Dobry dzień powinien rozpocząć się od zwrotu: dzień dobry, odbitego od czyjejś postury. Harmonogram wydarzeń, to jedno ze zjawisk o których natura czasami zapomina. Erupcje i inne trzęsienia składają się częstokroć na stany behawioralne. Zwłaszcza nad ranem. Zwłaszcza pomiędzy dwoma biegunami nadgryzionymi zębem czasu. Można pędzić "ile dała fabryka", slalomem, marskością akordów. Tajemnica tkwi jednak w elementarnym, prostym zachowaniu czegoś, co potocznie nazywamy - ciągiem.
***
Drzwi zaskrzypiały. Niezależnie od tego, kto postanowił przetoczyć się przez próg, odgłos był wciąż ten sam - zawodzący jak niespełnione obietnice. Lato niczym nie różniło się od zimy. Jesień goniła wiosnę. Mężczyzna z każdym rokiem malał o centymetr. Kobieta z każdym dniem o centymetr oddalała się od niego.
Jak zwykle nie powiedział słowa. Wszedł zostawiając za sobą szczekanie psa. Ściągnął gumofilce i, przesuwając się wzdłuż izby, małym palcem dotknął Jezuska, który wisiał tak, by lepiej przyjrzeć się żylastym nogom kobiety siedzącej naprzeciw. W pomieszczeniu było tylko kilka zwracających na siebie uwagę rzeczy: kredens, olejna wierzba na starym obrazie i ta zniszczona jeszcze mocniej. Ta z płytkim oddechem.
Mężczyzna usiadł do stołu ubrany w kufajkę. Nie rozglądał się. Magnetyzm posiłku to przesyłanie impulsów, zabijanie tego, co żywe, by nadać siekaczom jeszcze więcej energii. Ziemniaki były zimne. Były takie nawet podczas gotowania, tłuczenia, zbierania. Mężczyzna wstał. Zauważył. Ręka, odzwyczajona od męskich uścisków jest cięższa od sumienia. Nie da się jej swobodnie odkręcić i porzucić w konfesjonale. A nawet gdyby, to zapewne sam Wszechmogący miałby później za złe, że amen przy każdej modlitwie rozbija się o ścianę.
Kwiaty płaskim, cieniowanym haftem wyglądały świata. Tego, który nieruchomy czasami gwiazdy przesuwa nad bocianim gniazdem. Buda, gdzie głuchy pies warczy pomiędzy snami, zbliżała się powoli. Jak arka. Jeszcze tylko jedna sztuka i będzie można cały ładunek przetransportować na suchy ląd. A tam znajdzie się tyle ziaren, ile miejsc na ich zasianie. I znajdzie się miejsce dla wszystkich. Za drzwiami.
Noc to tchórzliwy dzień w nieswojej skórze. Porzucone słońce wyłysiało z promieni, by przywołać chłód, który od stóp do głów przypominał kobietę. Zapachy, zatopione w czerwonych krwinkach, traciły na intensywności. Nieproszone skłoniły kudłaty łeb do polizania. Kolana i przetarta nimi ścieżka. Kamieniom brak poruszyciela, aby przeturlać się pod zwaliste ciało. Jedyni świadkowie wciąż pozostawali zimni.
W momencie, gdy pierwszy kur napoczął ciszę, kobieta siedziała na swoim taborecie. Nie było przeciągu. Nie padło żadne słowo, które mogłoby rozerwać usta. Mężczyzna jedną ręką podciągnął spadające spodnie i powoli skierował się w stronę wyjścia. Wieszajcie psy, niechaj one rzucą trochę cienia – pomyślał, patrząc na wioskę tonącą w ukropie.
w każdym razie podoba mi się poetyckość tekstu, prawdziwa treść ukryta jest między słowami, pomiędzy spokojem i opisem naokoło.
sprawdź sobie jeszcze te ogonki, bo więcej ich poszło hulać przez noc. hm... a może one udają przecinki :P