Drugi raz cz. 2

Remigiusz Koczy

Wessane w płuca powietrze zaświszczało niczym para w gwizdku czajnika. Drgnąłem. Poczułem zimno, przenikliwe i dziwnie przyjemne, bo oznaczało, że wróciło czucie w ciele. Zaraz potem uświadomiłem sobie, że wrócił też zmysł węchu. Miejsce, w którym byłem, cuchnęło. Smród był porażający i coś mi przypominał. Po chwili wiedziałem już co, ale z całą stanowczością nie dowie­rzałem. Gwałtownie otworzyłem oczy. Moje przeczucie okazało się rzeczywiste, a zimno natych­miast przestało być przyjemne. Wręcz odwrotnie. Napawało nowym przerażeniem. Błyskawicznie spojrzałem przewracając oczami w prawo i lewo. Białe kafelki, do połowy zamalowane na biało okna, jakaś gumowa kotara i wymierzona we mnie lampa. Ruszyłem skostniałymi palcami i zgią­łem łokieć. Ledwo zgiąłem. Byłem tak zesztywniały, że to niewielkie drgnięcie mięśni sprawiło mi ból. I głowa. Jak bolała! Strasznie i rozdzierająco. Dotknąłem wierzchem dłoni uda. Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze: nie miałem spodni. Chciałem podnieść głowę, żeby spojrzeć na siebie, ale ważyła chyba całą tonę. Może chwilę poczekam, nabiorę sił i spróbuję jeszcze raz? W środku cały się trząsłem. Na zewnątrz nie wiedziałem, bo nie czułem swojego ciała tak, jak niegdyś. Zamknąłem powieki. „Otwórz swoje serce i patrz!” - przypomniałem sobie ostatnie zdanie, które wypowiedział do mnie Głos. To chyba jakiś sen. Obrzydliwy sen. Zaraz się obudzę, bo budzik zagra swoją melodię i stwierdzę, że już po wszystkim... Ale zimno. Na pewno wystarczy naciągnąć na siebie kołdrę i na chwilę poczekać, aż ciepło rozleje się po skostniałych członkach i wróci swoboda poruszania.
Otworzyłem oczy. Przerażenie dopadło mnie na nowo. Lampa nade mną tkwiła na swoim miej­scu i nie była moją lampą. Co ja tu robię?! Znów spróbowałem się poruszyć. Tym razem drugą ręką. To samo. Całkiem sztywna. No, może nie całkiem, bo jakieś minimalne drgnięcie nastąpiło. Wziąłem kilka głębszych oddechów. W głowie jakby mnie ktoś kopał od wewnątrz. Jaki ból... W życiu tak mnie nie bolała. W życiu... Właśnie... Ten smród...
Postanowiłem zrobić inaczej. Napiąłem mięśnie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Powoli. Kilka razy. Przerwa i znów kilka. Tak jeszcze raz i raz... Nie wiem, jak długo to trwało, ale czucie zaczęło powracać. Powolne zgięcie łokcia. Potem drugiego. Palce obu dłoni zwinęły się w pięści i wyprostowały. Poruszyłem stopami. Zgiąłem kolana. Na twarzy poczułem coś cieplejszego. Z oczu popłynęły łzy i ściekały cienkimi strużkami ku uszom. Cierpiałem jak nigdy dotąd. Zawsze wyda­wało mi się, że jestem twardy, że nic mnie nie złamie. Żadnego cierpienia nie okazywałem na ze­wnątrz, ale to mnie przerosło, wręcz zmiażdżyło... Miałem „ochotę” zawyć, ale z gardła wydobyła się tylko jakaś parodia dźwięku. W głowie jeździł czołg i co rusz strzelał wprost w ośrodek nerwo­wy. Czy ktoś mi pomoże?!
Musiałem odpocząć. Zamknąłem oczy. Kiedyś, gdy byłem mały, podczas nierozważnej zabawy wpadłem do lodowatej wody. Był luty. Wraz z grupką dzieci pływałem na lodowych krach, które powstały w zalanym wodą fundamencie niedokończonego, mieszkalnego bloku, który miał stanąć pośrodku sporego osiedla. Odbijając się od muru długim i zbyt dla mnie ciężkim drągiem, nie utrzymałem równowagi i dałem nura do mętnej, wywołującej dreszcze na sam widok wody. Wszy­scy dokoła patrzyli, jak walczę o przeżycie. Nikt nie miał odwagi pomóc. Nie bardzo pamiętam, jak udało mi się wyjść, ale dobrze utkwił mi w pamięci pasek ojca, który dla rozgrzewki przetrzepał mi skórę. Gdyby teraz tu był i choćby tak rozgrzał... Wtedy ryczałem wniebogłosy, teraz byłbym wdzięczny. Mama otuliłaby mnie ciepłym ręcznikiem i dała gorącej herbaty.
Otworzenie oczu brutalnie przywróciło mnie do rzeczywistości. Lampa gapiła się na mnie mil­cząco, ale sprawiała wrażenie kpiącej z moich rozterek. Z całą pewnością miała inny punkt widze­nia, szerszą perspektywę... i więcej wiedziała, co się stało niż ja. Wciągnąłem śmierdzące powietrze i ponowiłem próbę podniesienia głowy. Wytrzymałem może dwie sekundy, po czym spotęgowane dudnienie w czaszce na powrót przybiło mnie do miejsca, na którym leżałem. To jednak wystarczy­ło. Teraz nie miałem wątpliwości: byłem zupełnie nagi. Lampa pewnie ze mnie się śmiała, ale jako dobrze wychowana nic nie zdradzała. Kto mnie rozebrał? Dlaczego? Natalio! Natalka! Natuś! Gdzie jesteś? Dlaczego na to pozwoliłaś? Moja żona, gdzie ona jest? Dlaczego mnie nie okryje? Dlaczego nie przytuli? Dlaczego nie ogrzeje?... Jak boli!... Czołg znów wypalił. I to nie raz... Zma­gając się z odrętwieniem, udało mi się złapać dłońmi włosy. Przesunąłem palce na czoło i schowa­łem w nich twarz. Lodowatość powoli ustępowała. Ból nie. Coraz mocniej oplatał mnie pajęczyną zniechęcenia. Chciał, żebym się poddał, żebym się załamał... Może tam, gdzie było tak ciemno, był lepszy świat? Tam nic mnie nie bolało, nic nie czułem. Nie! Tam bałem się, byłem przerażony bar­dziej niż teraz. Tutaj widzę, z czym muszę się zmagać. Tam była wielka niewiadoma, coś, co mogło mnie dopaść z każdej strony i nic bym nie poradził. Czy teraz sobie poradzę? Muszę. Muszę! Na­piąłem się cały i bez względu na wszystko, podniosłem na łokciach. Usłyszałem chrapliwe stęknię­cie. Moje własne. Potem jęk. Też mój...
Prosektorium. Raz w życiu byłem w takim miejscu, ale dokładnie zapamiętałem upiorny zapach i przygnębiające otoczenie. Wtedy chciałem jak najszybciej stamtąd uciec, ale musiałem zidentyfi­kować ciało przyjaciela, potwierdzić jego tożsamość. Zrobiłem to i uciekłem. Teraz sam znalazłem się w takim miejscu. Zrobiło mi się słabo. Ledwo podparłem się wątłymi ramionami. Siedziałem na wykafelkowanym stole, którego krawędź stanowiła wąska rynienka. Obok stał metalowy stolik na kółkach, a na nim w metalowej brytfance narzędzia: skalpel, młotek, dłuto, piła. Wszystko błyszczało nierdzewną stalą. Pod spodem jeszcze inne narzędzia. Elektryczne. Obok wiadro z wodą. Dopadły mnie mdłości. Ślina napływała do ust i ciężko było ją przełykać. Przeznaczenie tych narzędzi było dla mnie jasne. Byłem przygotowany do sekcji zwłok. Moich własnych... zwłok. Wtedy uciekłem, teraz nie było to już takie proste.
