Drugi raz cz.7 ostatnia

Remigiusz Koczy

 

– Panie Jezu! – powiedział mężczyzna, który siedział naprzeciw mnie. – Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałem. To niezwykłe...!
– Szokujące – przyznał drugi.
– Panie Jezu... – trzeci mężczyzna także nie był w stanie ukryć zdumienia.
– Lekarz stwierdził zgon – potwierdziła moje słowa Estera. – W całym szpitalu huczało o przy­padku Szymona. Jeszcze parę minut i pokroiliby go skalpelem. Nie wiem, czy wtedy by tu był...
Siedzieliśmy w niedużym pokoju na piętrze ja, trzech mężczyzn, których nazywano starszymi i Estera. Niemal natychmiast, kiedy zwierzyłem się mojej pielęgniarce, zaproponowali rozmowę i po przedstawieniu się sobie, przeszliśmy na ty. Ta bezpośredniość nieco mnie rozluźniła, choć nadal nie czułem się całkiem swobodnie. Znalazłem się sam w nieznanym miejscu i zupełnie obcym lu­dziom opowiedziałem ostatnie kilkanaście dni swojego życia. Niewątpliwie zrobiłem wrażenie. Nie o to jednak chodziło. Potrzebowałem odpowiedzi. Od Estery dowiedziałem się, że ludzie, z którymi teraz rozmawiam są chrześcijanami. Kiedy to usłyszałem, zaśmiałem się. Prawie sto procent obywateli tego kraju nazywa siebie chrześcijanami. Nie śmiałem się długo, bo od tamtych odróżnia­ły ich te żywe oczy. To mogłem stwierdzić sam i bez żadnych wątpliwości. Istniała zatem jakaś obiektywna przyczyna tego stanu rzeczy. Musiałem zadać konkretne pytanie.
– Większość ludzi, z jakimi się spotykam, twierdzi, że są chrześcijanami. Co waszą religię różni od tamtych?
– Prawdziwe chrześcijaństwo nie jest religią – powiedział jeden z mężczyzn. Nie zapamiętałem jego imienia, ale nie to było istotne. Miał około pięćdziesiątki, ciemne, kręcone włosy i sympatycz­ne, szczere spojrzenie. Sprawiał wrażenie obytego intelektualisty.
– Wszystko, co jest związane z jakimkolwiek bogiem, jest religią – powiedziałem bez namysłu.
– Religie, to ludzkie próby zadowolenia Boga. Chrześcijaństwo nie jest oparte na wysiłkach człowieka, ale na doświadczaniu Chrystusa jako Życie i to nas właśnie odróżnia. Każdy z nas uwierzył, przyjął Jezusa jako Zbawiciela i uznał jako Pana. Dzięki wierze Bóg zrodził nas z Ducha i ożywił.
– Z tego, co powiedziałeś, wynika, że zostało ci dane to oglądać – wtrącił drugi i poprawił zjeż­dżające z nosa okulary. - Widzisz różnicę między martwymi i żywymi. I to właśnie jest niezwykłe.
Z trudem przełknąłem ślinę. Usłyszałem coś, co podejrzewałem. Czarna czeluść, pustka, nicość jednoznacznie kojarzyła się ze śmiercią. Ludzie z normalnymi oczami byli dla mnie żywi. Estera i lekarz. Nie było wątpliwości, że od pierwszych chwil po przebudzeniu w szpitalu pielęgniarka koja­rzyła mi się z życiem, a lekarz?... Był jak upiór. Potem upiory spotykałem na każdym kroku. Nawet moja Natalia! A co ze mną? Do tej pory nie miałem odwagi spojrzeć w swoje własne oczy, by sprawdzić, czy je mam. Może moja fizyczna śmierć nie była najgorszą rzeczą, jaka mi się przyda­rzyła?
– A wy... - zacząłem niepewnie – czy widzicie... moje oczy?
– Widzimy – odpowiedział trzeci z mężczyzn. Ten miał na imię Jakub. Zapamiętałem. Mówił charakterystycznym, chrapliwym głosem. - Widzimy, ale nie oznacza to, że jesteś w porządku. Twoja zdolność jest czymś wyjątkowym i podejrzewam, że może niebawem ustać.
– Dlaczego? - spytałem szybko, bo takiego zdania się nie spodziewałem.
– Otrzymałeś coś wyjątkowego: drugą szansę. Kiedy tylko zdecydujesz, co z nią zrobić, taki dar może zniknąć. Bóg nigdy niczego nie robi dla zabawy. To nie jest jakaś gra, ale walka o życie. W tym przypadku o twoje własne.
– Więc sądzicie, że Głos, który słyszałem, to Bóg?
– Nie mamy wątpliwości – powiedział Piotr. Przypomniało mi się, jak ten pierwszy ma na imię: Piotr, zupełnie jak jeden z apostołów.
Pytanie, czy ja mam prawo mieć wątpliwości, było coraz mniej na miejscu. Piotr, Jakub i ten trzeci ich nie mieli. Co powinienem zrobić? Stać się jednym z nich? Nie będzie to żałośnie śmiesz­ne? Szymon-sekciarz! Tak będą o mnie mówić i przede mną uciekać. Większość życia unikałem re­ligianctwa i wszelkich przejawów dewocji. Powiedzieli, że chrześcijaństwo to nie religia. Więc co? Do tej pory znałem chrześcijaństwo jako religię pełną obrzędów, świąt, bogatych świątyń i wszech­obecnego klerykalizmu. Inne, pomniejsze wyznania traktowane były jako niebezpieczne sekty, któ­re należało trzymać na dystans. Na dodatek w całym tym pomieszaniu panował totalny bałagan. Ka­tolicy kłócili się z protestantami i prawosławnymi, a jednocześnie mówili o tolerancji i ekumenii. Wszyscy twierdzili, że mają rację i są jedynym prawdziwym kościołem.
– A wy... jak się nazywacie? – palnąłem, zupełnie jakbym chciał zaatakować, choć takiego za­miaru wcale nie miałem.
Na twarzy Piotra pojawił się delikatny uśmiech.
– Większość ludzi to interesuje – stwierdził niespeszony moim zachowaniem. – Na samym po­czątku, kiedy apostołowie zwiastowali ewangelię, powstawały kościoły w miastach. Były więc ko­ścioły w Jerozolimie, Koryncie, Rzymie. My jesteśmy kościołem w naszym mieście. Nie mamy żadnej specjalnej nazwy. Oczywiste jest, że kościół to nie budynek, ale ludzie, którzy oddali swoje życie Jezusowi i narodzili się z Boga na nowo. Takich ludzi spotkałeś kilka minut temu. Przychodzą tu też tacy, którzy jeszcze nie należą do Boga. Być może kogoś takiego także widziałeś.
Więc młody człowiek w drzwiach nie był przywidzeniem!
– Widziałem nastolatka. Myślałem, że mi się wydawało.
– Część naszych dzieci jeszcze nie uwierzyła. Przychodzą tu też ludzie zainteresowani życiem z Bogiem, ale także wciąż nie są wierzący. Nie jesteśmy jakąś zamkniętą sektą, ale społecznością otwartą dla każdego, kto chce szukać Boga – głos Jakuba nie brzmiał dobrze, ale treść słów mnie interesowała. – Wiara to nie tylko uznawanie istnienia Boga, ale wiara samemu Bogu. To bardzo ważna różnica, bo większość ludzi nazywa siebie wierzącymi z powodu wiary w istnienie Boga, a to stanowczo za mało.
– Wasze dzieci nie są chrzczone? – spytałem, ale odpowiedzi już się domyślałem.
– Chrzcimy tylko tych, którzy naprawdę się nawracają, wyznają to i widać zmiany w ich życiu – powiedział trzeci starszy. – Najpierw trzeba uwierzyć, potem możliwe jest zanurzenie w wodzie. Sam fakt chrztu pokazuje udział w śmierci Jezusa i Jego zmartwychwstaniu.
Taka odpowiedź przerosła moje domysły. W ogóle byłem ignorantem w tych sprawach i ze swej strony nie miałem do powiedzenia właściwie nic. Co teraz? Trudno było mi to pomieścić w głowie. Nie byłem zdatny do teologicznych dysput, ale to, co usłyszałem, nie nie mogłem traktować jako teologię. Zachowanie tych ludzi było normalne, pozbawione jakiegokolwiek dziwactwa, a to, co mówili, kojarzyłem ze zwykłym życiem. Byli żywi i mówili o życiu. Ja byłem martwy i potrzebo­wałem życia.
– Tylko wy tacy jesteście? – spytałem po krótkiej ciszy, której nikt nie zmącił. Widziałem, że nie chcą się narzucać.
– Co masz na myśli? – oddał pytaniem Piotr.
– Wasze... wyznanie, kościół, skoro nie powinienem używać słowa: religia – dopełniłem wątpli­wość.
– Nie. Tak naprawdę o życiu nie decyduje przynależność kościelna, ale właściwa relacja z Jezu­sem. Najpierw trzeba dać się zbawić, potem dopiero uznać Bożą decyzję dotyczącą przynależności do kościoła. Kościół to zwołanie wywołanych, zgromadzenie ludzi, których Bóg ożywił i zgroma­dził na miejsce przez siebie wybrane. Do człowieka należy ten wybór, zobaczyć i zaakceptować. Każdy, kto się narodził z Boga na nowo jest dla nas bratem i siostrą w Chrystusie niezależnie, czy jest baptystą, zielonoświątkowcem, wolnym chrześcijaninem, czy kimkolwiek. Warunkiem jest oży­wiony duch.
– Ożywiony duch... – powtórzyłem bezwiednie. Miałem wszystkiego dość. – Co powinienem zrobić?
– Przeczytam coś – powiedział Piotr i otworzył grubą książkę – ze Słowa Bożego. To będzie z Listu do Efezjan: „I wy umarliście przez upadki i grzechy wasze, w których niegdyś chodziliście według modły tego świata, naśladując władcę, który rządzi w powietrzu, ducha, który teraz działa w synach opornych. Wśród nich i my wszyscy żyliśmy niegdyś w pożądliwościach ciała naszego, ule­gając woli ciała i zmysłów, i byliśmy z natury dziećmi gniewu, jak i inni...” To już wiesz, prawda?
Skinąłem głową, a on kontynuował.
– Dalej pisze tak: „ ...ale Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, dla wielkiej miłości swojej, którą nas umiłował, i nas, którzy umarliśmy przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem - łaską zbawieni jesteście - i wraz z nim wzbudził, i wraz z nim posadził w okręgach niebieskich w Chrystusie Jezusie, aby okazać w przyszłych wiekach nadzwyczajne bogactwo łaski swojej w dobroci wobec nas w Chrystusie Jezusie. Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił. Jego bowiem dziełem jesteśmy, stworzeni w Chrystusie Jezusie do dobrych uczynków, do których przeznaczył nas Bóg, abyśmy w nich chodzili.” - popatrzył na mnie przez chwilę nic nie mówiąc, a ja miałem pustkę w głowie.
– Więc? - jęknąłem.
– Sprawa jest prostsza, niż się wydaje. Bóg nie oczekuje wielkich czynów, by za to zapłacić zbawieniem. Wręcz odwrotnie. Łaska jest czymś, na co nie zasługujemy. Łaska jest niezasłużoną życzliwością ze strony Boga wobec nas, grzeszników. Zbawienie jest z łaski, za darmo, nie za uczynki. Dobre uczynki wynikają z życia, które jest od Boga. Będąc martwym, sam siebie nie ożywisz. Większość ludzi, będąc martwymi duchowo, próbuje kupić sobie zbawienie religijnymi, ale martwymi uczynkami. U Boga nic tak nie można zdobyć. Religie mówią: czyń dobrze, a może będziesz zbawiony. Bóg mówi: daj się zbawić, a będziesz dobrze czynił. To jest różnica między Śmiercią a Życiem. Życie to bycie w okręgach niebieskich wraz z Bogiem, wraz z Chrystusem. Wybór należy do ciebie, Szymonie.
– Co mam powiedzieć? – szepnąłem, gdyż gardło ścisnęło się do granicy bólu, a do oczu napły­nęły łzy.
– Wystarczy szczere serce i proste słowa. Wyznaj przed Bogiem swoje grzechy i uwierz, że Jezus wziął je wszystkie na krzyż. Każdy, kto uwierzy w swoim sercu, że Bóg wzbudził Jezusa z martwych i wyzna ustami, że Jezus jest Panem, zbawiony będzie. Tak mówi Pismo. Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie... jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy, i oczyści nas od wszelkiej nieprawości...
Musiałem się opanować. Całe moje dotychczasowe doświadczenie życiowe padało w tej chwili w gruzy. W momencie, kiedy znalazłem się na masce samochodu, wszystko mogło się skończyć i stać bezpowrotnym wspomnieniem. Dostałem jednak drugą szansę. Jak mało kto, dostałem drugą szansę na inne życie. Jeśli Bóg istnieje, musi się tak stać. Właśnie teraz musi się tak stać!
– Głosie, kimkolwiek jesteś, obiecałeś być dla mnie Światłem – prawie wybełkotałem. – Wierzę, że tak się stało. Wyznaję, że Jezus umarł za moje grzechy. Wyznaję, że grzeszyłem bardzo... – moje usta mówiły. Mówiły o rzeczach strasznych, które do tej pory wydawały mi się zwykłe, normalne, powszechne, ale były straszne. Mówiłem, ocierając rękawem łzy, a przestawały to być łzy smutnego ubolewania. Z każdym słowem moje serce stawało się coraz lżejsze, a łzy wyrażały ulgę. Niesamowitą ulgę. Spadał ze mnie ciężar starego życia, ciężar złości, kłamstw, nienawiści, pożądliwości i całego innego plugastwa, które od lat we mnie siedziało i do którego byłem przyzwyczajony, jak do cząstki mnie samego. Mówiłem i prosiłem o ratunek przed tym wszystkim, a ratunek nadchodził wraz z każdym słowem. Teraz nie miałem wątpliwości. Żadnych! Pojawiła się tylko krótka myśl, żal, że zrobiłem to tak późno...

Remigiusz Koczy
Remigiusz Koczy
Opowiadanie · 5 października 2010
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    !... - wykrzyknik po wielokropku, a nie przed (albo wcale).

    · Zgłoś · 14 lat
  • Remigiusz Koczy
    Dzięki. To oczywiste.

    · Zgłoś · 14 lat