalało oddychać, ale on wciąż biegł i biegł, dopóki nie dopadł domu i nie zaryglował za sobą drzwi. Usiadł na podłodze i skrył twarz w dłoniach. Potem podniósł się i poszedł szukać plecaka i karimaty.
Śnieżna biel zawilców pokryła niepozorny, brunatny dywan przesiąknięty jeszcze zimową wilgocią, niczym biała komunijna szata, którą natura przyoblekła w oczekiwaniu Przeistoczenia. Wielka złota hostia płonęła na niebie coraz wyrazistsza i bliższa, pieszcząc czule ziemię głodną pocałunków, wyciągającą do niej nagie ramiona drzew. Osierocona przez trzy miesiące głodu i ciemności Ziemia na nowo rozpływała się w kolorze nadziei, znów ciężarna, przesycona nadmiarem soków coraz szybciej krążących w jej napuchniętych żyłach.
Sylwia tonęła po kostki w powodzi zawilców, wczepiona mocno palcami w mech. Gródki brudnej ziemi właziły jej za paznokcie, a po kostkach wspinały się małe, czarne robaczki, które wypłoszyła z ich mrocznych, ciepłych kryjówek.
Jej malarz siedział obok i szybkimi, mocnymi pociągnięciami sepii uwieczniał przepych pąków zwieszający się nad jej głową i zanurzoną w przesyconym pyłkiem powietrzu wyprężoną strunę ciała. Posłał gdzieś w światło lasu uśmiech o pierwszych objawach wiosny i pożądania. Gładkie, lubieżne pnie młodych leszczyn kołysały się sennie na wietrze.
Sepia z cichym szmerem zsunęła się po szorstkiej tafli kartonu. Niecierpliwa dłoń z zawrotną prędkością sunęła po lepkiej autostradzie uda. Las pochylił się chciwie nad wwiercającym się w ściółkę kłębem pączkującej materii, a mech żarłocznie spijał życiodajne, pełne słodyczy soki którymi pojono leśne runo. Słońce zawirowało pośród drzew i wystrzeliło złocistym promieniem w samo bezwstydnie nagie wnętrze polany. W powietrzu rozkwitł ciężki zapach żywicy, która lepkim ciurkiem pociekła po rozwartym sosnowym pniu.
Zdyszany kapłan opuścił dłonie, próżny kielich powrócił na swoje miejsce. Las upity odurzającym winem życia powoli ostygał w senne brzęczenie skołowanych much. Idźcie, ofiara spełniona.
Marek zniknął wraz z pierwszymi mocniejszymi promieniami słońca. Wzywały go makowe pola.
- Sypiał pan z mężczyznami? No wie pan, z dealerami, za działkę?
Rafał popatrzył na nią w milczeniu.
- Nie.
- No to może robiła to za ciebie twoja dziewczyna? Zarabiała na prochy dla was obojga...
- Nie!
Kobieta westchnęła zniecierpliwiona.
- No ale chyba współżył pan czasem z... kimś?
Rafał popatrzył na nią spode łba. Skinął ze złością głową.
- Cudownie... - kobieta rozparła się na drewnianym krześle. Było jej chyba bardzo niewygodnie. - No, niech pan opowiada.
Przez chwilę zbierał myśli. W końcu uśmiechnął się.
- Chyba najlepiej pamiętam Mirandę... to oczywiście nie było jej prawdziwe imię, było zbyt pretensjonalne. Wtedy ludzie nie dawali dzieciom takich imion. W ogóle to byliśmy szczeniakami, ledwo mi się sypał zarost... Pamiętam te jej cudowne puszyste włosy, w które wplatała zawsze kwiaty. Tamtej nocy nie mogłem oderwać wzroku od jej oczu, nie od ciała, ale od oczu... Oczywiście miała piękne ciało, ale oczy... nie, z oczyma nic nie mogło się równać. Wtedy widziałem je nad sobą, łagodnie się kołyszące. Wessała mnie w te przepastne jamy...
- Byliście naćpani? - zapytała kobieta z nadzieją w głosie.
- Nie - wycedził Rafał przez zaciśnięte zęby. - Nie byliśmy naćpani i nie brałem jej od tyłu. I wiedziałem, że ten wywiad to poroniony pomysł. Zgodziłem, się, skoro zadała sobie pani trud żeby przyjechać do tej dziury, jak to pani nazwała, ale gówno z tego będzie. Rozumie pani? Gówno. Żadnego filmu, żadnego reportażu. Mam to w dupie. Jestem malarzem a nie zwierzątkiem, dla którego ludzie włączają swoje pudełka, żeby trochę sobie pooglądać i pomarzyć o lepszym życiu. I pani pieniądze też mam w dupie. O, niech pani sprzeda ten materiał prasie, będą mieć świetny artykuł: "Rafał Strzępka, ma wszystko w dupie". A teraz niech się pani wynosi z mojej oazy.
