Literatura

O pisaniu książek... część 14 (opowiadanie)

dominika ciechanowicz

Prezydent, co nie dosięgał mikrofonu i Kennedy w postaci zwłok w zsypie występowali w którejś z wcześniejszych części, jakby ktoś się zastanawiał, o co chodzi z tymi prezydentami.

 

 

***

Dzień z życia początkującej pisarki wcale nie jest taki fajny, jak mogłoby wam się wydawać. Dzień, ma się rozumieć, taki, który początkująca pisarka postanawia poświęcić temu, do czego pisarki zostały stworzone, czyli pisaniu. Nie zawsze jest to możliwe, bo pisarki muszą też czasem, na przykład, jadać, co wymaga środków finansowych. Nie, żeby pisarki żywiły się środkami finansowymi, o nie. Żywią się mniej więcej tym, czym reszta ludzkości. Środki finansowe są im potrzebne do nabywania produktów jadalnych w sklepach spożywczych. Czyli też mniej więcej tak, jak u ludzi. Zdobycie środków finansowych wymaga porzucenia alfabetu i pójścia do pracy, co grozi frustracją. W pracy bowiem pisarka czuje, że nie robi tego, co robić powinna, a życie ucieka i nie znasz dnia ani godziny. Powiecie pewno, że pisarka powinna zarabiać na życie pisaniem? Że po to są pisarki? Tak jak muzycy są po to, żeby muzyczyć, dziennikarze – żeby dziennikarzyć, a księża – żeby księżyć? To by było nawet logiczne rozwiązanie, ale tak się akurat śmiesznie składa, że pisarka gardzi tymi, którzy piszą za pieniądze, choć z drugiej strony nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś wreszcie odkrył jej wielki talent i ofiarował za to góry złota. Góry środków finansowych, znaczy się. Tak, by mogła sobie za to nabyć góry produktów jadalnych w sklepach spożywczych. Co by w sumie sensu nie miało, skoro i tak jest niejadkiem.

No, ale do rzeczy. Miało być wszak o dniu, który pisarka postanawia jednak poświęcić pisaniu. Zaczyna się taki dzień dużą ilością kawy i paniczną pustką we łbie. „Co by tu napisać?” myśli przerażona pisarka, „chyba napisałam już wszystko, co miałam światu do powiedzenia”. Jakiś głos podpowiada jej, że aby mieć więcej do powiedzenia, należy więcej czytać. Porzuca więc kartkę oraz pióro i sięga po pierwszą z brzegu książkę. Pilch? No, niech będzie. Pisarka lubi go za stwierdzenie, że dla człowieka piszącego nie ma większej męki niż pisanie rzeczy zbytecznych. Po dwóch stronach odrzuca jednak Pilcha w kąt, bo przypomina jej się, że miała przecież pisać, a nie czytać. Tyle tylko, że znów nie wie o czym. Postanawia zatem zabrać się za korektę tekstów napisanych dnia poprzedniego, bo niewdzięczne to zajęcie też musi być kiedyś wykonane. Pisarka wie doskonale, gdzie powinny stać te wszystkie przecinki, a w trakcie pisania nie upycha ich w odpowiednich miejscach przez zwykłe niechlujstwo. Nie obciążajmy dodatkową robotą nieszczęsnego korektora, myśli sobie pisarka, zwłaszcza, że go nie posiadamy. Korekta okazuje się być zajęciem nużącym i wymaga kolejnego zastrzyku kofeiny. Parząc kawę, pisarka wpada na pomysł stworzenia tekstu o frapującym ją ostatnio problemie tożsamości. Nie wie tylko, jaką formę tekst ów miałby przybrać i na obmyślaniu tej kwestii mija jej cała godzina. To może wiersz, postanawia w końcu, co jest idiotycznym w sumie pomysłem, bo przecież od zawsze lepiej się czuje w prozie. Chora ambicja każe jej jednak od czasu do czasu próbować przemówić strofą, żeby udowodnić nie wiadomo co i komu. Zwłaszcza, że i tak prawie nikt tego nie czyta. W poezji było już wszystko, jak wiemy. Pisarka sama często powtarza to tak sobie, jak i innym adeptom piśmiennictwa. Ale mimo to z uporem maniaczki usiłuje sklecić wiersz ze słów, których przed nią używały tysiące mniej lub bardziej spełnionych literatów. W dodatku wiersz na temat dosyć mocno wyeksploatowany. Widzicie chyba sami, że jest to zajęcie całkowicie pozbawione sensu? Nic to. Pisarka brnie. Napisanie średniego, obiektywnie rzecz oceniając, utworu, składającego się z dwudziestu wyrazów zajmuje jej cztery i pół godziny. Z utworem tym pisarka nie wiąże absolutnie żadnych planów, poza wepchnięciem go w sieć i niech se wisi. Internet cierpliwy jest, Internet łaskawy jest. Zniesie więc i ten pseudointelektualny bełkot, z którego wynika niewiele. Tymczasem zapada zmrok a pisarkę ogarnia głód. Spożywa więc jedyne jadalne produkty, którymi dysponuje: jabłko oraz zeschniętą bułkę. Popija następną kawą. Wraca do tekstu, stwierdza, że jest on do chrzanu i zaczyna płakać. Bezproduktywna rozpacz zajmuje jej kolejne dwie godziny i robi się późna noc. Pójście do łóżka raczej mija się z celem, bo nikt normalny nie zaśnie przecież po takiej ilości kawy. Pod tym, akurat, względem pisarka jest normalna i też nie zaśnie. Skoro już i tak zwątpiła w swoje powołanie, postanawia jednak przeprosić się z Pilchem i zobaczyć, jak on to robi. W trakcie lektury dochodzi do wniosku, że w sumie też by tak potrafiła, co za problem. Włącza więc laptopa i wtedy przypomina jej się, że nie dokończyła korekty. Zonk. Co teraz robić: pisać nowe czy poprawiać stare? Dylemat z rodzaju nierozwiązywalnych. Paraliż decyzyjny przedłuża się i w efekcie pisarkę ogarnia wreszcie senność. Ale nie jest to, bynajmniej, senność błoga; jest to raczej senność człowieka zrezygnowanego. W ostatnim przebłysku świadomości zdaje sobie bowiem sprawę, iż kilkanaście godzin ciężkiej pracy zaowocowało produkcją dwudziestu słów i trzech przecinków.


 

***

Jakoś tu się od martwych prezydentów zaroiło. Dobry prezydent, to martwy prezydent, chciałoby się rzec. Ci martwi ludzie to się w ogóle zaskakującą estymą cieszą, aż im trochę zazdroszczę. Cynizmem niech trochę powieje: na tragediach wypływają ludzie miałcy i teraz to się dopiero będzie działo. Piszę to w ferworze wszechogarniającego lamentu, ale ktoś w końcu musi być Kasandrą. Kasandra przepowiada więc: będzie niezły cyrk. Wrócą hasełka, paciorki i dawne żale, masowa śmierć wyniesie na piedestał rozmodloną prawicę i znowu wszystkim w tym kraju zabraknie poczucia humoru.

 

***

Poczucia humoru to jakoś tu od początku, zdaje się, wszystkim brakowało. A już na pewno tym pierwszym literatom, skoro trwonili talent na bogoojczyźniane fuszerki w rodzaju „Bogurodzicy”. (Jeśli ktoś resztki poczucia humoru zachowuje, to ewentualnie ta nieszczęsna młodzież, która wciąż musi się tego uczyć na pamięć i pęka ze śmiechu przy wersie: „zyszczy nam, spuści nam”).

Potem było niewiele lepiej: wieczna sromota, Urszulki i inne lipy, do broni bracia, jeszcze Polska nie umarła. To się musiało skończyć literackim Noblem dla Sienkiewicza. Za co, ja się pytam, no za co? Za te kiepskie westerny?

 

***

Grzegorz mówi, że jak na Nobla, to faktycznie mało, ale jak na westerny, to wcale nie takie kiepskie.

– Jak byłem mały, to biegałem po podwórku z rozdartą koszulką i krzyczałem: „Jam jest syn Tuhaj-beja!”. 

 – No fakt, ten moment był w sumie ładny. Ale dalej co: Azja im tu zapodaje coming out na miarę Jacka Poniedziałka, a Zagłoba z Wołodyjowskim zaczynają gadać o tym, że mu zęby błyszczą, bez sensu.

 – Tak było? Tego akurat nie pamiętam.

 – Ja zapamiętałam, bo mi się niestosownym wydało, że się panowie wdali w jakieś stomatologiczne dywagacje w takim momencie. Cały nastrój popsuli.

– Pewnie mu pozazdrościli uzębienia. W tamtych czasach to chyba było trudno o dobrego dentystę.

