IKONY

Nasciturus

Patrzę na swoje dłonie. Oddycham głęboko. Za chwilę obudzę się i trzeba będzie znowu wstawać do szkoły. Niech to szlag trafi! Nie chcę tam iść; chcę się porządnie wyspać! Chwytam się za ucho i szczypię - boli, cholera, boli. To jawa. Ale czy na pewno się zaraz nie obudzę? Jestem coraz bardziej zmęczony, a mniej się wysypiam.

Sądzę, że padam ofiarą mojego wyimaginowanego świata. Przestaję powoli tracić rozeznanie nad tym, co naprawdę, a co we mnie. Dziś wieczorem wróciłem do domu. Wszedłem do pokoju i chciałem włączyć komputer. Po chwili przyłapałem się na tym, że otwieram żaluzje! Wystraszyłem się i obawiam się czy nie jest mi potrzebna wizyta u psychoanalityka. Tylko porządna kuracja mnie uratuje. Coraz mniej osób chce ze mną przebywać. Chyba im się nie dziwię. Jest tyle innych ciekawych postaci.

Wróciłem dziś wieczorem do domu. Lampa. Świeci. Światło. Na kaloryferze suszą się dżinsy.

* * *

Obudziłem się. Znowu. Zdarza się to człowiekowi średnio raz dziennie. Ranek. Zerkam na zegarek - 7:28. Idę do szkoły na ósmą, mam niedaleko, ale i tak się spóźnię. Obracam się na drugi bok i wstaję. Wstaję wbrew samemu sobie, bo przecież wciąż czuję, że niemal śpię. Zakładam okulary. Rozpoczyna się tradycyjny rytuał - mycie, ubieranie, jedzenie. Wychodzę z walkmanem. Muzyka. Wiem, że się spóźnię. Dziesięć minut i już jestem. A w niej Ferdydurke z papierosem, pupa - wolność kontrolowana. Fajek w przejściu przy wejściu, kurwa w przecinku, modny strój w zamian za osobowość.

Jest zima, wchodzę po schodach, już się zgrzałem. Rozpinam kurtkę. Wchodzę na lekcję. Temat - niezmienione obuwie, spóźnienia. Tego nie ma w programie geografii, myślę sobie. Nuda. Wreszcie, po jakimś czasie - dzwonek. Wyszedłem na korytarz - gwar, rozmowy. Witam się z kumplami, żarty, gadki o dupie Marynie. Wyglądam przez okno wypinając tyłek przy parapecie. Pulsujący kwadrat podwórka, trochę śniegu. Popielata trawa i żółte niebo. Co za okropny świat. Myślę, że gdzieś świeci słońce i w ogóle jest milej konać za życia. Cierpiętnik.

* * *

Włączyłem muzykę. Tak bardzo się przyzwyczaiłem, że wciąż coś musi mi grać... Chcę już wyjść, ale zapadł wieczór, więc, żeby nie spać, mogę oglądać telewizję. Przymykam oczy rzeczywistości i prowadzę. Jadę samochodem po szerokiej szosie. Jest lato, z błękitnego nieba leje się powolutku kula Słońca, tak ze trzydzieści w cieniu. Dach samochodu otwarty. Gwoli pozytywistycznej dokładności dodam, że prowadzę Garbusa. Piękny wymiotny kolor - różowy w brązowe gwiazdy, żółte spirale i zielone krzyżyki. Wymijają mnie inne pojazdy; jadę na wakacje. Wreszcie jestem na swoim i możliwy się stał taki wyjazd. Oczy nie chcą się wcale otworzyć i wrócić do pokoju. Prowadząc Garbusa jest lepiej. Obok oczywiście dziewczyna - kocham ją, podziwiam etc. A w nocy będziemy się kochać w namiocie. A co byście chcieli jako marzenie? Nie ma sprawy - kocham się z dwiema dziewczynami, pocałunki, ssanie, pieszczenie, lizanie. Skok ze spadochronem - metrów coraz mniej, a ja czuję się coraz lepiej, to jest adrenalina! Oszałamiające przeżycie! Mały, przytulny domek na przedmieściu albo jeszcze lepiej - zagubiony gdzieś pośród lasów. Ciche spokojne życie, wspaniałość! Podróże, coraz inne miejsca, wciąż nowi ludzie, nawet przygody, taak, przygody! Inne włosy, dłuższe nogi, mniej kilogramów. Sportowe samochody, forsa, chłopcy, dziewczęta, zwierzęta, cokolwiek... Napiszcie do mnie, jakie są wasze marzenia - już je dla Was odpowiednio sfabrykuję!

