Drugi raz cz.6

Remigiusz Koczy

Włóczyłem się po mieście parę godzin i zdążyłem dostrzec całe mnóstwo znajomych, którzy chodzili i jeździli samochodami, bez przerwy kręcąc głowami. Nie miałem wątpliwości, że szukali właśnie mnie. Natalia poruszyła „niebo i ziemię”. Bała się o mnie, ale ja bardziej bałem się jej... i tych wszystkich ludzi, którzy mijali mnie po drodze. Byłem ostrożny i do tej pory udało mi się zręcznie uniknąć każdego, kto chciałby mnie dopaść. Postanowiłem omijać znane mi miejsca, bo będą tam sprawdzać, czy się w nich ukrywam. Chodząc tak bez celu, widziałem kilkoro dzieci, któ­re były jak ten maluch z windy. Zwykłe dzieci pośród morza upiorów. Jak to możliwe i o co w tym chodzi? Nie miałem pojęcia. Głos obiecał, że będzie dla mnie światłem. Jak do tej pory nie mogłem stwierdzić, że tak jest naprawdę. Doświadczałem więcej ciemności niż kiedykolwiek. Bałem się i byłem bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek.
Minął mnie autobus, który zatrzymał się na niedalekim przystanku. Z otwartych drzwi wyszły trzy osoby. Stanąłem jak wryty. Pomiędzy dwoma mężczyznami zobaczyłem kobietę. Od razu roz­poznałem tę twarz. Estera. Siostra Estera. Spojrzała na zegarek, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie. Już po kilku sekundach zniknęła za rogiem najbliższego domu. Moje serce ko­łatało jak oszalałe. Co robić? Chciałem z nią rozmawiać i pragnąłem takiej okazji, ale teraz obawia­łem się za nią pójść. Jeszcze moment i podobna sposobność może już się nie nadarzyć. Choć umysł nie był zdecydowany, noga zrobiła krok naprzód. Do domu, za którym zniknęła pielęgniarka, dobie­głem pewien powziętego zamiaru. Sprawdzę, dokąd idzie, a potem zdecyduję, co dalej. Być może miejsce, do którego mnie doprowadzi, da w zaistniałej sytuacji większą jasność. Nie mogłem być tego pewien, jak niczego innego i w żadnej sprawie, ale należało spróbować...
Krótki, jasny płaszcz Estery wyraźnie kontrastował z tłem otoczenia. Szła dość szybko, jakby była spóźniona. Zgadywanie, czy szła do własnego domu, czy też była do kogoś zaproszona, nie miało sensu. Denerwowałem się i robiło mi się gorąco. Nie lubiłem takich sytuacji. Przypominały mi egzaminy na studiach, kiedy niepewny końcowego wyniku, drżałem na myśl o zadawanych py­taniach, wlepionych we mnie badawczych spojrzeniach profesorów i niebezpieczeństwie przecho­dzenia tego raz jeszcze na poprawkach.
Kobieta zatrzymała się na przejściu dla pieszych, więc w bezpiecznej odległości zrobiłem to samo. Nie chciałem, by mnie zauważyła. Przeszła na drugą stronę ulicy, a ja za nią. Tak minęliśmy jeszcze dwie przecznice i musiałem zatrzymać się. Estera dotarła do celu. Duży, biały budynek ze spadzistym dachem. Z dwóch stron znajdowały się parkingi na dwie, trzy dziesiątki samochodów i nie było na nim wolnego miejsca. Przed wejściem stało kilkoro ludzi, ale po kolei znikali w środku. Kobieta, zbliżając się do drzwi, podała rękę jakiemuś mężczyźnie i pocałowała w policzek stojącą obok kobietę. Co to za ludzie? Co to za miejsce? Byłem na tyle daleko, by nie móc dostrzec ich oczu. Nie potrafiłem stwierdzić, czy je mają.
Podejść bliżej? Otarłem pot z czoła. Serce waliło mi jak oszalałe. Poszukałem jakiejś tablicy, ja­kiegoś znaku, który wskazałby, do kogo może należeć budynek. Nic. Samochody? Także zwyczaj­ne. Mało nowych, większość miała lata świetności dawno za sobą, trudno więc byłoby stwierdzić, że w tym miejscu zbiera się jakaś elita.
