***
Wszyscy gdzieś się zmyli, bo lato. Na plażach leżą i wygrzewają w słonku swoje blade ciałka, a mnie tu zostawili samą, bo zawsze musi się znaleźć jakiś naiwny pieniek, który zgodzi się pracować za półdarmo, kiedy reszta narodu rozpływa się w morskiej bryzie i pije drinki z palemką. I jeszcze mówią, że mam pisać, a jak już napiszę to wtedy mailem wysyłać, oni łaskawie pocztę odbiorą i przeczytają wśród śpiewu mew, kanarków, komarów i nawalonych sąsiadów, w blasku świetlików oraz lampionów, w towarzystwie obłędnego zapachu maciejki, świeżo skoszonej trawy, krowiej kupy jak też małosolnych ogórków.
Sprawiedliwość nie istnieje.
***
Aśka mówi, że po pierwsze komary nie umieją śpiewać, a po drugie to sobie wyprasza, bo ona wcale się w żadnej bryzie nie rozpływa i nie leży ze swoim bladym ciałkiem na plaży, tylko też jest naiwnym pieńkiem, który dał się wysłać samotnie do Łodzi w celu spakowania hanzeatyckiej wystawy, podczas gdy kierownictwo muzeum brodzi w Morzu Czarnym albo pstryka zdjęcia kangurom w okolicach Melbourne.
Krzysiek nakazuje Aśce, by nie marudziła, bo zdjęcia kangurów z okolic Melbourne się jak najbardziej przydadzą, gdyż pewnych tajemnic ich anatomii nie udało nam się dotychczas zgłębić. A fotki mogą być w tym bardzo pomocne.
***
Mam takie smutne poczucie, że im dłużej funkcjonuję na tym świecie, tym bardziej nic nie rozumiem. Nie pojmuję, jakim cudem wy wszyscy sobie tutaj radzicie. Odkąd pamiętam marzę o tym, żeby mnie ktoś nauczył żyć. Ludzie po prostu wiedzą jak to się robi, a ja z każdym kolejnym dniem wiem mniej. Kiedyś wiedziałam przynajmniej, które książki czytać, bo lektury na studiach zadawali. I ja przez te lektury posłusznie brnęłam, czekając z niecierpliwością na moment, gdy będę mogła czytać to, co chcę, a nie to co muszę. A teraz jak już mogę wszystko, to czytam „Lato w Dolinie Muminków” oraz instrukcję obsługi pralki.
***
Paweł mówi, że ostatnio jak mnie widział z instrukcją obsługi pralki w ręce, to trzymałam ją do góry nogami. O ile instrukcja ma nogi. Nie sądzi zatem, żebym dużo z tej lektury wyniosła.
***
Kiedyś wiedziałam też, na kogo głosować a kogo bojkotować, a dziś mam problem z obejrzeniem Wiadomości, bo wszyscy politycy irytują mnie bardzo, a niektórzy nawet bardziej. I za każdym razem, kiedy idę na wybory, to mi się ręce trzęsą, bo wiem, że wcale nie głosuję dobrze, tylko próbuję głosować jak najmniej niedobrze.
Kiedyś myślałam, że całemu złu tego świata winne są międzynarodowe korporacje, a dziś nie widzę już żadnego związku między Coca-colą a bezrobociem mojego sąsiada i zastanawiam się, jak mogłam być tak beznadziejnie głupia, by sądzić że znam remedium na biedę i głód.
Fajnie było mieć lat dwadzieścia i wierzyć, że się wie w co wierzyć.
Trochę mniej fajnie jest zostać kilka lat później z przeświadczeniem, że bóg umarł (co z tego, że Nietzsche też umarł) i nie narodziło się w jego miejsce nic poza konsumpcją; z wprasowanym w mózg brakiem idei i moralnych wzorców; z etyczno-światopoglądowym bałaganem w głowie i smutnym przekonaniem, że już nigdy nie uda mi się w nic uwierzyć.
***
Paweł mówi, że jak zwykle przesadzam. Bo przecież jeszcze przedwczoraj w kinie wierzyłam w to, że dobro ostatecznie zwycięży i że Harry Potter uratuje świat przed Lordem Voldemortem i jego zabójczą armią Śmierciożerców.
Może i tak było, ale nie jestem pewna, czy uda mi się na tym przekonaniu oprzeć jakiś rozsądny światopogląd, jak już mi się skończy w mózgu ta męcząca przebudowa. Zdaje się, że trzeba będzie raczej poszukać paru budujących przykładów jednostek, które poradziły sobie w życiu bez wiary i zdołały nie pogrążyć się przy tym w klinicznej depresji. Jeśli takie przykłady znacie, to przyślijcie mi proszę, linki. Dodam, że sprawa jest z rzędu nie cierpiących zwłoki. Obecnie widzę tylko ciemną stronę wszystkiego, śmierć wygrywa w moich rankingach z wszelkimi formami życia, cierpię na bezsenność, zażywam persen forte oraz deprim, co zmniejsza skuteczność pigułek antykoncepcyjnych (dziurawiec!), budzę się w nocy przerażona szyderczą pustką kosmosu i staram się szerokim łukiem omijać piekarnik, bo sądzę, że tak dokładne naśladowanie ulubionej poetki byłoby nazbyt już pretensjonalne.
Widzicie więc sami: sens życia jest mi potrzebny od zaraz. Królestwo za sens życia. Za sens życia mogę się nawet oddać, jakby ktoś chciał.
***
Grzegorz mówi, że on się z kolei chętnie odda za „Wiersze zebrane” Jacka Podsiadły, bo tego nigdzie dostać nie można. Jakby ktoś dysponował, to niech wysyła, ja chętnie książkę przekażę Grzegorzowi, a darczyńcy – Grzegorza.
***
Dzwoni Krzysiek i pyta, czy pisarki, które zwątpiły w sens życia ciągle pijają alkohol.
- Pijają, ale w samotności.
- To już jest źle.
- To już jest bardzo źle.
- A może wpadniesz dzisiaj? Aśka z Sylwią będą. Mam wino dobre, australijskie, z kangurem na obrazku.
- Z kangurem?! – ożywiam się. – A weź kangura zeskanuj i mi wyślij, proszę.
- Nie. Przyjdź. Będzie fajnie, nie siedź ciągle sama w domu.
- Ale ja chwilowo nie mogę nigdzie iść. Dajcie mi czas. Mnie się wszystkie wartości przewartościowały i teraz leżę i czekam na nowe. Prostytuując słowa.
- Prostytuując? Jak prostytutka? Będzie o seksie?
- Postaram się. Bawcie się dobrze.
***
Ponoć słów nie powinno się prostytuować bezkarnie.
Ale co tu począć?
Inaczej się nie umiem wylewać. Coraz mniej śpię, coraz głośniej kapie ze mnie wnętrze, bo czas leci i ja się zaznaczyć tu muszę. Zaznaczyć tymi właśnie zużytymi, na wylot zruchanymi słowami, bo poza nimi nie mam nic. Słowami, co je przede mną miało zbyt wielu. Tak wielu, że samej siebie nie mogę szanować za ich używanie. Tak wielu, że gardzić nimi powinnam, a to one drwią ze mnie, jak tylko do nich podchodzę.
Mówili, że z tego wyrosnę, jak wyrasta się z trądziku, kompleksów, Stachury i punk rocka; mówili, że to jest etap przejściowy, że brzydkie kaczątko w coś się w końcu przeobrazi.
W kaczkę, na przykład, albo w jakąś cholerną księżniczkę.
I dupa jasiu, z tego co mówią tak zwani oni jak zwykle nie wynikło nic. Po raz kolejny mnie okłamali.
Z kompleksów też nie wyrosłam, tak na marginesie.
Jak nie piszę, to tonę. Dławię się beznadzieją otoczenia, prostactwem, pustką i Radiem Zet; zalewa mnie powódź kiczu, bilboardów i sezonowych wyprzedaży w Carrefourze; gubię nawet zamysł tego, czego szukam w ferworze narodowowyzwoleńczych haseł lub wielopokładowych dyskusji na temat prywatyzacji stoczni i innych miejsc świętego kultu; zgina mnie natłok dobrych rad udzielanych przez zeschizowane pseudodamy u schyłku klimakterium, którym z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów wydaje się, że ktoś pragnąłby je w czymkolwiek naśladować.
Chciałabym jakoś w miarę grzecznie, a zarazem dobitnie, przekazać im, że ja za to wszystko bardzo dziękuję, i że taki rodzaj życia mnie po prostu, ni chuja, nie interesuje. Ale przekazać im tego, oczywiście, nie mogę, bo tu działa ten sam mechanizm, co w przypadku kwadratowego osiłka z knajpy: kultura obowiązuje, owszem, ale tylko mnie.
Więc pozostaje twórczość, jakkolwiek szumnie to brzmi i – uwaga, uwaga teraz będzie paradoks roku - jeśli napiszę książkę, w której dam wreszcie upust całej swojej złości i nawrzucam osobom, których gadanie od lat przyprawia mnie o drgawki i białą gorączkę, te same osoby będą mnie za to później głaskały po głowie. I chwalić się będą na prawo i lewo, że mają pisarkę w rodzinie.
No i nic się nie zmieni, nic, nie mam najmniejszych złudzeń: horyzonty myślenia zawężają się wraz z długością zasiedzenia przed telewizorem i nie ma na to żadnego lekarstwa.
***
Paweł mówi, że wszystko fajnie, ale z punk rocka się przecież nie wyrasta.
- No wiesz. Niektórzy wyrastają.
- Są też, słonko, tacy, którzy wyrastają z czytania książek. I w ogóle z myślenia. Za to dojrzewają do telewizora i lektury „Faktu”. Ale niekoniecznie musimy chyba o nich pisać książkę?
- Pawełek, my nie piszemy książki. Ja piszę książkę.
- No wiem, wiem. Ja tylko asystuję. I dopisuję coś czasem, jak nie widzisz. Tak czy siak, dajmy już spokój tym konformistom. Niech każdy żyje tak, jak lubi.
- Ja bym im chętnie dała spokój, ale boję się, że mnie pożrą. I ciebie zresztą też.
- Jak nas do tej pory nie pożarli, to może jeszcze trochę pożyjemy, nie dramatyzuj.
- Nie pożarli? Ale zobacz gdzie nas zepchnęli! To nawet nie jest margines, jesteśmy daleko poza kartką. Ty mieszkasz w jakiejś piwnicy i niedługo zaczniesz się żywić gipsem, ja muszę łykać coraz więcej tabletek, żeby wyjść do ludzi i udawać normalną. Cokolwiek to znaczy.
- Może to jest powiązane jedno z drugim. I wychodzi ci słabo to udawanie dlatego właśnie, że nie wiesz, co to znaczy.
To ma jakiś sens, w sumie. Nie wiem i nigdy nie wiedziałam. Nie rozumiem, jak ludziom udaje się tak szybkie dorastanie do owej bliżej niezdefiniowanej „normalności”, skoro wiedzą, że to dla nich bije dzwon. Chyba, że nie wiedzą, bo inne książki czytali. Albo nie czytali w ogóle żadnych i nie wiedzą, że bije i że dla nich i że odchodzą i że na zawsze.
Frajerzy.
***
Gombrowicz miał mi w sumie pomóc w tym wszystkim, ale tylko wziął i pogorszył sprawę. Bo co z tego, że go kumam i że on pewnie skumałby mnie, gdyby odżył i zechciał ze mną pogadać, skoro nijak nie przekłada się to na moje codzienne funkcjonowanie w świecie, którego skumać nie potrafię? W ogóle gdybym miała wybierać, to ze wszystkich jego postaci chyba najbardziej chciałabym być tą brzydką i milczącą Iwoną od Burgunda. Mało kto ją rozumie, a to przecież ona tak naprawdę triumfuje w tym świecie formy: laska ma na wszystko totalnie wyjebane i dlatego tak ludzi denerwuje. Książę chciał się tylko trochę zabawić jej kosztem i sam się nieźle wkopał: dziewczyna okazała się tak koszmarna, że nie mógł jej nawet pożądać. I zonk. Samiec niepożądający samiczki traci swoją samczą tożsamość i się z lekka gubi. Na miejscu Iwony w tym momencie padłabym ze śmiechu.
Zaraz po Iwonie chciałabym być Józiem z „Ferdydurke”. Chociaż bez sensu, wróć. Józio musiał przecież chodzić do szkoły, a jeśli istnieje instytucja bardziej niż szkoła zabijająca umiejętność samodzielnego rozumowania, to jest nią chyba tylko kościół katolicki. Albo kościół w ogóle, nie wiem, nie sprawdzałam i sprawdzać nie zamierzam. Tak więc Józiem być bym nie chciała, ale być nim bym mogła, bo doskonale kolesia rozumiem. Zwłaszcza w starciu z ciotką jako ucieleśnieniem przemocy symbolicznej. Gombrowicz frazy „przemoc symboliczna” nie użył, rzecz jasna, ale bycie czytelnikiem (a tym bardziej czytelniczką) ery ponowoczesności zobowiązuje do odczytań tekstu przez pryzmat różnych mądrych terminów. Co w sumie jest nawet zabawne, kiedy człowiek sili się na naukowość po to tylko, by ubrać w ładne słowa coś, co przeczuwał od dziecka: że taka ciotka to strasznie chujowy wynalazek. Gdybym więc była Józiem mogłabym kpić z ciotki tak po prostu, bez żmudnej konieczności budowania własnej tożsamości w opozycji do niej.
Skoro już mowa o tożsamości: od nadmiaru Gombrowicza można stracić wiarę w istnienie takowej. Poważnie. Zaczynasz obsesyjnie myśleć o tym, że twoja forma stwarza się wyłącznie w zderzeniu z drugim człowiekiem i zastanawiać się, czy bez tego zderzenia w ogóle istniejesz. Czy masz jakąś twarz pod tymi wszystkimi gębami, a jeśli tak – to jaką? Żeby się przekonać przestajesz wychodzić z domu. Pół biedy, jeśli – tak jak ja – z natury jesteś samotnikiem; towarzyscy ludzie mogą mieć tu większy problem. Ale nawet samotnik musi z czegoś żyć, co też wymaga wyjścia z domu i udania się do pracy w celach zarobkowych. Praca grozi zderzeniem z drugim człowiekiem. I znowu forma. Jeśli w dodatku jesteś samiczką, sprawę utrudnia fakt, że ktoś niespodziewanie może zacząć na ciebie lecieć. Ciekawe, jak wybrnąłby z tego sam mistrz Witold. No bo co: leci na mnie, bo moja kobiecość jest odwrotnością jego męskości, bo to co jest u mnie wklęsłe u niego jest wypukłe i na odwrót? Znaczy, że moja tożsamość jest w tym momencie tylko sumą zaprzeczeń cudzej tożsamości? Jeśli tak, to średnio na jeża czuję się z tą świadomością, szczerze mówiąc. W dodatku nie bardzo wiem, jak odnieść do tego fakt, że bardzo kręci mnie patrzenie na męskie lędźwie.
***
A skoro już jesteśmy przy męskich lędźwiach, to nikt mi nie wmówi, że Gombrowicz sam się na ich widok nie podniecał, no wybaczcie. Taka „Pornografia”, dajmy na to. Aż ocieka homoerotyzmem. O „Kosmosie” nie wspomnę. Nie wiem, jak się mają wiszące kijki i martwe zwierzęta do analnego seksu, ale jakoś tam się mają.
Grzegorz potwierdza, że żaden pisarz nie wymyśliłby tego wszystkiego, gdyby sam nie był ciepły.
***
Siedzę sobie w domu z tą wątpliwą tożsamością i tworzę literaturę. Literaturę tworzy się w samotności, to oczywiste. Jak łażę po knajpach i gadam o niczym, to literatura sama mi się nie tworzy, nie mam przecież ludzi od tego. Nawet chyba nie chciałabym mieć ludzi od tego, bo pewnie coś by spartolili – obserwacja poczynań tak zwanych osób piszących utwierdza mnie w przekonaniu, że tylko część z nich wie, co robi. Jak w każdej dziedzinie zresztą: na dwóch profesjonalistów przypada zwykle ze trzydziestu partaczy, taka już nasza narodowa specyfika.
***
Znów będzie o Steinbecku, wybaczcie. Nie wiem sama, dlaczego tak się go uczepiłam – w sumie aż tak dobrze jego twórczości nie znam, przeczytałam raptem ze dwie książki. Ale słyszałam, że pisał w klinicznie czystym pokoju, do którego nikt poza nim nie miał wstępu. Dziwny jakiś. Nie rozumiem, jak można pisać w klinicznie czystym pokoju. Mnie to raczej nie grozi – kliniczna czystość to stan, jakiego mój pokój nigdy nie widział i pewnie nie zobaczy.