Zastanawiam się, czy to jest do czytania. Dla mnie jest wszystko zrozumiałe, ale potencjalny czytelnik może długo pukać się w głowę, o co debilowi chodzi?! Wreszcie, z niejakim trudem otwieram oczy. Już jestem z powrotem. Mój pokój.

* * *

Klaustrofobia przy parapecie. Wielowątkowość życia i książek. Odwracam się od parapetu i lustruję korytarz. Te same twarze od kilku lat. Co oni wszyscy będą robić w życiu? Powiem szczerze, obłudnie, arogancko, egoistycznie, że na palcach obu rąk policzę ludzi, którzy według mnie wyjdą ponad przeciętną. Siebie nigdy nie liczę, bo to beznadzieja.

Gdy tak medytowałem, podszedł do mnie Wacio.

- Cześć głąbie!

- Cześć złamasie! - odparłem uprzejmie.

- Jest robota do zrobienia - poinformował.

- To znaczy?

- Lubisz strzelać? Lubisz. Chcesz zarobić? Chcesz. - Wacio był przedstawicielem wywiadu północnokorsykańskiego albo innego. Szef komórki w naszej szkole.

- To jak, zgadzasz się? - streszczał się.

- Nie mam wyjścia. Ile jest do zarobienia?

- Słyszałem, że zawsze marzyłeś o wyprawie w okolice podbiegunowe. Mogę coś załatwić. Wystarczyłoby, że pokażesz paszport... Transport, forsę i gadżety załatwię - Wacio wiedział, co mówi.

- Biorę. - zgodziłem się.

- Trzymaj! - wcisnął mi pistolet i poszedł w stronę toalety. Na papierosa.

* * *

Na przystani zapadał zmierzch. To znaczy, zapadał po tej stronie Ziemii, no i na przystani również. Siedziałem na pomoście i gryzłem trawkę. Woda leniwie pluskała pod deskami. Jeszcze nie wrócili z jazdy. W sumie, to i tak nie ma znaczenia, ale czekam. Półtorej godziny temu pojechali w teren. We czwórkę. Chyba przez pomyłkę przyjechałem nie na te wakacje, co trzeba; nie do tej dziewczyny, co trzeba. Teraz czekałem, aż wszystko się uspokoi. W ręku obracałem jakieś diabelskie połączenie kosy i brzytwy. Jak tylko wrócą, jak tylko wrócą...

Po pewnym czasie usłyszałem szelest gniecionej trawy. Wracali. Na przedzie Ali, Ratana i ostatnia - Wenan - klaczka ze źrebaczkiem. Była ulubienicą wszystkich, przychodzących do stajni. Jechali wolno, więc poszedłem za nimi. Na placu przed stajnią dostałem wodze Wenany.

- Rozsiodłaj ją i wprowadź do boksu.

- O. K! - odpowiedziałem. Zrobiłem, o co mnie poproszono i doznałem objawienia. To było to! Odłożyłem uprząż i siodło. Stanąłem za Wenaną. Już było ciemno, ale ja wszystko dobrze widziałem. Wyciągnąłem ostrze. Wycelowałem i puściłem. Moje połączenie kosy z brzytwą śmignęło pod brzuchem, pomiędzy nogami klaczki. Koniem targnął skurcz i z rozciętego brzucha wypadły wnętrzności. Mimo, że stałem daleko, poczułem ich ciepło. Krople krwi. Zwierzę stało jeszcze sekundę i runęło na ziemię. Do cielska podszedł źrebaczek. Spojrzał z ufnością na ciało, nachylił się, poruszał mięciutkimi chrapkami, zastrzygł uszami.

Zniknąłem.

* * *

Leżąc w łóżku, a raczej na materacu, przemierzam nieskończone przestrzenie polarnych krain. Oczekują mnie zaraz po robocie od Wacia. Tradycyjnie, na plecach, patrząc w niebo białego sufitu, przeciętego pręgą pęknięcia; w wielkopłytowym akwarium duszy, powoli płynę. Unoszę się bez żadnej pomocy, a może coś mnie niesie - do tego nie przywiązuję wagi. Aczkolwiek, mam wrażenie, że raczej to ja jestem kapitanem. Głębokim, podświadomym kapitanem, kompasem, sterem, silnikiem, itd.