Co robić? Spojrzałem na zegarek. Dochodziła siedemnasta trzydzieści. Pora nijaka. Musiałem się na coś zdecydować. Przed wejściem zrobiło się pusto. Tuż za mną usłyszałem kroki. Obejrzałem się. Dochodząca do mnie kobieta była młoda i zgrabna, ale nie to mnie interesowało. Najważniejsza była jej twarz, jej oczy. Piękne, duże, niebieskie oczy spojrzały na mnie tylko przelotnie. Minęła mnie tak blisko, że poczułem miły zapach perfum. Byłem pewien, dokąd idzie i nie myliłem się. Zbliżając się do parkingu, odwróciła się, jakby chciała sprawdzić, co robię. Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech, który w moim umyśle stał się wyraźną zachętą, bym się nie wahał.
Co robić?! Palce zwinąłem w pięści tak mocno, że aż zabolało. Kobieta, znikając za drzwiami budynku, przez moment jeszcze raz rzuciła w moją stronę krótkie spojrzenie.
– Niech to... – warknąłem przez ściśnięte zęby i kopnąłem z całej siły leżący nieopodal kamień, który poszybował w kierunku zaparkowanych samochodów. Zamarłem. „Pocisk” spadł tuż przy białym oplu i odbił się od opony. Szybko rozejrzałem się dookoła. Ulga. Nikt nie widział i nic się nie stało. Tego tylko brakowało, bym coś zniszczył...
Decyzja! Jaka decyzja?! Bałem się, ale pragnienie rozwiązania zagadki przygniatało z niesamo­witą siłą. Niech to będzie jak obrona pracy magisterskiej, jak obrona domu przed włamywaczem, jak walka o życie! Jeśli się teraz wycofam, będę miał do siebie pretensje na zawsze! Jakakolwiek motywacja do determinacji była w tej chwili na miejscu. Musiałem podjąć decyzję najlepszą z moż­liwych.
Trzęsąc się jak z zimna w prosektorium i pocąc niczym w saunie, ruszyłem wprost do drzwi bu­dynku, który nagle jawił mi się niczym arena z czekającymi głodnymi lwami. Klamka niemal „opa­rzyła” mi dłoń, ale nie mogłem się cofnąć. Już nie.
– Dotkniesz czegoś, co niedotykalne. Otwórz swoje serce i patrz! – zabrzmiało w mojej głowie. Głos. To znowu był ten sam Głos, który mówił do mnie z ciemności. Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że powinienem się tu znaleźć.
Pomieszczenie okazało się czymś w rodzaju przedpokoju pełniącego rolę szatni. Na zdobiącej ściany boazerii umieszczono wieszaki, na których spoczywało całe mnóstwo kurtek i płaszczy. Nie miałem zamiaru liczyć, ale mogła być ich setka albo i więcej. Przede mną było jeszcze dwoje na­stępnych, przeszklonych matowymi szybami drzwi. To właśnie za nimi musieli być ci wszyscy lu­dzie, bo w tej chwili rozległ się dźwięk gitar i dobywający się z wielu ust śpiew. Znów wahanie. Wejść dalej? Nie! Przecież nie mogłem się wycofać. Postanowiłem nie rozbierać kurtki. W ten spo­sób łatwiej będzie wyjść szybko, bez zatrzymywania.
Zrobiłem dwa kroki przed siebie, kiedy drzwi, do których zmierzałem, nagle się otworzyły. W wąskim przejściu niemal zderzyłem się z jakimś nastolatkiem, który błyskawicznie mnie minął i skręciwszy, zbiegł po schodach na dół. Nie byłem pewien, czy to tylko złudzenie, ale miałem wra­żenie, że ten chłopiec, może piętnastoletni, nie miał oczu... Może to jednak tylko zwykły omam, imaginacja albo sugestia strachu, by stąd uciekać... Szybko spojrzałem do wewnątrz pomieszczenia. Większość ludzi siedziała do mnie bokiem, ale niektórzy, siedzący pod przeciwległą ścianą, zwróceni byli do mnie twarzami. Ktoś będący kilka metrów ode mnie podniósł głowę. Tak. Ten chłopiec był złudzeniem. Wszyscy inni mieli oczy Estery. Tak samo normalne, zdrowe, żywe, przemawiające.
