Miał na imię Wojtek. Chodził do trzeciej klasy podstawówki. Był dobrym uczniem. Zawsze odrabiał lekcje, dostawał najlepsze oceny...
Jednak od pewnego czasu Wojtuś był smutny. Przestał zjadać do końca posiłki, zapomniał o sznurowaniu butów, opuścił się w nauce. Jego mama zaczęła się martwić, kiedy synek przyniósł drugą czwórkę plus.
– Chodź tutaj, Wojtuś - powiedziała do niego po kolacji - Powiedz, co się stało? Czemu się opuściłeś w nauce?
Chłopiec nie odpowiedział od razu. Musiał najpierw wyjąć knebel, który włożyła mu do ust mama po obiedzie.
– Bo marzenia się nie spełniają! - w końcu wykrzyknął i rozpłakał się. Mama przytuliła go mocno. Synek przestał płakać, bo zaczął się dusić. Na szczęście mama puściła go. Wojtuś odetchnął.
– A jakie się marzenia nie spełniają, mój foteliku?
– Bo, bo... Bo ja sobie wymarzyłem, żebym zobaczył Świętego Mikołaja lecącego saniami, kiedy idę rano do szkoły. Żeby Święty Mikołaj mnie zobaczył i żeby wylądował obok mnie. I żeby uśmiechnął się do mnie, i podarował mi czerwony rowerek!
– No nie wiem synku, synku. Jak będziesz miał same szóstki i piątki, to może w grudniu Święty Mikołaj zrealizuje twoje marzenie.
– Naprawdę? - zapytał z nadzieją w głosie, aż mu się oczy zaświeciły.
– Nie! Przecież Świętego Mikołaja nie ma! Tyle razy już ci mówiłam, a ty mnie nie słuchasz! Marsz do nauki! Jutro ma być szóstka, a jak nie, to ci łeb ukręcę!
Wojtuś pomaszerował do nauki. Na drugi dzień dostał piątkę z plusem, więc mama ukręciła mu tylko nóżkę.
Jednak Wojtuś zawziął się. Zaczął się uczyć, w końcu został najlepszym uczniem w klasie.
W końcu nastał grudzień. Śnieg skuł ziemię kajdankami lodu.
Wojtuś każdego ranka, kiedy szedł do szkoły, patrzył w niebo. Świętego Mikołaja jednak nie było widać. Ufo tak, pięć razy przelatywało nad nim i porywało krowy i traktory na eksperymenty naukowe. Ale dla Wojtusia nie była to atrakcja. On czekał na coś innego.
Nareszcie nadszedł ostatni dzień szkoły przed Świętami Bożego Narodzenia. Wojtuś, jak to miał w zwyczaju, spojrzał w niebo. Nic ciekawego, tylko jakieś stado aniołów przeleciało mu nad głową. Jeden z nich narobił mu na ramię.
Wojtuś postał tak jeszcze przez chwilę. W zasadzie to przez trzy godziny, bo przymarzł do ziemi. W końcu go zobaczył. Najpierw renifery, później sanki, a na końcu Świętego Mikołaja. Szczerze powiedziawszy wcześniej zobaczył cholernie wielki nos, a dopiero później właściciela. Gdyby nie czerwone wdzianko, długa biała broda i ta kretyńska czapeczka pomyślałby, że to Pinokio zwędził Mikołajowi sanki.
Wojtuś pomachał Świętemu i krzyknął radośnie: "Mikołaju, Mikołaju!"
Święty Mikołaj zahamował w powietrzu obok Wojtusia z piskiem opon (w świecie bajek nie takie rzeczy się zdarzają).
– Co się tak dziwisz, Wojtusiu? Pewnie mamusia ci mówiła, że mnie nie ma?
– T mówiła! Ale ja jej nie wierzyłem!
– Wojtusiu, czy chcesz ode mnie czerwony rowerek?
– Pewnie, że tak! - odpowiedział ucieszony chłopczyk.
– A takiego wała, ty głupi smarkaczu! - wykrzyknął Święty Mikołaj - Nieładnie jest nie wierzyć własnej matce!
Po czym nacisnął pedał gazu i wzbił się ponad chmury.
Tylko myślniki dialogowe mają być długie.