Gówno! Tak naprawdę nie umiem pływać! A więc coś mnie niesie... No nie stary, bez przegięcia! W ten sposób możesz zatopić swój statek przed wodowaniem. Nie dręcz się tworami wyobraźni... Ale praktyka jest tak skomplikowana. Nie umiem pływać, lecz potrafię utrzymać się na wodzie. O rany, czy to symbol? Czy naprawdę tak bardzo kłuje w oczy? Tak? No trudno, niech tak zostanie, podoba mi się.

W każdym razie, pokonuję te pokręcone tafle wyobraźni, bo jest już noc i trzeba spać. Zamiast wychodzić z domu, wychodzę na spacer po swoim wnętrzu. Nie jestem do końca pewien, czy mi to dobrze zrobi - wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności... Jest noc, śpijmy...

* * *

Postałem chwilę jeszcze przy oknie i pogoniłem za Waciem do kibla. W szkolnych toaletach nikt już chyba nie sika, wszyscy palą. Poczułem się jak na rokendrolowym koncercie, tylko muzyki nie było. Wacio z widoczną mentalną rozkoszą, wciągał kolejne porcje substancji smolistych.

- Ty, chodź no na chwilkę! - wyciągnąłem go na bok.

- Co jest? Przecież dostałeś rozpylacz.

- Ale kogo mam pomalować?

- Jak długo tu dzisiaj siedzisz? - kolejna porcja dymu zasiliła Waciowe płuca. Po chwili powróciła do atmosfery.

- Wychodzę koło pierwszej. Nie dmuchaj na mnie chuju, wiesz, że tego nie znoszę. - wykrzywiłem się.

- A jajka znosisz? - zażartował Wacio.

- Ale się obśmiałem...

- Dobra. Podjadę po ciebie z kumplem i skoczymy do niego i tam pogadamy.. Charaszo?

- Wsjo w parjadkie! Spadaj! - zwolniłem go ruchem ręki.

Wydostałem się z oparów dymu na szpitalny korytarz szkoły. Był tak samo odpychający, tak samo przygnębiająco pomalowany jak szpital, że na sam jego widok, każdy pacjent by się przekręcił. Zieleń z błękitem; wiecie w jakim odcieniu.

* * *

Krzyk. Podniesiony głos. Nerwy. Trzeba się odstresować, bo w przyszłości będą kłopoty z ejakulacją. Postanowiłem, że dam sobie na uspokojenie. Cokolwiek, żyletka, sznur, prochy, alkohol, pistolet, wieżowiec, etc. Tylko na chwilę i zaraz wracam. Chcę odrobiny spokoju, wyłączyć się na moment. Słońce, ptaszki, trawa, jezioro, Arkadia, przymknięte oczy...

Nie reagujmy nerwowo na innych. Dystans; tak jest lepiej. Owszem, (głęboka) przyjaźń, miłość, tęsknota, ale nie chcę już więcej na sobie odczuwać nerwicy innych. Ha, co więcej! nie chcę sam nerwowo oddziaływać na otoczenie! Taki jestem ambitny i szlachetny!

Płyną dni, a my siedzimy zamknięci w cielskach i swoich własnych światach i nie chce się nam otwierać. Lepiej jest zaatakować podniesionym głosem, uciec w niedostępność i ostatecznie odrzucić lub zostać odrzuconym. To samo tyczy się małych grup, społeczności, czy - zaryzykujmy - świata. Jakie są wizje na temat gości z przestrzeni? Raczej militarne...

Czy jednostka i grupa lub ogół nie są w gruncie rzeczy podobne do siebie?

* * *

Dochodziła pierwsza. Stałem przed szkołą, pod żółtym niebem, na przezroczystych płytach chodnikowych, obok mnie przesuwali się uczniowie. Czekałem na samochód. Z daleka usłyszałem, że jedzie. Najpierw doleciał mnie skowyt silnika, potem usłyszałem mroczną muzykę i przede mną zatrzymał się stary model samochodu. Olbrzymia amerykańska landara z lat siedemdziesiątych. Trzymał się na naklejkach. Na drzwiach widniał duży napis: PRÓŻNOŚĆ. Na górze przedniej szyby, przez całą jej szerokość widniało: HOMOFOBIA. Na masce: PUSTKA. Tego typu naklejki dużego formatu zdobiły całe auto.