Ted Hughes z kolei miał ponoć wszędzie straszny bajzel i chodził ciągle w tych samych ciuchach. I to rozumiem, to jest postawa dużo bardziej naturalna dla pisarza. Pisarzom w ogóle powinno się oszczędzać konieczności dbania o wygląd zewnętrzny. A pisarkom to już w ogóle, bo jak na każdym kroku atakuje się je jakimiś niedościgłymi kanonami urody i zmusza do pogoni za nimi, to mogą niczego więcej nie napisać. A na Teda i tak wszystkie laski leciały, dlatego Sylvia była ciągle taka zazdrosna. I w sumie fajnie, że na niego leciały, przynajmniej tyle miał z życia. Bo tak poza tym, to miał raczej przejebane: nie dość, że mu się kolejne żony zabijały, to jeszcze wszyscy twierdzili, że to przez niego. Dobrze chociaż, że syn okazał się w miarę taktowny i poczekał z samobójstwem aż tatuś zejdzie.
Nie wiem, jak pisywał Henry James, ale musiał mieć jakiś niezły patent, bo sporo tego wyprodukował. Pewnie z frustracji seksualnej – nie od dziś wiadomo, że bardzo sprzyja twórczości. A w czasach Jamesa to się jeszcze raczej nie wypadało przyznawać, że się woli chłopców. Więc się nie przyznawał. Moja pani profesor od amerykańskiej literatury twierdziła, że jak się uważnie przeczyta „Portret damy”, to się homoseksualizm autora zauważy. Nie wiem, bo nie przeczytałam. Pani profesor, jeśli pani przez przypadek to czyta, to ja bardzo przepraszam, ale ściemniałam wtedy na tym egzaminie. Obiecuję, że kiedyś się w końcu za tę książkę zabiorę.
A tak przy okazji - jak już dostaniesz linki z tymi szczęśliwymi ludźmi i z tym sensem życia, to podziel się. Bardzo by się takie coś przydało. Nawet bardziej niż bardzo.
Ze Stachury się wyrasta? Ja się chyba uwsteczniam. Bo ze Stachury przeszłam do Emily Dickinson, Sylivii Plath i innych w ten deseń, a to, z perspektywy społeczeństwa [sic!] jest czystym zapadaniem się i cofaniem w rozwoju. Po prostu wpadłam z deszczu pod rynnę. Bo przecież powinnam darować już sobie te wszystkie ''głupoty'', które wypisywał Sted, a nie zapętlać się w spirali jeszcze większych ''bredni''.
Jak już opisujesz tak skrzętnie te książki, to może przy okazji mi coś polecisz? Cokolwiek. Twoje ulubione [niekoniecznie szkole] lektury na przykład. :)
No i jeszcze jedno - ja też chcę dedykację! S już ma, Justyna też i nawet Asia, która uciekła. Ja bardzo prooooooooooooszę. :D
Ja tu jeszcze wrócę!!
Co do wyrastania z przeklętych poetów, to obawiam się, że tylko mi się zdawało, że ten etap już za mną. Jakieś dziesięć lat po etapie fascynacji Rimbaudem, Wojaczkiem, Bursą i Stachurą, znalazłam się zakopana w wierszach Plath i Sexton. Też wpadłam z deszczu pod rynnę....
Ulubione lektury - tu zawsze mam problem, bo nie wiem, od czego zacząć. Ułożę listę i Ci prześlę;)
A co do komentarza Pana Krystiana, to muszę stanowczo zaprotestować!! Znajomość z Wyżej Wymienionym wcale nie grozi większą depresją, tylko, co najwyżej, wyjściem z niej. Cały sęk w tym, że paradoksalnie człowiek nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Przynajmniej na początku.
(Taaa... teraz będzie, że się podlizuję, czy coś, ale takie są fakty i koniec!) No, już nie spamuję. Niech inni teraz wysyłają te linki. :)
Jakint, chcesz Grzesia? Całkiem przystojny i nieźle gotuje;)
" (...) sens życia jest mi potrzebny od zaraz. Królestwo za sens życia. Za sens życia mogę się nawet oddać, jakby ktoś chciał."