Zaraz przy drzwiach było wolne miejsce. Lepsze przydarzyć się nie mogło. Niemal od razu do­stałem do ręki jakąś otwartą książkę. Kobieta, która mi ją podała, życzliwie się uśmiechnęła i wska­zała palcem na tekst. Śpiewnik. Przed sobą miałem słowa śpiewanej piosenki. Religijnej piosenki. Zaraz przyszła mi do głowy oczywista myśl: sekta. Trafiłem do jakiejś sekty! Kolejny wniosek był równie oczywisty: należało natychmiast uciekać! Nie dość, że żadna religia mnie nie pociągała, to wszystkie media przestrzegały przed niebezpieczną działalnością sekt. Chciałem się podnieść, ale coś przytrzymało mnie na krześle. Jeżeli są niebezpieczni, to dlaczego ich oczy?... Nie... Nic nie ro­zumiałem. Rzeczy normalne stały się nienormalne. A może właśnie było na odwrót?! Ta myśl nie­mal mnie powaliła. Może to do tej pory wszystko było do góry nogami?
Przestano śpiewać. Niemal podskoczyłem z wrażenia, gdy tuż przede mną wstał niewysoki męż­czyzna i zaczął coś głośno mówić. Po chwili zrozumiałem, że nie zwraca się do zgromadzonych, ale do samego Boga. Po nim wstał ktoś inny z drugiej strony sali, potem jakaś kobieta. Nikt z nich nie użył żadnej znanej mi z dzieciństwa modlitwy. Wszyscy modlili się własnymi słowami, nie zawsze składnymi, ale pełnymi osobistych przeżyć.
Do stojącego nieopodal mikrofonu podszedł jakiś człowiek.
– Chwała Bogu! Otwórzmy Ewangelię Mateusza na rozdziale szóstym i przeczytajmy od dwu­dziestego drugiego wersetu.
Na sali zaszeleściły przewracane kartki. Zachęcający do czytania mężczyzna miał około czter­dziestki. Mógł być w moim wieku. Krótkie, przyprószone siwizną włosy, kilkudniowy zarost. Pada­jące na niego światło wydobywało to, co wskazywało na minione, chyba niełatwe lata życia. Ubra­ny był w zwykły, pospolity sposób: dżinsy i koszulę w kratkę. Trudno byłoby powiedzieć o nim: ksiądz, kapłan, duchowny. Tylko okulary dodawały nieco powagi.
– Czytajmy razem: „Oko jest świecą ciała; więc jeśli twoje oko byłoby dobre, całe twoje ciało będzie jasne; zaś jeśli twoje oko byłoby złe, całe twoje ciało będzie ciemne. Zatem jeśli światło, które jest w tobie, jest mrokiem, sama ciemność jakaż będzie?”
Zamarłem. Przeczytane chóralnie słowa podziałały wprost paraliżująco. To nie mogło być ot tak sobie. Czy ktoś wiedział?... Niemożliwe. Przecież nikt nie mógł zrobić niczego tak błyskawicznie! Teraz nie mogłem stąd uciec. Oczy... Złe oczy to ciemność... A jeśli światło jest mrokiem... to jakaż jest ciemność?...
– Chore oko, to ciemne myśli – powiedział człowiek przy mikrofonie. – Złe myślenie, to złe postępowanie. Jeśli nie dopuszczamy Bożego Światła, nie będziemy mieli prawdziwego pokoju, na­wet jeśli wydaje się nam, że wszystko jest w porządku. Pamiętacie Saula, który potem stał się Paw­łem? Czy był gorliwy? Czy potrafił poświęcić się całkowicie dla sprawy, którą uważał za słuszną? Czy był przekonany, że wszystko, co robi, jest dla Boga? Bez wątpienia. Saul był przekonany, że jego postrzeganie Bożych zasad jest właściwe, dlatego z wielką gorliwością poświęcał się, by tępić chrześcijan jako niebezpiecznych odstępców. Z powodu hardości jego serca Bóg musiał zastosować drastyczny środek. Z całą pewnością Saul wiele razy słyszał Ewangelię, ale dopiero spotkanie Jezu­sa na drodze do Damaszku zmieniło jego sposób patrzenia na rzeczywistość. I