Któregoś dnia Rafał, jak zwykle boso, jedynie w dżinsach i srebrnym krzyżyku dyndającym na szyi, spacerował po wsi z Miłkiem. Mały stawiał niepewne kroki na różowych nóżkach. Było gorąco więc miał na sobie tylko pampersa. Brązowe, wielkie i głębokie jak studnia oczy błyszczały pełne zdziwienia pod czupryną nigdy jeszcze nie obcinanych, rudych włosów.
- Hej proroku! Dać ci na fryzjera?
Rafał zerknął kątem oka - nie znał tych ludzi. Pili piwo opierając się o wielką, żółtą koparkę nie pasującą całkowicie do krajobrazu. Minął ich obojętnie, ale zbudził się w nim strach. Cholerna koparka. Tutaj? Wziął Miłka za rękę i pociągnął w stronę najbliższego domu. Na podwórku chłop w gumowych kaloszach nalewał świniom obierki do koryta.
- Panie Władku, co to za robotnicy? Po co oni tu z tą koparką?
- A, bo tu dom wczasowy pobudują - oznajmił pan Władek z dumą. - Ty wisz, Rafał, oni mówią, że tu zdrowe powietrze i lasy - mówią że przyjadą ludzie z zagranicy, i że biznes będzie. Baseny, te, no... boiska do tenisa i kioski, gdzie te hamburgery sprzedają. Piniądze, rozumisz, koniec bidy...
Rafał pożegnał się najszybciej jak mógł, wziął Miłka na barana i ruszył w stronę domu. Po drodze minął obskurną maszynę rzucając jej nienawistne spojrzenia. Bunt zagrał mu w duszy znajomą nutą: "Pierdolić pieniądze..."
Niebiosa rzygały potężnymi strugami deszczu, topiąc wszystko w lepkim, kleistym błocie. Krople miarowo bębniły w szyby tworząc melodię, którą Rafał próbował odtworzyć na bębenku. Miłek pacnął ręką w miękką skórę. Rozległo się czułe klapnięcie a on zachichotał ukazując zdobycz dwóch białych kiełków. Rafał odsunął go delikatnie, kiedy rozległo się łomotanie do drzwi. Uderzenia były rozpaczliwe i pozbawione jakiegokolwiek porządku. Jakby ktoś doczołgał się do drzwi resztką sił i teraz było mu już wszystko jedno - gotów był się wedrzeć do środka za wszelką cenę. Wziął Miłka pod pachę i otworzył - na zewnątrz, w strugach błota stały dwie półprzytomne istoty, jedna podtrzymywana przez drugą. Wyższa z nich, obciągnięty matowo białą skórą szkielet spojrzał na niego z pod smętnych, długich kosmyków beznadziejnie przylepionych do twarzy, i w jego przepastnych oczach zapłonął jakiś marny substytut nadziei.
- Proszę pana, chcielibyśmy tylko przeczekać... - zaczął drapiącym głosem, ale spojrzał na niego uważnie jeszcze raz i zrezygnował z wszelkich bzdetów. - Ona umiera - wskazał na ochłap zwisający z jego ramion.
Rafał spojrzał na śliniącą się dziewczynę o wywróconych białkach i w milczeniu cofnął się, robiąc przejście. Tamten zawahał się jeszcze.
- A moi znajomi?
- Ilu was jest?
- Sześcioro. Razem z nami.
Rafał wzruszył ramionami i skinął głową, cały czas nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Zza porzeczek wysunęło się czworo czarnych cieni łypiąc podejrzliwie spod swoich tłustych zasłon.
Rafał zaniósł Miłka do kołyski, a tamtych skierował do kuchni. Kiedy tam przyszedł, jeden z nich siedział pod ścianą w swojej kałuży wody, zwieszając niedbale głowę na pierś. Obok niego dwójka wychudzonych cieni o zmąconych oczach lizała się mechanicznie. Tamten wysoki szkielet i jeszcze jakiś drugi pochylał się nad dziewczyną spod drzwi podskakującą na podłodze jak zdychająca ryba. Rafał zerknął na nią.
- Macie kofeinę?
- Nie.
Wspiął się na palce i pogrzebał chwilę na najwyższej półce. Tabletki leżały tam, przygotowane przezornie na wypadek, gdyby Marek jednak nie wytrzymał. Oczywiście absurdalne byłoby, gdyby powiadomił ich, że odchodzi, ale wtedy mogliby dać mu tej kofeiny. Na drogę. No ale jednak było to absurdalne.
- Strzykawkę musicie już mieć swoją. - powiedział. Szkielet uśmiechnął się upiornie i wyciągnął z kieszeni brudną pompkę, zaczernioną śladami krwi. Sprawnie rozrobił kofeinę i energicznym ruchem wbił igłę w falującą pierś dziewczyny. Zatrzepotała, a z jej ust wypłynęła szkarłatna stróżka.
- Kurwa, zapchana. - syknął.
Kiedy wróciła Sylwia było już grubo po północy. Rafał wyszedł do drzwi blady jak trup i cuchnący potem. Objął ją zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć. Tamci spali porozrzucani po kuchennej podłodze, dziewczyna która w końcu zaczęła normalnie oddychać leżała przy piecu otulona ciepłym kocem. Sylwia spojrzała na to ponuro i ścisnęła go trwożnie za rękę. W pewnej chwili poczuł mróz przenikający go na wskroś. Odruchowo założył blokadę i odwrócił strumień energii - usłyszał bolesny jęk a potem ujrzał gasnące lampki białek na prawo od drzwi.
Trzeba będzie oczyścić dom ze złych wibracji, kiedy już sobie pójdą.
- Satan, Satan, Satan - powiedział Sebastian, patrząc na nią ironicznie. Zimna posadzka przenikała mrozem jej bose stopy. Stała z tym idiotycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, który miał pokryć bezradność i gorycz zbierającą się w gardle. Kot wyjrzał na korytarz, ciekawy, a ona odepchnęła go nagle z niespodziewaną złością.
- Tylko się nie rozpłacz - powiedział pogardliwie i odwrócił się. Obcasy stukotały miarowo o podłogę, kiedy odchodził.
- Nawet nie wiesz, o co chodzi! - rzuciła za nim desperacko i zatrzasnęła drzwi. Ale oczywiście dobrze wiedział, o co chodzi, a ona rzecz jasna rozpłakała się, gdy tylko nie mógł już tego zobaczyć.
Tłumione łkanie. Rafał zamknął ją w kajdanach swoich ramion.
- Sebastian?
- Mój brat. Przyrodni. Słuchał namiętnie Kiss, był biseksualistą, nosił podkute buty na siedmiocentymetrowych obcasach i wyglądał... Ja byłam grzeczną licealistką o hipisowskich ciągotkach, a on śmiał się z tego, i chciał mnie przeciągnąć na swoją stronę. Ale nigdy nie próbował wsadzić mi ręki między nogi, i do dziś nie wiem dlaczego. Ślinił się na widok wszystkiego co się rusza a mnie zostawiał w spokoju. Kochałam go, ale raczej jak brata, chociaż nie raz przechodziły mnie dreszcze, kiedy mnie dotykał... Wtedy uciekł z domu. Na pewno żył krótko i mocno. Tak jak tamci za ścianą. Przećpać i przepieprzyć życie, w imię wolności.
- Ucieknijmy stąd.
Uniosła się na łokciu. Zielone, świetliste oczy patrzyły poważnie.
- Świat znowu dopadł nas. Poszukajmy nowej doliny cudowności, zanim zrobi to ponownie.
Plecaki leżały już dawno przygotowane. Nagle okazało się, że jest w nich wszystko co niezbędne. Nawet pędzle tkwiły w bocznej kieszeni. Nazbierało się to nie wiadomo kiedy - pakowane pod presją podświadomości, która już dawno przeczuwała taki koniec.
Zamykając drzwi na kłódkę czuli pewien smutek ale drżeli z podniecenia. Zupełnie jak wtedy, zaraz po ich ślubie, na którym byli tylko oni i Bóg. O którym nie wiedział nikt. Rafał ujął ją za rękę i powiedział, że sprzedał jej mieszkanie. JEJ. Pamiętała te swoje przerażenie, potem kartkę napisaną naprędce rodzicom - w stylu "wyszłam za mąż zaraz wracam". I potem, kiedy schodzili po schodach kamienicy, która już nie była ich domem. Już nie mieli domu, a zarazem wszędzie był ich dom. Koniec z czynszem i rachunkami za światło i gaz, koniec z myciem podłóg i okien. Wtedy nauczyła odwracać się bez żalu
Rafał schował klucz w zagłębienie pod okapem - znajdzie go tam Marek, kiedy wróci, żeby znów zacząć od nowa. Spojrzał na Sylwię - miała na sobie nowe sandały, które na pewno wiele wytrzymają. Miłek spał jej na barana, opierając podbródek na jej głowie.
Świtało. Szarość skraplała się na skórze wilgotną mgiełką tajemnicy.
Rafał zarzucił plecak na plecy i gwizdnął na psa. Jeszcze raz popatrzył na ciemną bryłę chałupy. Dach kryty papą, pieczołowicie uszczelniany na jesieni. Teraz to nie miało znaczenia. Wziął Sylwię za rękę. Poczuł palce ciepło zaciskające się na jego dłoni.
Gdzieś tam, we wsi, robotnicy zaczną odwalać dzisiejszą porcję rycia w trzewiach Matki Ziemi.
Gdzieś tam telewizja poluje na swoich proroków, którzy podnieśliby jej procent oglądalności.
Gdzieś mała, skurczona grupka satanistów spółkuje ze sobą w błocie i makowych oparach.
Gdzieś są Japonki, które szukają "zjednoczonych".
A oni wciąż potrafią uciekać.
Odwrócili się i weszli pod zielony okap, w muzykę którą ofiarował im las.