Przesunąłem się na skraj mojego „madejowego łoża” i opuściłem nogi ku podłodze. Po całym ciele przebiegały fale dreszczy. Drżałem z zimna i nieustającego przerażenia. Czaszkę rozsadzało narastające pulsowanie. Skąd się tutaj wziąłem? Nie pamiętałem nic. Ważne jednak było to, że żyję. Ta ciemność... nie chciałbym tam wracać. Głos... Tak, Głos obiecał, że coś zobaczę, że stanie się dla mnie Promieniem Światła. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale wiedziałem, że moje dotychczasowe życie ulegnie zmianie, że już nie będzie takie, jak do tej pory...
Musiałem się na coś zdecydować. Nie mogłem tak siedzieć bez końca. Jeśli tu zostanę, czeka mnie śmierć z wychłodzenia. Śmierć z wychłodzenia... Zaśmiałem się. Tak ledwo, bo nie było mi do śmiechu, ale jednak. Przeżyć swoją śmierć i umrzeć przez zamarznięcie. To byłoby zabawne. Kawał roku. Ciekawe, czy na pierwsze strony gazet?
Popatrzyłem w dół. Znów musiałem przełknąć ślinę. Gardło też mnie bolało. Nie to jednak było istotne. Przy obecnym stanie mojego ciała, opadnięcie na podłogę równało się ze skokiem z trzecie­go... czwartego piętra. Nie miałem szansy ustać na nogach. Zastanawiałem się, czy dam radę. Głównie jak zareaguje na zderzenie z ziemią moja głowa. Cokolwiek mi się przydarzyło, była naj­bardziej poszkodowana. Miałem do wyboru: siedzieć tu i czekać na czyjeś zmiłowanie albo spróbo­wać dać komuś znać, że tu jestem i... umieram z zimna. Spojrzałem na gumową kotarę i oceniłem odległość. Jeśli przesunę się nieco, będę miał szansę się jej złapać, jeśli ręce wytrzymają, jeśli kota­ra wytrzyma. Dużo tych „jeśli”, ale wybór nasuwał mi się tylko jeden. Zsunąłem się powoli na pod­łogę. Dotknąwszy kafelek, odepchnąłem się od krawędzi stołu i zrobiłem krok do przodu. Zaraz wyciągnąłem ramiona, żeby złapać się kotary. Kiedy tylko palce opuszkami dotknęły jej śliskiej po­wierzchni, zgiąłem je. Nie miałem jednak siły. Kolana samoistnie ugięły się i całym ciałem runąłem przed siebie. W bezwarunkowym odruchu usiłowałem znaleźć w kotarze oparcie, ale bez skutku. Kiedy uderzałem o ziemię, znów błysnęło światło. Przypomniało mi się! To nie był piorun, ale sa­mochód. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, zanim nadeszła ciemność, były reflektory samochodu, który we mnie uderzył...
Gdzieś z oddali dobiegł do moich uszu huk. W mojej głowie rozległ się wielokrotnym, strasznie bolesnym echem. Zaraz potem jakiś głos. Nie tamten z ciemności. Inny. Jakby zniekształcony, przy­tłumiony, ale bardziej ludzki i groteskowy...
– Panie doktorze, panie doktorze! Szybko! Pański trup uciekł!
Dźwięki mieszały się... Coś nade mną zamajaczyło... Czarna plama przesunęła się przed oczami. Potem zobaczyłem skrawek podłogi i jakiś but. Całkiem blisko. Czaszka rozrywała się od środka. Przez moment potrafiłem wychwycić czyjeś szybkie kroki. Bardzo szybkie. I nowy głos:
– O mój Boże! On żyje!
Dobra nowina... Ktoś stwierdził, że żyję...
– Pędź do telefonu i dzwoń na intensywną! Niech zaraz dawają tu anestezjologa z ekipą! Prędko!
Słońce znowu zgasło.

Remigiusz Koczy
Remigiusz Koczy
Opowiadanie · 30 września 2010
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Mocne! Zdecydowanie lepsze niż część pierwsza.

    · Zgłoś · 14 lat