to w jaki sposób?! Znalazł się w ciemności, swojej własnej ciemności, w której przez trzy dni i noce mógł zobaczyć dotychczasowe życie. Świat skurczył się i Saul doznał mroku własnego wnętrza. Wszystko, co do tej pory uważał za prawdę, runęło. Całe poświęcenie, wszelkie wysiłki obróciły się przeciwko nie­mu. Dlaczego? Bo jego serce okazało się harde, zbyt twarde, by dopuścić to, co było rzeczywisto­ścią. Ta ciemność niczym czarna dziura przyciągnęła wspomnienia o mordowanych ludziach, o cierpieniu więzionych. Takie wspomnienia nagle i drastycznie przybrały na wadze i przygniotły z gwałtowną siłą. Dlatego Saul trzy dni nic nie jadł i nie pił. Jeżeli taki stan rzeczy wywołany jest przez rzeczy tego świata, może stać się najgorsze. Stąd depresje i samobójstwa ludzi, którzy nie potrafią unieść ciężaru swojego własnego zła. Jest jednak inna droga. Jest nią Boża łaska. „Smutek, który przychodzi od Boga, daje upamiętanie ku zbawieniu i nikt go nie żałuje, smutek zaś światowy sprawia śmierć.” Tak Paweł, nawrócony do Pana Saul, napisał do świętych w Koryncie. Musimy umieć korzystać z łaski. Łaska to niezasłużona życzliwość wobec nas, grzeszników. Każdy, kto choć raz świadomie zgrzeszył, umarł. To nie śmierć naszego ciała, ale ducha, dzięki któremu możemy mieć łączność z Bogiem. Jeśli duch nie żyje, wszelka ludzka aktywność nie ma sensu. Będąc duchowymi trupami dla Boga nie jesteśmy w stanie zrobić zupełnie niczego. Dlatego Jezus poniósł śmierć na krzyżu i zmartwychwstał, aby dać nam nowe życie, aby ożywić naszego martwego ducha...
Przestałem słuchać. Więcej znieść bym nie mógł. Zaczynałem rozumieć. Ja także znalazłem się w swojej ciemności i było to doznanie straszne. Do chwili, kiedy znalazłem się na masce samocho­du, otaczające mnie rzeczy traktowałem nie do końca poważnie. Wydawało mi się, że na te najważ­niejsze sprawy mam jeszcze mnóstwo czasu. Dywagacje nad tym, co może być po śmierci, pozosta­wiałem innym. Zresztą, ogólnie rzecz ujmując, spodziewałem się nicości pozbawionej świadomości czegokolwiek. Tak jednak się nie stało. Znalazłem się w nieprzeniknionej nicości, ale byłem jej cał­kowicie świadomy. Dzisiaj jestem pewien, że nie chcę tam wracać. Dziś jestem świadomy, że zmar­nowałem dotychczasowe życie i nie mogę tego dłużej ciągnąć. Moje oczy były złe, a pewność jakiejkolwiek racji okazała się czczym urojeniem. Gdyby było inaczej, nie miałbym powodu bać się czegokolwiek, a bałem się. Panicznie. Okalający mnie mrok i niepewność okazały się przerażające. W tej ciemności nie miałem spokojnych, pewnych siebie myśli. Nie ma chyba niczego gorszego od niepewności. A może jest? Gdybym wiedział, że tam pozostanę... To może byłoby jeszcze gorsze, bo oznaczałoby świadomość niepewności na zawsze! W takim przypadku wolałbym nie istnieć w ogóle, ale na to jest za późno. Skoro już się urodziłem, nie mogę przestać istnieć, nawet jeśli umrę jeszcze raz.
Lekarze twierdzili, że znalazłem się w stanie hipotermii. Może tak próbowali wyjaśnić, co się ze mną stało, ale to nie była hipotermia. Ja umarłem. Tego byłem pewien. Powrót do życia nie był też dziełem jakiegoś przypadku. Głos, który słyszałem, nie był iluzją. Brak oczu, który widziałem, z całą stanowczością nie był chorą sugestią poobijanego mózgu. I miejsce, w którym się znalazłem...