 – Więc Azja tym bardziej nie mógł sobie na niego pozwolić.

 – Ale on miał przecież dobre geny.

 – Albo więcej mleka pił.

– Czemu ta Baśka go nie chciała, kumasz to? Ja bym wolał Azję z tymi zębami niż poczciwego pana Michałka.

– Też bym wolała. Ale my przecież mamy w tych sprawach podobny gust.

 

***

Wracając do systemu oświaty: to cud, że przy obecnym jego kształcie życie literackie w tym kraju jakoś kwitnie. Nie każdy jest w końcu Jackiem Dehnelem i ma taką babcię, jak Lala. Nie każdy wychował się w domu, w którym odróżnia się dobrą literaturę od literatury niedobrej. Chodzenie do szkoły tylko pogarsza sprawę. Samodzielne połapanie się w tym gąszczu zajmuje szmat czasu, wiem co mówię. Zanim nabierzesz pewności, które książki czytać, a które wyjebać natychmiast po zakupieniu, dobiegasz trzydziestki i z przerażeniem odkrywasz, że spędziłaś pół życia chłonąc jakiś chłam, z „Nad Niemnem” na czele. Ale czemu tu się dziwić, skoro literacko edukowali nas jaskiniowcy.

 

***

A muzycznie to ja się w ogóle wychowałam w jakiejś głuszy, gdzie się ewentualnie odróżniało muzykę od jej braku. I niekoniecznie ten brak komukolwiek przeszkadzał. Gdyby nie koleżanka z akademika, prawdopodobnie do dziś sądziłabym, że Coltrane to jakiś rodzaj potrawy.

 


wyśmienity 6 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Olivia B.
Olivia B. 17 lipca 2010, 19:46
Wreszcie coś nie o mnie. :P
Ciężkie jest życie Początkującej Pisarki....
Krystian T.
Krystian T. 17 lipca 2010, 19:48
mało, stanowczo za mało. za szybko się skończyło. ale widać, że dół intelektualny powoli opuszcza pisarkę, to dobry znak.

PS> gniewam się, bo ostatnio ładnie prosiłem o dedykację i jej nie otrzymałem :(
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 17 lipca 2010, 20:57
Krystek, sorry, zapomniałam! Następną razą.
Krystian T.
Krystian T. 18 lipca 2010, 00:19
ok, już się nie gniewam:)
Figa
Figa 18 lipca 2010, 14:38
Dominika wyszła z doła! :P
Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński 18 lipca 2010, 22:15
"Jezus na prezydenta" ;)
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 18 lipca 2010, 22:29
"Parząc kawę pisarka wpada na pomysł stworzenia " - po kawie przecinek
"Pod tym, akurat, " - a tu dla odmiany zastanowiłabym się czy przecinki są konieczne. niby to takie wtrącenie... no ale ;)
" aż chciałoby się rzec. Ci martwi ludzie to się w ogóle zaskakującą estymą cieszą, aż im trochę zazdroszczę." - aż, aż

bo nagroda Nobla w niektórych dziedzinach niewiele ma wspólnego z dokonaniami. polityka ;)

a ja myślę, ze z tym systemem oświaty to dobrze jak jest, że w gruncie rzeczy niektóre sprawy trzeba odkrywać samemu ;)
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 18 lipca 2010, 23:04
Marcin, Jezus na papieża!

Justyna, ja nie wiem, jak Ty to robisz. Wpatruję się w ten tekst godzinami i już mi się wydaje, że wszystkie przecinki są na miejscu, a i tak mi coś wyłapiesz. Przydałaby mi się taka mała Justynka przy klawiaturze na stałe przymocowana...

Figa, nie do konca wyszła...
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 18 lipca 2010, 23:39
dlatego próbuję dostać pracę korektora :P ale prawda jest taka, że osoba z zewnątrz prędzej wyłapie te wszystkie drobne usterki, niż osoba, która po raz tysięczny czyta swój tekst i jest go nauczona na pamięć w takiej formie, w jakiej jest ;)
Marta
Marta 19 lipca 2010, 21:07
świetny tekst i myśli , pozdrawiam
przysłano: 17 lipca 2010 (historia)

Inne teksty autora

Ostatnia studniówka (część 2)
dominika ciechanowicz
To (pantum szpitalne)
dominika ciechanowicz
Sonet o zlocie Wywroty 2
dominika ciechanowicz
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca