Literatura

Schizofrenia (opowiadanie)

Marzena Lamin

 

Dwie obrączki na stole. Czerwona i żółta. Plastikowe. Leżą sobie tak spokojnie, jakby nie znały swojego przeznaczenia. Żółta dla faceta, na sto procent. Bo to kobiety są romantyczkami i musi odpowiadać im czerwień. Z drugiej strony są też bardziej zazdrosne. To do babki oba pierścionki. A jemu? Pół litra, ucieszy się.
Trzeba tylko uważać żeby nie wyszło, że obrączki są z automatu. Wrzucasz dwa złote i masz. Po co chodzić po jubilerskich i wydawać całą wypłatę? Nie pracuję, nie mam pieniędzy. Ojej.


Dziewiąta jedenaście, środek nocy. Jeśli pies sąsiada zawyje jeszcze raz, osobiście upiekę go w piekarniku na obiad. Niezbyt inteligentnie szczeka z radości, smutku i nudy. Przez sen też skomle, i przy jedzeniu. Gdybym tyle gadała, już dawno wykluczyliby mnie z klanu ludzi. Tak się starać muszę i poświęcać. Język za zębami, prosta sprawa.
Spać, spać. Kołdra jest przyjemnie nagrzana. To moje osobiste ciepło, mam powód do dumy. Takiej temperatury nie ma nikt żywy, wrę. Gotuję się. Widzę jak para leci sobie w górę, osadza się na suficie i skrapla. Spada na mnie deszczyk, taka rosa. Jestem jak kwiatek, grinpis.
Nienawidzą mnie, bo jestem jak kwiatek. Zdeptać mnie chcą, zazdrośnicy. Rzucają na mnie jakieś czary, kupują lalki voodoo i rzucają je prosto w ogień, śmieją się za plecami i podstawiają nogi na korytarzu. Rzucają we mnie kulkami energii, nocą wkradają się do mojego pokoju i grożą. Biegają tam i z powrotem, coraz szybciej szybciej szybciej.
Spać, spać. Ten pies za głośno oddycha, może mam dziurawe drzwi. Pod kołdrą bezpieczeństwo, on sapie półtora metra ode mnie. Głodny, pewnie go nie nakarmili. Nie jestem smaczna, skóra i kości. Te potwory lubią kości, ratunku!


- Idziemy na pizzę? – uśmiech. Wybita jedynka, na jego miejscu nie pokazywałabym zębów.
Pizza, takie ciasto ze ściepkami lodówkowymi. Stary ser, zmielona świnia, grzybki-halucynki i sos pomidorowy.
- Pizzę z szynką. – Świnią. Po co mnie pyta, skoro wie, że i tak nie dam się wyciągnąć? Tu jest moje miejsce, własna fontanna. Patrzę jak woda leci. Dokładnie w dół.
- To może zadzwonię i zjemy tutaj? – Znowu dziura po jedynce. Woda mi mówi, że go nie lubi. Siedzi tutaj, noga na nogę, udaje troskliwą mamuśkę. Niby patrzy mi w oczy, co innego go interesuje. Drogą pizzy do łóżka, jasne gościu. Głupia nie jestem, wiem jak to jest z facetami. Nie ma miłych bez powodu: albo są chorzy psychicznie, albo muszą zaspokoić pewne potrzeby. Nieuczuciowe, wiadomo.
- Wsadź sobie tą pizzę w jedynkę – ryjek mi się uśmiechnął. He He.
Nie ma go.
Nie, żeby się uraził czy coś.


Jego już nie ma, a woda nadal leci w dół. Spokojnie sobie krąży, a po mojej prawej stronie zjawia się Anka.
- Debil.
O, ależ się zdziwiłam. Nie stać jej na zwykłe „cześć, co u ciebie?”. Jest zbyt przewidywalna.
Długo tu siedzisz?
- Długo tu siedzisz? – Patrzę w wodę. Nie muszę na nią spoglądać, nic się nie zmienia. Czarne ciuchy, czarne włosy, czarny nastrój, biała twarz i płytka ironia w głosie. Bardziej przewidywalne są tylko odcinki Majki. Kogo interesuje ta ćma, co dała sobie wszczepić bachora przy badaniu piersi?
Cisza już trochę trwa, zaraz pójdziemy na działkę.
- Idę na działkę, ojciec chciał żebym mu przyniosła bla bla – mnie to bardzo interesuje, kochana. Zaraz podniosę się z zimnego kamienia i dojdę do wniosku, że znowu zdrętwiały mi nogi. Ona ode mnie nie wymaga chodzenia, wszystko jedno.


Czołgam się. Liście mi się kleją do brzucha, żółknę razem z nimi. Jestem teraz jak padalec. Wija. Przylegam do podłoża, jakbym była jego częścią. Anka biegnie, coraz szybciej. Ucieka? Idź sobie, idź! Nie potrzeba mi tu ani ciebie, ani niczego innego. Zaraz będę liściem dębu, będziesz po mnie deptać, jakbym nigdy nie istniała. Tak, Anka! Zakłamana dziewczynko, to ty mnie zdepczesz, nie ci od voodoo.


- Hej, słyszysz mnie?
Nie odzywa się do mnie, drugi tydzień. Nawet wiem dlaczego, wszystko jej jedno. Jakiś test musi zdać, myśli, że wartość to nos w książkach.
Telefon walnął w ścianę, stał się trzema telefonami. No, teraz już do niej nie zadzwonię. I dobrze!


Przykro mi, bo babcia siedzi teraz w samotności. Gorący pokoik o specyficznym zapachu, tłusta zupa ze starym makaronem i szlagiery, wcale nie pozwolą jej zatamować smutku.
Przepraszam, nie chciało mi się żyć. A autobus był na przystanku, kiedy leżałam w łóżku. Nie po drodze mi było, babulu.
I co zrobiłaś? Tylko twoja wina! Zimno mi! Czas ruszyć nogi i zrobić ogień w piecu. I wiesz, jak się poparzę, to zrobię ci wyrzuty sumienia.
Zawsze musiałaś wszystkich niszczyć, egoistka.


- Halo, odezwij się.
Ona mnie chyba już nie lubi, a jeszcze miesiąc temu byłyśmy jak dwie gruszki połówki. Wstydzi się, bo wyglądam jak facet albo boi się, że na nią też będą czary rzucać.
- Buuu! Bój się! Uciekaj!
To ona za tym wszystkim stoi, donosiła na mnie przez cały czas. Świetny spisek, wspaniała gra aktorska – ma pani angaż w moim nowym filmie! Tytuł „polskie oszustki w czerni”. Coś wspaniałego, choć ani trochę ambitnego.
- Kocham cię, kocham cały świat! – krzyczę, po czym wyrzucam telefon przez okno. I tak go nie lubiłam. Brzydki był i kolorowy, a mnie kolory męczą. Ukradnę babci cegłę, oddam kiedyś. Przy okazji.


Puk puk
Kto tam?
Hipopotam!
Spadaj, nie mam czasu.
Dobra, wpadnę jutro.


Błehehe. Kochają mnie. Gapią się na mnie z dezaprobatą, prawie przewracają na chodnikach o własne nogi. Jestem tak malutka i chudziutka, podziwiają mnie. Bo mam ich gdzieś i śpiewam tak głośno, jak tylko zapragnę.
Fałsz!
Zamknijcie się, głośniej! Głośniej!
Fałsz!
Już wiem dlaczego nie wychodziłam z domu, dziękuję za poświęcenie, miłego wieczoru, dobranoc. Łóżko jest zimne, chyba się obraziło. Przepraszam! Nigdy więcej tego samego błędu, teraz już tylko ja i ty. Nie rozkminiam już tych ciągłych zmian prezydenta, nastroju, dnia i nocy, zimy i lata, auta i hulajnogi, włosów i łysiny. Łóżko to łóżko. Zawsze to samo, no, przepraszam!
Wybaczam.
Nie gadaj do mnie, spaaać!


- Jesteś bardzo ambitna, ponadprzeciętnie, jak na dziewczyny w twoim wieku.
-Tak, złota, piękna i mądra także jestem. Najlepsza na świecie, proszę pani.
Powiedziałam to?
Chwila, czas jakby... Ha, to wszystko przecież są żarty! Ale jaja, masakra, prawie uwierzyłam.
- Tak, nie wiem co się z tobą dzieje.
Ta, dobra, idź sobie. Nic nigdy nie wiecie, sztywniaki, pieprzę wasze bla bla,
Spać mi się chce.