- Cześć! Wskakuj i spadamy! - Wacio wychylił się przez okno.

Wgramoliłem się do tyłu - wóz był czterodrzwiowy i zamiast współcześnie pojmowanych foteli i tylnej kanapy, miał dwie wersalki. Taką samą, ale nie skórzaną, mam w domu.

- Ty! - wychylony przez okno odezwałem się do właściciela, gdy skręcaliśmy - migacze nie działają.

Wóz zatrzymał się. Kierowca - wysoki, z kudłami do pasa, cały na czarno - wysiadł. Spojrzał na kierunkowskazy. Kopnął w błotnik. Lewy kierunek zaczął migać.

- Jeden starczy. - stwierdził i wrócił za kółko. Ruszyliśmy.

- Masz pukawkę? - spytał Wacio.

- Nie, zamieniłem na trampki, popatrz, jakie fajne! - przełożyłem nogę przez przednią wersalkę.

- Dobra, teraz jedziemy do Piotra, tam dowiesz się, czego trzeba.

Jechaliśmy wciąż i wciąż. W końcu dotarliśmy do starej willi.

Świat zalewała żółć nieba, wszystkie drzewa miały zajebiście niebieskie liście i szeleściły plastikowo. Pomyślałem, jakby to było dobrze, gdyby słońce świeciło na czarno. Nie byłoby widać ohydy tego świata.

Wygramoliliśmy się z landary i weszliśmy do willi. Rozsiadłem się wygodnie na wskazanym mi fotelu.

- Można zapalić? - chociaż wiedziałem, że można.

- Pewnie. - bas Piotra wyraził zgodę. Przystąpiłem do rytuału nabijania fajki. Salon wyglądał imponująco, zwłaszcza barek robił niesamowite wrażenie. Ze dwieście butelek z dozownikami, zwisających góry nogami z sufitu na jakichś sztywnych drągach. Przypalałem tytoń w fajce. Jakby złośliwie, długo nie chciał się zapalić, ale w końcu udało się.

Wacio zniknął gdzieś, ale już był z powrotem.

- Piotrusiu, powiesz mi, co oznaczają naklejki na samochodzie? - ironicznie zwróciłem się do kierowcy.

- To są choroby współczesnego społeczeństwa. - odparł.

- Czy ty się z nimi utożsamiasz? - indagowałem.

- Raczej dążę do katharsis. Chcę, żeby jakaś część tego tępego i skupionego na forsie społeczeństwa zobaczyła coś więcej niż telewizję i sklepy spożywcze.

- A wiesz, że ci się to uda? - spytałem.

- Tak jak wysrać się przez ucho igielne - stwierdził.

- Och! - zachwyciłem się.

* * *

Siedzę w nocy i kombinuję, wysilam umysł, aby dać potomnym coś wartościowego, aby przyszłe pokolenia czerpały z mojej twórczości jak najwięcej. Po prostu, usiłuję dołożyć młodzieży jeszcze więcej lektur. Chyba, że system nauczania zostanie zrewolucjonizowany. Nie wierzę w obie te rzeczy: ani w potęgę mojej twórczości, ani w zmianę systemu. Ale walka jest wskazana i wciąż trwa. Z drugiej strony jednak, kto chciałby uczyć dzieci, że nonkonformistyczny, niekonsumpcyjny styl życia jest ciekawszy od kultury masowej, pokazując to na przykładzie defekacji przez ucho igielne. Sam już nie wiem, co jest dobre.

Ukazuję swoją słabość, aby osoby postronne skonkludowały, że ja też jestem tylko człowiekiem i przysługuje mi popełnianie takiego błędu, jakim jest indywidualne postrzegania świata.

* * *

Znowu zostałem sam. Po roku. Okazało się, że nie pasujemy do siebie, już nie wzbudzamy wzajemnego zainteresowania, już nic...

A najgorsze jest to, że doszliśmy do takiego wniosku oboje po długiej, wnikliwej rozmowie. Już nie mam do kogo zadzwonić, gdy mi źle, ale może to tylko przyzwyczajenie?

Żeby zabić w sobie to przygnębienie, ruszyłem w miasto. Włóczę się po Warszawie bez celu. Zaglądam w każde podwórko, budując jednocześnie nowy świat. Po trzech godzinach szlajania się, zaczynam pomału odkrywać przyjemność samotności. W głębi wiem, że to jest złudne uczucie, ale zachłystuję się dopóki mnie to raduje. Co dalej? Odwieczne pytanie nierozerwalnie związane z wyborami jakich dokonuję w życiu. Taa, życie to nieustanny wybór.

* * *

Wacio kręcił się niespokojnie w fotelu.

- Nie po to tu przyjechaliśmy, żeby mówić o naklejkach.

- Pewnie - zgodziłem się i dodałem:

- O co więc chodzi?

Po raz kolejny poprawił się w fotelu i zaczął mówić:

- Sądzę, że nieraz dopadało cię uczucie totalnej beznadziei, która przygniata, miętosi, zniewala. Wszechmocnie dewaluuje twoje uczucia, sprowadza je do pustych frazesów; plany i marzenia natomiast groteskowo wykrzywia i powoduje, że przestajesz wierzyć w cokolwiek i kogokolwiek. Ja w takich przypadkach siedzę bezsilnie gapiąc się w coś głupkowato, bo nie mogę znaleźć antidotum. Nie pomaga telemele, video, nawet moje ulubione komiksy wydają mi się przyziemnie płytkie. Po prostu staram się ten stan przeżuć i przełknąć, odkładając go na dno mojej duszy.

- Oo! mówisz moim językiem! - ożywiłem się - Ale nic nie przebije tego ataku słabości psychicznej, gdy budzę się w środku nocy, z zerwanym snem za sobą i czernią pokoju przede mną! - dodałem, wymachując fajką.

Piotr przysłuchiwał się nam uważnie:

- Żebyście tak mogli się posłuchać! Zebranie dekadentów!

Zignorowaliśmy go i dalej perorowaliśmy podniesionymi głosami:

- Wydaje się, że znalazłem dla siebie lekarstwo! - grzmiałem, nie bacząc na rozsypywany z fajki popiół. - Zawsze włączam sobie muzykę i trochę pomaga, kłopot w tym, że nigdy nie wiem, co wybrać. Ale czasem ratuje.

Wacio słuchał w skupieniu. Intensywnie wpatrywał się chyba w czubki swoich butów.

- Kapuję, ale muzyka nie działa na mnie tak podświadomie, jak na ciebie, po prostu jestem inny. - skonkludował w końcu. Po chwili mówił znowu:

- Teraz dopiero zbliżamy się do sedna. Chodzi o to, żebyś zabił we mnie tę cześć duszy, a może i ciała, która odpowiada za ataki beznadziejności.

* * *

"A w mojej głowie,

Słońc milionami karuzela nocy lśni,

Na niej jesteśmy sami..."

K.S.

* * *

- No to ja już wolę srać przez to ucho igielne! - skomentował Piotr.

- To mój zaufany bliski przyjaciel. - Wacio wskazał kciukiem za siebie.

- O.K., Waciu, ale w jaki sposób mam to zrobić? - spytałem nie bez zdumienia, odłożywszy uprzednio fajkę.

- I tu zaczyna się właściwy problem. Jak strzelić w duszę, żeby nie uszkodzić ciała?

- Z tego? - wyciągnąłem z kieszeni ciężar dużego kalibru. Obracałem go w rękach, zastanawiając się nad prośbą Wacia. Wstałem z fotela, wciąż ważąc pistolet. Podszedłem do okna. Uderzyło mnie ciągle żółto niebo, choć już powinno zmierzchać. Spojrzałem uważniej - gdzieś daleko wpełzał brudnozielony księżyc otoczony seledynową poświatą. Nie miałem siły ani odwagi rozważać waciowych słów. Czułem się daleko stąd, istniałem w jakimś odległym, diametralnie różnym od tego tutaj miejscu.

Wacio chyba dał mi czas do namysłu, bo przez bardzo długi czas nie odzywał się, tylko co chwila wiercił się w fotelu. Ja natomiast, nie myślałem o kłopocie, który spadł na mnie tak nagle. Unifikowałem się z krajobrazem, wsysał mnie kolor nieba, błękit liści i gama półcieni. Te wszystkie zaokienne elementy dawały mi odetchnąć. Chłonąłem wytchnienie jak najgłębiej, zanim nie odezwie się Wacio. Zdecydowanie nie chciało mi się gadać z nim ani nawet być tutaj. Nagle zaintrygowała mnie integracja z tym, co za oknem.

* * *

"Życie to unikanie wyborów."

J.B.D.

* * *

To fajnie, że zawsze można zaaplikować sobie przesuwające się obrazy. Kiedy mi źle, jeżdżę autobusami i pociągami. Nie dbam, gdzie wyląduję pod koniec wyprawy. Liczy się, abym jak najmniejszym wysiłkiem chłonął jak najwięcej. Biernie przyjmując widoki za oknem, napawam się różnorodnością świata.

Rower jest najlepszy. Obrazy przesuwają się w odpowiednim dla mnie tempie. Wszystko, co mnie interesuje, zdążę zauważyć; zawsze mogę się wrócić. Czasami zachwycam się jak dziecko, odkrywające bogactwo świata. Oglądam otoczenie zauroczony niezliczonymi zestawieniami, kalejdoskopowymi wzorami. I tak jak w kalejdoskopie - niepowtarzalnymi.

* * *

"To po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby zobaczyć, że tu wszystko wygląda tak samo?"

J. J.

* * *

Pigułki miały ładny, błękitny kolor. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wziąć więcej, niż mówił ten gość. Przepis przekroczyłem o jedną. Przez pewien czas nic się nie działo. Później spojrzałem na buteleczkę. Łagodnie falowała. Uspokajająco. Podobnie okno i wszystko inne. Poczułem radość. Wybiegłem z pokoju. Ulice Barcelony wesoło mieniły się feeriami kolorów. Słońce, lekko niebieskie - przypominało dużą pigułkę, wisiało nad miastem z dobrotliwym uśmiechem na okrągłej twarzy. Rozpierany przez radosną siłę wskoczyłem do samochodu. Dobrze, że dach był odsunięty - miałem uczucie zintegrowania z wszechświatem. Jechałem szybko przez miasto, mijałem skrzyżowania; machałem do ludzi, coś krzyczałem. Po jakimś czasie zwolniłem, poczułem się zmęczony. Zatrzymałem wóz i rozłożyłem się na przednim siedzeniu. Było przyjemnie; łagodnie otoczony przez roześmiane słońca lewitowałem ponad dachami metropolii. Nagle przyszło mi do głowy, że to Neapol, chociaż nigdy w nim nie byłem. Tak, chcę natychmiast zobaczyć Neapol. Pewnie jest tak samo zalany wesołymi, uśmiechniętymi promieniami słońca.

Zewsząd kapały krople. Puszczały się ostrożnie i powoli wirując wokół własnej osi, delikatnie osiadały na podłożu nie rozpryskując się. Najpierw bezbarwne, przezroczyste plamki, potem już przyjacielskie, kolorowe, rozbawione. Zachwycony wodziłem za nimi wzrokiem. W górę i w dół. W górę i w dół. Góra, dół. Góra. Dół. Wreszcie, któraś z kolei "góra" uniosła się wysoko w przestworza, a ja znowu ujrzałem dachy Neapolu, Barcelony, Paryża, Warszawy, Genewy, Pragi, Kopenhagi skąpane w cudownym, uśmiechniętym blasku słońca.

Otworzyłem powoli oczy. Czekałem na wesołe słońce, które poprowadzi mnie po świecie. Ujrzałem swój pokój. Te same ściany, przedmioty co zwykle.

* * *

Ciągle wyglądałem przez okno, Wacio wiercił się w fotelu, a Piotr stukał szklankami przy barku. Miałem nadzieję, że poczęstuje nas czymś mocnym, ale gdy się nieznacznie obejrzałem, zobaczyłem, że ustawia szklanki i kieliszki w szafce. Chciałem z powrotem odwrócić się do okna, ale Wacio dostrzegł moje kręcenie głową.

- No to co?

- Co no to co? - odparłem z najgłupszą miną, jaką mogłem zrobić. Nie chciałem odzywać się do nikogo. - Jak chcesz to zrobić? - spytałem bez przekonania.

Wzruszył ramionami.

- Sam nie mam pojęcia.

Pomyślałem sobie, że chwila bez przygnębienia, jest chwilą straconą.

Powoli zamknąłem oczy.

- Dałeś mi spluwę, przywiozłeś tutaj i zdradziłeś swoje tajne zamiary, a teraz wzruszasz ramionami - stwierdziłem. - Bo do teraz wiedziałem, co zrobić - Wacio poruszył się na fotelu. - Ale co dalej?

