Idę. Piechotą. To przecież tak blisko. Ledwie dwa oddechy. Spokojne, głębokie. Jakbym chciał wchłonąć wszechświat całym sobą. Wszystkie komórki ciała pragną tego powietrza. Więc im je dam. Tak po prostu. Inaczej, niż zwykle.
Wdech…
Jest kolorowe, chociaż prawdziwe. Nie mogę otworzyć oczu, ale przecież widzę. Wiem, gdzie jestem i że będę na czas, a drzwi zastanę otwarte. Inaczej, niż zwykle.
Zwykle… było straszliwie bliskie. Zwykle byłem zmęczony patrzeniem, jak Kryśka maluje motyle. Bolało… no jasne, że bolało. Czerwona farba, niebieska farba. Ona malowała je bez przerwy. A ja bez przerwy cierpiałem. Ale one… nie odlatywały. Przechadzały się po jej dłoniach, brzuchu, piętach. Miały ohydne długie nogi. Wszędzie. Czerwone i niebieskie.
Próbowałem się nawet uśmiechać. Nieraz. Ale bez igły i nitki się nie dało. Uśmiech opadał. Prawie na samą ziemię. Więc zrezygnowałem, bo bolało. Zresztą, nawet nie umiałem dobrze szyć. Kryśka umiała.
Wydech…
Pustka opuszcza mnie powoli. Jakby nie chciała odchodzić. Ale nie było nam z sobą dobrze. Nie było. Było… jak zwykle.
Puste szklanki, puste oczy, puste dłonie, puste myśli. Myśli, myśli, myśli. Nie dzwoniły, jak teraz. Zwykle odbijały się głucho od ścian. Puste, jak motyle.
Teraz jest inaczej. Cieplej. Wiosną Kryśka nie malowała motyli. Malowała kwiaty. Czerwone i niebieskie. Mówiła mi, że gdy nauczy swoje motyle latać, to zaprzyjaźnią się z kwiatami. Pytałem Kryśki, dlaczego ona nie chce się ze mną zaprzyjaźnić. Odpowiadała mi, że przyjaźń jest kolorowa. Dlatego one mogą, a my nie.
Byliśmy bezbarwni. Kryśka po to, żeby malować. A ja byłem bierny. Nie pytałem.
Wypuścić to wszystko z płuc. Pozbyć się.
Już.
Wdech…
Nie mogę otwierać oczu, żeby widzieć. Wiem, jak jest. Teraz inaczej, niż zwykle. Ale Kryśka miała puste oczy. Niewidzące. Niewiedzące. Płakała czasami i śmiesznie wyglądała z tym przyszytym uśmiechem.
A teraz siedzi mi gdzieś w lewym płucu. I chyba boi się wyjść. Ale, do cholery, niech wypuści w końcu te motyle!
Został tylko jeden wydech. Jeśli teraz nie wyjdą, przejdę przez drzwi wraz z nimi. W lewym płucu jest wciąż jak zwykle.
Przed samymi drzwiami zatrzymuję się.
Wydech. Szybki i gwałtowny.
Otwieram usta najszerzej jak tylko mogę.. I prawe oko.
Motyle nie wyszły. Tylko Kryśka mnie opuściła.
Widząca. Fioletowa.
"Teraz jest inaczej. Cieplej. Wiosną Kryśka nie malowała motyli. Malowała kwiaty. Czerwone i niebieskie. Mówiła mi, że gdy nauczy swoje motyle latać, to zaprzyjaźnią się z kwiatami."
reszta przegadana, miałka jak flaki z olejem jednostajności z pierwszego tłoczenia - się znaczy, że rozbeblane...
Reszta pusta, jak ta powtarzająca się "pustka " w utworze....Szkoda.
To jest irytujące i za Mithrilem - rozbebłane.