O Boże, no, kurde,sorry, czego ty właściwie chcesz?
Co ty sobie, sorry, kurde, wyobrażasz?
Przestań, co?
Przestań wreszcie. Nie trywializuj. To wcale nie tak.
Przestań. Z jednym skrzydłem da się żyć. Poradzisz sobie. Ja też to miałem. I mi przeszło. Tobie też przejdzie. I nie płacz.
No, sorry, kurde, ale przestań.
Taka młoda. Jeszcze będziesz mieć dzieci / koty / psy / męża / mężczyzn / kwiatki w doniczkach / soczewki / pierścionki / dużo małych, czerwonych rzeczy w kuchni / fasolę w słoiku / pogrzeby w rodzinie / niechcianą ciążę / krew na rajstopach. Jeszcze tak dużo. Dopiero początek. W oczach masz mnóstwo drobnych, spłoszonych zwierzątek, wilgotnych oczach sarny pełnych sarniej czerni śluzowatych sarnich nosów.
No, sorry, kurde, ale przestań.
Co ty sobie wyobrażasz?
Że podcięte nadgarstki, wstążeczki szkarłatu ciepłem serpentyn życia na kolanach - to taka wielka manifestacja? Jezu, ale to ruszy cały ten skostniały w zblazowanej nudzie świat. To będzie coś! Kaśka z czwartego piętra się zabiła, prawda? Nie potrafisz. Nawet tego nie potrafisz.
Nie umyłaś żyletek. Ani rąk. Będzie bolało.
Boisz się bólu?
Boisz się bólu za rozkosz?
Boisz się haraczu substytutu wegetacji?
Będzie bolało. Czemu nic nie mówisz? Nie będziesz trywializować? Tak lepiej. Nie, sorry, kurde, zamknij usta, otwieraj oczy. Co to za przyjemność kiedy nikt nie patrzy. Siadaj. Nie tu. Na brzegu wanny. Nie musisz mi patrzeć w oczy. Patrz na dyszącą wilgocią posadzkę. Nigdy nie widziałaś jak piękne są desenie malowane krwią? Purpura i blade strzępy skóry w gejzerach mydlin.
Za oknem drą się koty. Tyka zegar.
Nie śpieszmy się. Sorry, ja nie mam nic do roboty.
Jadłem śniadanie i zdecydowałem się. Że już.
No dobra. Teraz już możesz wyciągnąć ręce z wody.
Skóra śliska atłasowo, miękka bezbronnością płatków kaczeńców. Głęboko. Do kości. Wzdłuż przedramion. Do tego błękitnego węzełka. Ale ty się trzęsiesz. No, na krzyż.
Nie bój się dziecko. Już nie ma czego. Chodź. Zrobimy to razem. No, sorry, kurde, ale zapomniałem. Pożycz mi żyletkę.