* * *

Usłyszałem muzykę. Harfa, coś jak Vollenweider na haju. Uniosło mnie szybowałem gdzieś pośród lasów. korony drzew ocierały się przymilnie o twarz. Powieki ciążyły od lepkiego powietrza przesyconego żywicą, gorącem i ciepłym życiem. Delikatny dotyk wiatru muskał mnie przywołując wiele wspomnień. Było w nich słońce i wiatr, chłodne letnie poranki, pocałunki o świcie, dalekie miasta w upalnym słońcu, leniwe spojrzenia, długie godziny rozmyślań. Były również mroki, cienie, samotność, chłód, oddalenie, porzucenie, jadowitość i nieprzespane noce, niepewność, katastroficzne obawy i choroby wyobraźni.

Wszystko to zmieniło otoczenie. Oglądałem siebie z góry, gdy coś się ze mną działo - być może to była scena mojej śmierci. Jacyś ludzie pochyleni nade mną, może lekarz, może gapie. Ja leżący tam w dole nie przypominałem siebie, jakiego znałem z luster. A może to nie byłem ja? Cholera wie.

Jeszcze raz delikatna transformacja otoczenia. Jestem zawieszony w czymś. Nagle moje ciało przebiegł dreszcz strachu, nagły skurcz i zacząłem spadać. Nie widziałem, o co mam uderzyć, ale wiedziałem, że jest już coraz bliżej do uderzenia o podłoże. To zawsze tak się kończyło.

* * *

Podjąłem błyskawiczną decyzję. Pytanie Wacia jeszcze wisiało w powietrzu, gdy odbezpieczając pistolet, odwróciłem się od okna, które przed chwilą dawało mi azyl i zapomnienie. Pierwszy strzał poleciał obok fotela, Wacio podskoczył na równe nogi. Drugi i trzeci trafiły w korpus. Kolejne lżej lub ciężej raniły jego szamoczące się ciało. Piotr gdzieś zniknął. Po chwili zapanowała cisza. Poprzez rozwiewający się dym, ujrzałem Wacia leżącego na podłodze i posiekanego przez pociski. Oczywiście krew i tak dalej. Głowa oparta o fotel. Oczy miał zamknięte.

Po chwili pojawił się Piotr.

- O Jezu Chryste! Ale namieszałeś! Pocoś go skasował?! - wskazał na ciało.

Nie czułem nic.

Patrzyliśmy na ciało. Ja stałem wciąż w tym samym miejscu, kurczowo ściskając pukawkę. Piotr siedział na stole i powoli kręcił głową. Milczenie.

Minęło dużo czasu, a my ciągle staliśmy i gapiliśmy się na Wacia. Naprawdę nic nie czułem i nic nie myślałem. Stalibyśmy tak w nieskończoność.

Wacio otworzył oczy, poruszył się i z jego gardła wydobył się głos:

- Miałem pogadankę ze Świętym Piotrem. Nie da rady zabić tej ani innej części siebie bez zniszczenia reszty. Dobrze jest jak jest, bo mogło być gorzej. - nawet nie wyglądał na zmęczonego. Powoli wstawał. Wyglądał, jakby się tylko przewrócił - rany zniknęły. Po co komu krew i rany, jeżeli są nieprawdziwe.

- Nie można tak bardzo ingerować w swoją psychikę. Do tego trzeba silnej woli. - wyjaśnił.

- Ale to oszukiwanie samego siebie. Życie bez spontaniczności. - dorzucił cicho Piotr.

- No to co dalej? - spytałem.

* * *

Na ten wyjazd czekałem pół życia. Załatwiłem wszystko - podpisałem papierki, kupiłem prezenty, spakowałem najważniejsze rzeczy. Teraz już tylko przyszłość jest przede mną. Nic, co było kiedyś, nie ma już znaczenia. To nowy akapit.

Patrzę na sterty walizek i plecaki. Robię najdłuższy krok w życiu. Nie rozważam, co mnie spotka, po prostu wyjeżdżam i już. Zawsze tam chciałem. Domyślam się, że wyjdzie inaczej, niż to sobie wyobrażałem, ale byłem dobrej myśli.

Nasciturus
Nasciturus
Opowiadanie · 28 stycznia 2001
anonim