Memuar egzorcysty- Rozdział 1

TajemnaSiła

 

         Powinniście wiedzieć, że nieprędko uświadomiłem sobie, że mam kontakt z „drugą stroną”.
Początkowo dusze jawiły mi się jako zamazane plamy, toteż przez pierwsze lata mojego istnienia, rodzice żyli w utwierdzeniu, że ich pierworodny ma zaćmę. Na szczęście te obawy nie potwierdziły się.
         Ostrość widzenia uległa poprawie, gdy osiągnąłem jakieś trzynaście, może czternaście lat. Tym razem, jako, że rodziciele zawsze musieli jakoś sobie tłumaczyć moje dziwne zachowanie, wymyślili, że mam schizofrenię. Z czasem osąd ten zelżał do „stwarzania wyimaginowanych przyjaciół”. Nie przekonywało ich nawet to, że z nadobniejszymi szczegółami mogłem opisać wygląd krewnych, nieżyjących jeszcze przed moimi narodzinami. Ich zdaniem moja wiedza brała się z oglądania rodzinnych portretów (które nigdy nie powstały).

         To tyle odnośnie mojego dzieciństwa. Nie musicie przecież wiedzieć wszystkiego naraz. W sumie to mógłbym naopowiadać wam wiele anegdotek odnośnie mojego życia, jednakże nie będą one tak barwne i ciekawe, jakbyście chcieli. A nawet jeśli, nie mam ochoty o nich mówić. Nie teraz.

 

        Zastanawiam się, od którego momentu zacząć opisywać moje dzieje, aby was zaintrygować. Sądzę jednak, że dzień, a właściwie noc, podczas której doszło do Spotkania, będzie najodpowiedniejszy na start.
Zaczynajmy.

 

 

* * *

 

           Miałem wtedy dwadzieścia lat. Niezauważony lub też po prostu ignorowany przez społeczeństwo, przemierzałem wąskie uliczki. Mimo późnej pory nie czułem się zagrożony. Obserwowałem powozy zaprzężone w silne rumaki, mieszczanki kryjące zaróżowiałe policzki za wachlarzami i towarzyszących im elegancików.
– Śmietanka towarzyska na wieczornych spacerach – mówiłem wtedy.

         Tej nocy miało odbyć się spotkanie egzorcystów. Dla mnie było ono pierwszym w życiu. Rozmyślając nad słusznością mojej decyzji przystąpienia do tego „bractwa”, przeszedłem całe miasto. Mój cel znajdował się blisko.
           Już w chwili, kiedy przekroczyłem bramę cmentarza, poczułem swąd dymu tytoniowego. Idąc przed siebie, dyskretnie rozglądałem się na boki. „Moich” było wielu. Rozproszeni po całej nekropolii, nie zwracali uwagi na innych. Wydawało mi się to nieco dziwne, ale już po chwili doszła do mnie jedna, w gruncie rzeczy oczywista myśl: Nie wszyscy tu obecni muszą być egzorcystami.
           Przyśpieszyłem kroku, narzuciłem kaptur na głowę. Czułem, jak drżą mi ręce. Powodem nie była pogoda, wszakże wspomniane wydarzenie miało miejsce latem. Jedna z osób, która wtajemniczyła mnie w owe spotkanie, należała do czołowych organizatorów. Dowiedziałem się od niej, że jeśli zechcę, mogę dostać nauczyciela, który wtajemniczy mnie w świat duchów. Zgodziłem się.
            Czułem się jak dzieciak w pierwszym dniu szkoły. Nieco speszony, a jednocześnie podniecony. Opuszczając głowę, ruszyłem w stronę wzniesień, których zarys kojarzył mi się z leżącą na boku kobietą. Idealne wcięcie w talii pośród wzgórz przyjemności...
             Pogrążony w zamyśleniu, nawet nie wyczułem chwili, w której potknąłem się i wpadłem na pomnik niejakiej Antonine Harv. Nie zdajecie sobie nawet sprawy jakie to uczucie dostać reprymendę od ducha, który wygląda jak stara matrona. Mimo że była półprzeźroczysta, starość nadal odbijała wyraźne piętno na jej twarzy. Byłem ciekaw, dlaczego się nie odmłodzi. Wszakże dusze mogły manipulować swoim wyglądem, a przynajmniej tak słyszałem. Dopiero od swojego przyszłego mentora dowiedziałem się, że dla martwego wygląd jest całkiem obojętny. Upiór nie musi starać się wyglądać atrakcyjnie, nie ma dla kogo.
             Pomimo dwudziestu lat na karku, kuliłem się jak szczeniak, który załatwił się na nowiutkim dywanie i doskonale zdaje sobie sprawę, że czeka go lanie. Niespodziewanie na pomarszczonym obliczu ukazało się zdziwienie, następnie grymas i kobieta rozpłynęła się. Zdając sobie sprawę z tego, że to nie ja zniechęciłem ją do słownych ataków, odwróciłem głowę, lecz nikogo nie zauważyłem. Ruszyłem dalej, tym razem bacznie patrząc pod nogi.

             Stanąłem przed kaplicą, jedyną w zasięgu mojego wzroku. Była bardzo mała, w dodatku porośnięta bluszczem. Ciężkie, metalowe drzwi nabijane ćwiekami oświetlały dwie pochodnie. Wykuto na nich napis „Honesta mors turpi vita potior” co oznaczało dokładnie „Zaszczytna śmierć lepsza od haniebnego życia”. Ja osobiście wyryłbym „Aeterna nox”, czyli „wieczną noc”, ponieważ tak właśnie odbierałem śmierć. Abstrahując jednak od łacińskich sentencji... nie mogłem pojąć jak cały zlot miałby pomieścić się w tej malusieńkiej kapliczce. Wzniosłem jednak dłoń i zapukałem.
              O dziwo, ktoś mi otworzył. Był to mężczyzna barczysty jak niedźwiedź, patrzący na mnie z niejasnym wyrazem ciekawości. Zrozumiawszy, że nie rozpocznę rozmowy jako pierwszy, wykrzywił usta w paskudnym grymasie.
– Hasło – powiedział, a ja zamarłem.
– Jakie hasło? – tylko tyle zdołałem odpowiedzieć. Zasępiony wyraz twarzy nie zmienił się ani o jotę.
– Hasło – powtórzył z uporem dziecka.
Gorączkowo przeszukiwałem swoją pamięć, w szczególności rozmowę z mężczyzną, który nakłonił mnie do przyjścia. Nie przypominałem sobie, aby podawał mi jakieś słowa. W chwili, kiedy już byłem pewny, że nieznajomy wyciągnie do mnie rękę, zaciśnie na szyi, a ja będę wił się w potwornych konwulsjach, coś zaczęło szeptać mi do ucha. Jedyne, co odwróciłem, to wzrok.
             Ujrzałem małego chłopca, który z figlarnym uśmiechem ciągnął mnie za nogawkę. Jego prześwitujące ciało sugerowało, że stał nieboszczykiem jeszcze przed szóstymi urodzinami.
Molestum est mortem ande oculos habere1 – powiedział chłopak. Po raz kolejny zgłupiałem, ale powtórzyłem słowa na głos.
– W końcu – zwalisty strażnik odsunął się na bok, pozwalając mi przejść. Ja jednak nadal stałem, patrząc na niego jak kompletny idiota. Westchnął więc i łaskawie wyjaśnił mi, w czym rzecz. – Jesteś tu pierwszy raz – słusznie zauważył na wstępie – Nie podajemy haseł. Zamiast tego czekamy, aż przybłędy powiedzą to, co mówią do nich duchy.
– I tak poznajecie, że macie do czynienia z egzorcystami. Sprytnie.
– Na razie jesteś osobą, która widzi duchy. Do egzorcysty jeszcze ci daleko – mówiąc to, uniósł głowę, dumny, że właśnie zmieszał mnie z błotem. Nie napiszę tu, co sobie wtedy o nim pomyślałem, ale chyba mnie rozumiecie.
– Ta kapliczka pomieści nas wszystkich?
– Nie gadaj, tylko właź, zanim sam cię tam wrzucę – wycharczał.

 

Nie miałem wyboru, toteż przekroczyłem próg.
– Za parę kroków walnę w ścianę – pomyślałem z niesmakiem.
Nim jednak roztrzaskałem się o mur, coś nade mną zajarzyło się i tym samym rozświetliło małe pomieszczenie. Uniosłem głowę i dojrzałem kryształ, który rzucił mocne światło. Dopiero wtedy dane mi było przyjrzeć się wnętrzu kaplicy. Dwa sarkofagi po bokach, koło jednego z nich duża, kwadratowa płyta kamienna z żeliwną rączką. Patrząc przed siebie zrozumiałem, do czego była przeznaczona – zakrywała tajemne przejście na niższy poziom. No jasne.

 

 

* * *

 

            Ku mojemu zdumieniu znalazłem się w wielkich katakumbach, a właściwie ich głównym korytarzu. Na moje oko miejsce to było szerokie na ponad dwadzieścia i długie na co najmniej sto metrów, nie licząc korytarzy rozchodzących się od holu. Mimo iż znalazłem się w domu śmierci, miejsce wyglądało niemal jak sanktuarium. Sufit pokrywały rzeźbione kasetony przedstawiające twarze ludzi, zarówno kobiet, dzieci jak i mężczyzn. Kondygnację podtrzymywały misternie zdobione filary. Po obu moich stronach dojrzałem ustawione, jeden obok drugiego, katafalki, a na nich sarkofagi, na których spoczywały kamienne postacie. Kafle, po których stąpałem oraz ściany, które budziły moje zainteresowanie, miały kolor szlachetnego błękitu. Całość, oświetlana przez setki świec i pochodni, zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Tym bardziej, kiedy miało się świadomość, że nad tym świętym miejscem spoczywają szczątki innych ludzi.
             Nad kamiennymi grobami unosiły się postacie. Duchy nie powinny być dla mnie niczym nowym, jednakże jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem wśród nich takiej różnorodności. Zobaczyłem przedstawicieli chyba wszystkich epok historycznych. Dobrze zbudowani mężczyźni w togach rozprawiali nad jakimś dogmatem. Po sposobie ich wysławiania się oraz obranym temacie domyśliłem się, że najpewniej są, lub też byli, filozofami. Niedaleko przechadzał się ktoś inny, odziany w jedwabne pończochy i elegancką falbaniastą koszulę. Odezwał się do mnie ze szczerym uśmiechem. Nie przytoczę jego słów, gdyż dokładnie nie pamiętam. Były one tak pięknie ułożone, że niemożliwym byłoby, gdyby mój rozmówca nie był wybitnym poetą.
             Poczułem się nieswojo, gdy dojrzałem wyniosłego jegomościa z koroną na głowie. Twardy chód martwego rycerza w paludamentum2 znów przywołały do mojej głowy skojarzenia ze starożytnością. Wspomnę nawet, że ugięły się pode mną kolana, kiedy dojrzałem młodziana w sombrero.
              Niektórzy nosili ubrania modne przed stu laty. Zaintrygował mnie martwy nieznajomy, odziany w świetnie dopasowane pończochy, pludry i luźną koszulę z szerokimi rękawami. Całość zwieńczała kryza sprawiająca, że mężczyzna wyglądał jakby jego głowa leżała na talerzu. Moda to piękna rzecz, dopóki nie zaczynamy wyglądać jak idioci. Gorsze jest jednak, że to, co za ich czasów uchodziło za eleganckie i dostojne, z biegiem czasu zaczyna być po prostu śmieszne. Mimo że kryzy wyszły z mody zaledwie pół wieku temu, nie wyszedłbym w czymś takim na ulicę.
               Czując się jak uczestnik wybitnego przedstawienia lub balu przebierańców, ruszyłem w stronę drzwi, które jakimś cudem udało mi się w końcu dojrzeć. Wiedziałem, że jeśli to, co zastanę po drugiej stronie nie spodoba mi się, od razu zawrócę. Jeżeli w takim miejscu spoczywały szczątki osób żyjących nawet przed Wielką Wojną Bogów, miejsce musiało być ogromne. Wizja stania się jednym z wiecznych uczestników balu umarłych nie specjalnie mi się podobała.
                Drzwi, które tak bardzo mnie interesowały, były złote lub przynajmniej pokryte złotem. Klamka miała kształt krzyża, który owijała kobra z rozłożonym kapturem. Wąż przedstawiał się tak realistycznie, iż przez chwilę wyobrażałem sobie, jak zaczyna syczeć i przymierzać się do ukąszenia mnie. Otrząsłem się jednak i chwyciłem klamkę.
– Nie tutaj – usłyszałem głos za sobą. Zignorowałem go jednak i otworzyłem. Znalazłem się w cubiculum3. Spojrzało na mnie pięć niezadowolonych par oczu. Byłem tak spłoszony, że ani myślałem się ruszyć. Senior rodu podążył w moją stronę z zamiarem ukarania mnie za przerwanie ich spokoju. Nim jednak mnie dopadł, ktoś chwycił mnie za kołnierz i pociągnął do tyłu, zatrzaskując drzwi.
– Mówiłem, nie tutaj. Tam, gdzie klamki oplatają węże, lepiej nie wchodzić – zostałem poinformowany.
Zerknąłem na swojego wybawcę. Mężczyzna średniego wzrostu, po pięćdziesiątce. Ciemne, prawie czarne oczy spoglądały na mnie badawczo.
– Nowy? Zresztą nie musisz odpowiadać. Jeśli nie chcesz się zgubić, chodź za mną – ruszył, a ja podążyłem za nim.
– Dlaczego ta rodzinka mnie nie goni? Przecież drzwi to żadna przeszkoda dla ducha.
– Chyba, że są zapieczętowani. Wtedy są uwięzieni i nie mogą przejść. Nasz odźwierny się starzeje, skoro nawet nie powiedział, gdzie masz się udać.
– Bardzo dziękuję za pomoc – wydusiłem w końcu. – Mógłbym zapytać, dlaczego w tych katakumbach są tak różne osobistości?
– Tego nikt do końca nie wie. Prawdopodobnie jednak, kiedy podczas wojen niszczono kościoły z kryptami, trumny przenoszono tutaj. Skończyło się na tym, że mamy kompletny chaos. Królowie wśród rewolucjonistów, rycerze przy szpiegach, poeci z krytykami, duchowni wymieszani z heretykami. Wygląda jednak na to, że wszyscy tu obecni zdołali się ze sobą dogadać.
– Nie mieli wyboru.

 

             Ku mojemu nieszczęściu skierowaliśmy się w jeden z ciemnych tuneli. Do dzisiejszego dnia jestem pewny, że gdyby nie pomoc tego starego mężczyzny, którego imienia nie pamiętam, nigdy nie dotarłbym na miejsce. Katakumby musiały być stworzone na planie labiryntu lub po prostu dobudowywano kolejne odnogi nie patrząc na logikę projektu. W końcu jednak dotarliśmy przed pokaźne dwuskrzydłowe drzwi. Pociągnąłem za żeliwną gałkę i otworzyłem.
              W komnacie panował półmrok, kryształy rozświetlały głównie sklepienie sieciowe nad naszymi głowami. Ściany pokrywały łacińskie sentencje. Całkiem nieźle znam ten starożytny język, toteż bez problemu odczytywałem aforyzmy. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się w środku spotkania sekty. Do całości brakowało mi tylko tego, aby ktoś zaczął zdzierać skórę z kota lub współżyć z dziewicą. Nikt jednak nie pił krwi, nie kalał cnoty niewinnych dziewcząt ani nie recytował świętych słów od tyłu. Całkiem cywilizowane towarzystwo, musiałem przyznać.
             Przysiadłem w kącie, obserwując innych. Niektórzy czytali, inni dyskutowali, większość jednak, podobnie jak ja, siedziała na uboczu. Kątem oka zauważyłem, że wiele osób wchodzi do pomieszczenia innymi przejściami. Zerkając na swój kieszonkowy zegarek zrozumiałem, że przybyłem o wiele za wcześnie. Dobiegała dopiero jedenasta w nocy, natomiast Spotkanie miało odbyć się o północy.

 

 

 

1Molestum est mortem ante oculos habere – Przykro jest mieć śmierć przed oczyma.
2Paludamentum – płaszcz wełniany sięgający do kolan lub poniżej łydek, spinany na prawym ramieniu.
3Cubiculum – nyża grobowa, najczęściej rodzinna, w katakumbach.

TajemnaSiła
TajemnaSiła
Opowiadanie · 6 listopada 2010
anonim
  • Dominika Ciechanowicz
    „żyli w utwierdzeniu” – brzmi jakoś niezgrabnie. Może w przeświadczeniu?
    „jako że” to jest całe wyrażenie, więc nie rozdziela się tego przecinkiem. Postaw sobie przecinek przed „jako”.
    Całkiem wciągające, muszę przyznać. Upiorny klimat udaje Ci się zbudować. Tylko momentami opisy wydały mi się trochę nużące.

    · Zgłoś · 14 lat