Człowiek przy mikrofonie mówił dalej. Widziałem, jak porusza ustami, nic jednak do mnie nie docierało. Dobiegały mnie jakieś dźwięki, których nie byłem w stanie rozróżnić... Zamknąłem oczy. Miałem nieodparte wrażenie, że dotarłem na skraj jakiejś przepaści. Mógłbym się cofnąć, ale po­wrót do starego sposobu myślenia prowadził donikąd. Przede mną była wielka niewiadoma, prze­paść, w której nie widziałem dna. Co tak naprawdę oznaczało wierzyć? Irracjonalność? A może wręcz odwrotnie? Może wierzący ludzie wierząc, uznawali rzeczy, które istniały, choć nie były wi­doczne? Jakiś Saul prześladował chrześcijan i nagle stał się ich współwyznawcą... Dlaczego taka nagła zmiana? Jeśli przeszedł coś podobnego do mnie, to rozumiałem dlaczego... Głos. Jeżeli prze­mówił do niego Głos, to wobec wszystkich innych rzeczy, jakie widział wcześniej, nie mógł mieć żadnych wątpliwości. A ja? Czy miałem prawo mieć wątpliwości? Czy miałem prawo mieć harde serce? Przed oczami przewijały mi się obrazy z przeszłości. Nigdy nie byłem jakimś strasznie złym człowiekiem, ale bywały chwile, kiedy sumienie nie dawało mi zasnąć. Czy kradłem? Na pewno nie więcej od innych. Nikt mnie nigdy nie przyłapał, to jednak nie mogło oznaczać, że byłem w po­rządku. Kłamstwa? A kto nie kłamał? Cały dzisiejszy świat postawiony jest na kłamstwie. Pijań­stwo? Upiłem się może dwa razy w życiu i to bez większych konsekwencji, ale sumienie powie­działo, co o mnie myśli. Seks? Tu sumienie zagłuszałem, jak tylko się dało. Wiele razy. Złość? Zło­śliwość? Gniew? Nie potrafiłbym policzyć. Wulgarne słowa? Bywały miejsca, gdzie bez nich czło­wiek się nie liczył. Mógłby próbować się wytłumaczyć, usprawiedliwić, ale... jeśli Głos... jest Bo­giem...
Podskoczyłem z przerażenia! Tym razem podskoczyłem. Ktoś mnie dotknął i ze strachem na­tychmiast otworzyłem oczy.
– Przepraszam.
Tuż przy mnie siedziała pielęgniarka ze szpitala. Estera. To była tylko Estera. Nie Bóg. Serce waliło jak oszalałe, ale odetchnąłem z ulgą. Obok mnie przechodziło wielu ludzi, inni stali i rozma­wiali. Zupełnie straciłem poczucie czasu. Nie zauważyłem, kiedy spotkanie się skończyło.
– Nie chciałam przestraszyć – wyraz jej twarzy zdradzał zmieszanie.
– Nie... nic się nie stało – jęknąłem bez przekonania.
– Mam wrażenie, że skądś pana znam... – powiedziała niepewnie.
– Szymon Kamyk – przedstawiłem się, lecz w jej spojrzeniu widziałem kolejne pytanie. Nie po­znała mnie!
– Jestem zmartwychwstańcem z pani oddziału – szybko wyjaśniłem.
Z wrażenia zasłoniła usta dłonią. Zrobiła to tak, jakby obawiała się na głos krzyknąć. Oczy miała wielkie i okrągłe. I piękne. Piękne jak... porządne życie.
– Skąd pan się tu wziął?! – z trudem wymusiła szept.
– Śledziłem – szczerze przyznałem. – Od przystanku autobusowego. Tam... przypadkiem panią zobaczyłem i śledziłem.
– Ale dlaczego?
Od czego zacząć? Nie wiedziałem. Choć wcześniej próbowałem zaplanować tę rozmowę, cały scenariusz runął.
– Może... może wyda się dziwne, co powiem, ale dla mnie samego wszystko, czego doznaję od chwili wypadku, nie mieści się w głowie. Teraz mam już tylko dwa wytłumaczenia. Zanim jedno z nich wybiorę jako rzeczywiste, muszę zadać pytanie.
– Nie wiem, czy będę potrafiła odpowiedzieć. Może lepiej kogoś zawołam.
– Nie. Na razie nie. Od kiedy wróciłem do życia i do czasu, kiedy przyszedłem na to miejsce, spotkałem tylko kilka normalnych osób. Pani i małe dzieci. Pewnie zaraz pani zapyta, na czym po­lega wasza normalność? Otóż... macie oczy... Ludzie, których tu widziałem, także je mają. Proszę mi powiedzieć... kim jesteście?
– Nie bardzo rozumiem... oczy?
– U wszystkich innych ludzi widzę martwą pustkę w miejscu oczu. Wasze oczy są żywe...
Siostra Estera zacisnęła usta, a po jej policzkach spłynęły łzy.

Remigiusz Koczy
Remigiusz Koczy
Opowiadanie · 4 października 2010
anonim