Zawsze byłam lojalna. Jak wszyscy mówili prawdę, to ja też. Jak kłamali, to ja z nimi. Proste, dobre i właściwe. Aniołek to nie ja, do piekła też się nie nadaję. Jak mam ochotę, to potrafię być miła, czasem pokażę faka i świat przestaje dla mnie istnieć. Porządnie się zdystansowałam, jestem naprawdę dumna. W ogóle nie rozumiem dlaczego ludzie wchodzą mi w drogę. Zapchana skrzynka mejlowa, słuchawka domofonu musi być odłożona, bo wiecznie się do mnie dobijają. Niedługo zainwestuję w nowy zamek, bo jeszcze chwila i wywalą mi drzwi. Moje życie, moja zabawa, a oni za wszelką cenę chcą wyjść na pierwszy plan. Gość-bezjedynkowiec najchętniej zgrywałby Szerloka Holmsa, a Anka w swojej obojętności sięga granic. Żal mi jej, tak szczerze. Pustość jest gorsza od bólu.


Płakałam. Krew leciała mi z nadgarstka. Zlizałam ją i poszłam leżeć, boli mnie głowa.


- Dlaczego się nie odzywałaś? – I ten stroskany głos, boże dopomóż – martwiłem się o ciebie. – Ciąg dalszy. Teraz nie da mi spokoju dopóki nie wymyślę czegoś w miarę do rzeczy. Wszystko fajnie, szkoda tylko, że nie mam teraz ochoty myśleć.
- Wiesz, tak wyszło.
Czerwona obrączka uśmiechała się do mnie zachęcająco, jakby chciała mnie skusić do zabawy z nią. Dawno nie widziałam tak przyjemnej istotki, która jest z pewnością bezinteresowna. Raczej nie doświadczona życiowo, tylko swobodna, malutka, jeszcze nic niewiedząca. Troszkę mi jej żal, matczyna troska.
- To nie jest żadne wytłumaczenie. Przez ponad miesiąc nie dawałaś oznak życia, tutaj nie ma mowy o „tak jakoś wyszło”.
Uważaj, bo się zmęczysz.
Gdybym miała więcej sił, wywaliłabym go ze swojego domu. Ten gość przekracza pewne granice, nie jest moją opiekunką, więc nie ma najmniejszego prawa czepiać się mnie jak dzieciaka, co coś przeskrobał.


Dziś zmienię świat! Szukałam odpowiedniej sukienki przez około trzy godziny. Wybrałam tą czerwoną w duże kwiaty, założę też słomiany kapelusz. Może nawet znajdę kosmetyki i delikatnie się umaluję. Będę chodziła po trawie bez butów, a niech się gapią! Mam to w nosie! Trawa jest tak pięknie zielona, muszę jej dotknąć, nabrać jej pozytywnej energii. Teraz nie potrzebuję niczego więcej. Będzie wspaniale! Jak w marzeniach! Usta się uśmiechają, a ja po raz pierwszy od wielu dni czuję, że ogarniam co się wokół mnie dzieje, to chyba nazywa się wolność. I szczęście.


Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, miłość nie zazdrości, nie unosi się gniewem, nie szuka poklasku.


Ty, patrz na jej twarz! Ha ha ha!
Kulajcie się ze śmiechu, dalej, śmiało.
- Strasznie schudłaś, nie mów, że wróciła...?
Tak, cholera. Już się zaczyna, mogłam się domyślić, że tak będzie. Żadnej zmiany świata nie będzie, on jest zbyt zepsuty. Nie będę się w to mieszać. Wracam do domu.
 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Olivia B.
Olivia B. 20 pazdziernika 2010, 17:14
Dziewiąta jedenaście, środek nocy. - hmmm..... ;]

Jeśli pies sąsiada zawyje jeszcze raz, osobiście upiekę go w piekarniku na obiad. - wywal ''w piekarniku''.
Olivia B.
Olivia B. 20 pazdziernika 2010, 17:28
Nie odzywa się do mnie, drugi tydzień. - bez przecinka.

Telefon walnął w ścianę, stał się trzema telefonami - postaraj się to zdanie przebudować tak, żeby usunąć powtórzenie.

I wiesz, jak się poparzę, to zrobię ci wyrzuty sumienia. - myślałam, że wyrzuty sumienia same się robią...
Olivia B.
Olivia B. 6 listopada 2010, 14:52
Zmian nie ma.
Kiedy Autorka się zdecyduje, autoryzuję tekst. W takiej formie nie mogę.
przysłano: 18 pazdziernika 2010 (historia)

Inne teksty autora

Waniliowe niebo
Marzena Lamin
Jak
Marzena Lamin

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca