Ford z 1968

Dominik Kamiński

 

   Maja z pieczołowitością przygotowała synowi kąpiel w obłokach piany, dzięki czemu przez kilkadziesiąt minut mały Karmel mógł mieszkać w zamku z chmur. Matka chłopca szykowała tę specjalną kąpiel tylko na wyjątkowe okazje - takie jak dziś, gdy wyczuwała zbliżające się nieszczęście. Tego dnia bowiem jego ojciec był na spotkaniu z panem Belierem, co oznaczało, że trochę się spóźni. Ojciec Karmela był wziętym architektem z nieodłączną teczką świetnych pomysłów pod pachą i o wiele za często pracował po godzinach.
   Maja pogłaskała syna po głowie, po czym pocałowała w policzek. Po chwili potarmosiła bujną czuprynę dziecka z nieskrępowaną złośliwością, gdyż nie znosiła żelowych przedziałków. Malec przestał się uśmiechać i wbił wzrok w oblicze matki. Twarz miał poważną i zatroskaną, powleczoną żalem. Pięciolatek o głębokim spojrzeniu, ponury jak szara ściana na blokowisku. Kobieta stwierdziła w duchu, że dzieci nie powinny spoglądać na świat w taki sposób. Naturalny porządek rzeczy został tutaj zachwiany. Wiedziała, o co jej syn za chwilę zapyta. Tak bardzo nie chciała kłamać, ale mimo tego i tak to zrobi, a on jak zwykle będzie udawał, że jej wierzy. Rytuał, który pieścił kłamstwo tak długo, aż zmieniło się w półprawdę.
  - Kiedy tata przyjdzie do domu? - słowa zawisły w powietrzu, niechciane jak ból głowy.
  Niech cię szlag, Ford.
  Karmel leżał na łóżku ubrany w dwuczęściową pidżamę z wijącymi się od nogawek po kołnierzyk zielonymi wzorami. Czekał cierpliwie, aż matka umyje łazienkę. Kiedy wróciła głos miała suchy i bezbarwny jak nieśmiałe dziecko recytujące wiersz przed całą klasą.
  - Tata znów musiał zostać dłużej w pracy, ale kazał cię ucałować w nochal i wpuścić tamtędy trochę powietrza, żeby wywiać ci z głowy wszystkie smutne myśli.
   Wielkie oczy chłopcy schwytały Maję w objęcia. Nieomal mogła ujrzeć swe odbicie pławiące się w ciemności jego źrenic. Uśmiechnęła się na tyle szeroko, na ile pozwoliły zdrętwiałe mięsnie twarzy i nie powiedziała nic więcej. Tej nocy Maja położyła się w pokoju syna. Nie robiła tego często, ale to był przecież szczególny dzień.
  Obudził ją tępy huk. Zegar na ścianie wskazywał 5:04. Blask jego fluorescencyjnej tarczy rozmiękczał noc, czyniąc pomieszczenie osobliwym widmem poprzedniego dnia. Drzwi od pokoju były uchylone, dzięki czemu mogła usłyszeć dobiegający z dołu zgrzyt. Ktoś nieporadnie i bez sukcesów próbował wepchnąć klucz do zamka. Dźwięk pęczniał w głowie Mai. Uderzające o siebie metalowe części ujadały z zacietrzewieniem. Kobieta wysunęła się spod kołdry. Zanim wyszła, spojrzała na syna; filigranowy chłopiec o kruczoczarnych, kręconych włosach spał twardo z rękoma złożonymi jak do pacierza. Piętro niżej klucz zahaczył ząbkami o futrynę. Maja drgnęła. Wiedziała z czym za moment będzie musiała się zmierzyć, ale nie czuła lęku - jedynie smutek oraz żal. Zamknęła drzwi i pomaszerowała korytarzem w kierunku schodów. Szła przed siebie zdeterminowana, pełna wrodzonej dostojności. Przecięła rozległy salon na parterze i zatrzymała się przed głównym wejściem, gotowa by przywitać męża.
  Niech cię szlag, Ford.

 

- Houston... mamy problem - Ford wyrzucił z siebie kilka sylab jakby porcję wymiocin. Trzymany w dłoni klucz za nic nie chciał trafić do zamka u drzwi. Mężczyzna ledwo stał na nogach - po piątej butelce whisky stracił prawa do tytułu "homo erectus" - mimo to humor mu dopisywał. Dzięki panu Belierowi znów doskonale się bawił. Trzeba przyznać, jego druh miał świetny gust, bogatą wyobraźnię - o tak! - no i był hojny jak ruski nuworysz na bani. Zawsze dzielił się tym, co znalazł. Ford nie mógł go nie polubić i prędko został jego wiernym towarzyszem podczas alkoholowych wojaży. Chociaż w dniu, kiedy się poznali było trochę inaczej. Wtedy miał jeszcze opory - słabe i krótkotrwale, ale stanowiły tamę dla niczym niezmąconej fali przyjemności. Ponadto dzień później dręczyło go poczucie wstrętu i pogardy do samego siebie. Na szczęście szybko minęło. Ostatecznie najważniejszy był fakt, że to zrobił, mógł kategorycznie odmówić, jednak tego nie uczynił - bo nawet pierwszego razu rozkosz była ogromna. Z czasem wszystko sobie odpowiednio poukładał. Systematycznie minimalizował moralne niewygody, dzięki czemu pogardę wyparła duma, a wstyd został przekuty w dowartościowujący rytuał. Ford uśmiechnął się nieprzytomnie, a błędnik zawtórował tej nagłej euforii, powodując potężny zawrót głowy. Mężczyzna zachwiał się jak spiłowany dąb, ale przed upadkiem uchroniły go ciężkie drzwi wejściowe. Pod wpływem uderzenia drewno zajęczało żałośnie, podobnie jak Ford, który zsunął się na ziemię. Z ręki wypadł pęk kluczy z nawleczonym brelokiem o kształcie heksagramu. Pośród jego linii wiły się inicjały Forda oraz Mai. Prezent od małżonki - symbol równowagi i harmonii. Ford spojrzał na leżącą błyskotkę, a jego czy spowiła mętna mgiełka wspomnień. Kiedy to było? - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to nie obchodzi! - powiedział na głos, a na jego twarz wpełzł koślawy uśmiech. Pochylił głowę, po czym wypuścił z ust długą nić żółtej śliny. Nie trafił. Na brązowych spodniach, których metka była stukrotnie cenniejsza od materiału z jakiego je wykonano, pojawiła się lepka plama. Ford ryknął ordynarnym śmiechem. Po chwili chwycił klucze i rozpoczął wspinaczkę, zapierając się o ramy ościeżnicy. Dotarcie na wysokość metra i dziewięćdziesięciu jeden centymetrów nad poziom progu zabrało mu sporo czasu, energii oraz pokaźnych pokładów dobrego samopoczucia. Nieco rozsierdzony ponownie podjął się próby sforsowania zamka, jednak zadanie znów przerosło jego zdolności. Czuł, że za moment straci panowanie; jeszcze chwila i zamiast zmagać się z cholernym kluczem weźmie rozpęd i kopniakiem wysadzi drzwi razem z framugą. Albo nie, pójdzie do garażu, zabierze piłę łańcuchową i wyrżnie otwór do domu niczym pieprzony drwal z puszczy Białowieskiej! Fale wściekłości - jedna za drugą - przybijały do brzegów jego świadomości.
  - Rozwalę was, a pierdolony, bożonarodzeniowy baranek, będzie mi świadkiem! - wrzasnął sinymi ustami, a mięśnie twarzy zatrzęsły się w tańcu nienawiści. Ford poczuł pulsowanie pod czaszką, krew waliła do mózgu rwącym potokiem. Stał pod drzwiami, chwiejąc się na nogach, jeszcze bardziej poirytowany, bo dotarło do niego, że właśnie pogrzebał szanse na to, by wemknąć się do domu, nie budząc przy tym Mai. Był pewien, że będzie stać w korytarzu, czyhając na jego dobry humor; egzaltowana chłodna Królowa Śniegu, z obliczem wykręconym od zbyt długo noszonej urazy. Znów będzie jęczeć i robić mu wymówki. Znów - kolejny dzień, kolejny tydzień, miesiąc. Gówno, nic z tego, nie tym razem! Oczy mężczyzny rozwarły się szeroko, znamionując exodus zdrowego rozsądku. - Długowłosy Jezu, jestem przekonany, że sam chętnie trzepnąłbyś ją w tę wredną gębę. Wciąż niezadowolona, z pretensjami ciągnącymi się aż do Zimbabwe; niewdzięczna, powolna i powyklejana plastrami na cellulit jak koperta z Alabamy; zasuszona mumia... Kto postawił ten dom? Kto ich żywi? Kto babrze się w pocie i gównie inwestorów?! Kto?! Ja - ostatni sprawiedliwy, buntownik z wyboru, człowiek z żelaza! – Przerwał, dalsze próby wyartykułowania czegokolwiek nie miały sensu, gdyż zaczął bulgotać a z ust wypadała już tylko ślina i powietrze. Mimo to mężczyzna uspokoił się. Tytuły, jakie sobie nadał, wyściskały ego wystarczająco. To prawda, że lubił chlapnąć parę kropel od czasu do czasu, ale to nie jest żaden pieprzony problem, to jest nagroda. Prezent od Jacka Danielsa za świetną robotę. Z początku Ford wręczał sobie te nagrody dla uczczenia sukcesów, ale ponieważ był naprawdę utalentowanym architektem, okazji do świętowania niekiedy bywało więcej niż dni w tygodniu.
  Z czasem na powierzchnię wypłynął kolejny czynnik - prozaiczne topienie smutków. Ktoś mógłby zapytać - jak to możliwe, by człowiek sukcesu, właściciel dwustu czterdziestu metrów kwadratów fantastycznie zaprojektowanej posiadłości, będący mężem pięknej żony i ojcem kochającego syna był trapiony jakąkolwiek zgryzotą? Przyczyną były wyrzuty sumienia, jakie coraz częściej pojawiały się następnego dnia po ostrym tankowaniu. Ford niejednokrotnie tłumaczył, po tym, jak Maja ciągnęła jego cielsko do sypialni, które to cielsko chwilę wcześniej leżało na ganku, jakby martwy morświn wyrzucony przez morze, że robienie mu wyrzutów jest niehigieniczne dla ducha. Z zacięciem królewskiego dygnitarza, wyjaśniał, że odkrywa mu rany swoim niewdzięcznym utyskiwaniem. Ale ona nadal zrzędziła, a on coraz gorzej to znosił.
  Natomiast trzeci powód pojawił się niedawno i był nim pan Belier, jednak o tym ojciec Karmela nikomu nie wspominał. Zaczęło się od tego, że świat coraz bardziej przypominał mu szaroburą fotografię przedstawiającą widok tak pospolity, że aż odpychający. Ludzie zdawali się być równie ciekawi, co ich cienie. Alkohol ich uwypuklał i napełniał dużo ciekawszym życiem. "Inteligentni ludzie są często zmuszani do picia, by bezkonfliktowo spędzać czas z idiotami" powiedział kiedyś Ernest Hemingway, a Ford uwielbiał to powtarzać. Pan Belier natomiast odkrył przed ojcem Karmela nowy wymiar zabawy, która z powodu moralnych przyzwyczajeń Forda najlepiej smakowała po pijaku.

 

  Cholerny Belier - pomyślała Maja. Za dnia - starszy pan o kulturze i manierach przewyższających służbę pałacu Buckingham; w nocy - skundlony, bezczelny pijaczyna. Doktor Jekyll i pan Hyde oraz jego usłużny lokaj - mój mąż. Swojego czasu przeprowadziła z Belierem dziesiątki rozmów, podczas których wydawał się wspaniałym człowiekiem. Filantrop z ambicjami do bycia altruistą, pomocny i wyrozumiały, do tego wyśmienity kompan do inteligentnej dyskusji. Jednak po pewnym czasie Maja zaczęła podejrzewać, iż wspólne wypady Forda i miłego, starszego pana w rzeczywistości stanowią dziką popijawę. Oczywiście Belier wszystkiemu zaprzeczył. Na dodatek zrobił to tak wiarygodnie i subtelnie, iż kobieta musiała skapitulować, przyznając, że jej zarzut był równie niedorzeczny, co posądzenie papieża o kradzież samochodu z salonu Bentleya. Ale minął zaledwie miesiąc i wątpliwości wróciły, by ostatecznie urosnąć do rangi całkowitej pewności. Cholerny Belier, zaufała mu, a on okazał się wyrachowanym cynikiem.

 

  Ford nareszcie wcisnął właściwy klucz w otwór u drzwi. Zazgrzytał metal, gdy zapadki wewnątrz zamka uniosły się, umożliwiając przybyszowi wkroczenie do środka. Mężczyzna naparł na klamkę całym ciałem, a drzwi otworzyły się z impetem, zmuszone przez moment utrzymać na metalowych zawiasach zaskoczonego gospodarza. Kiedy skrzydło z hukiem trzasnęło o ścianę, Forda już na nim nie było. Mężczyzna, który na własnym weselu nie wypił nawet grama alkoholu, leżał teraz na podłodze obok przewróconego stołu, pośród sterty gazet i pogniecionych figurek z papieru złożonych przez Karmela. Jego ojciec uchylił powieki. Przez chwilę wydawało mu się, że został zamknięty w szklanej kuli, którą jakiś żartowniś postanowił zepchnąć ze stromego zbocza. Kiedy zawirowania ustały, rozeźlony spostrzegł, że naprzeciwko stoi Maja.
  Już jest, czeka... nakręcona, sprężyny naciągnięte, zawiasy naoliwione, zaraz poluzuje korbę i zacznie kłapać jęzorem, i zrzędzić, i biegać wkoło niego, jak ten cholerny królik z reklamy baterii. Cierpliwy, kurwa, Jezu, zabierz mi ją sprzed oczu, niech stąd wypieprza, zrób coś, bo przysięgam na twojego starego, przywitasz tej nocy niezapowiedzianego gościa.

 

  Maja stojąc w korytarzu przed wejściowymi drzwiami, pomimo dochodzących z zewnątrz charakterystycznych bełkotliwych pomruków i sapania, wciąż żywiła głupią nadzieję, że Ford faktycznie został dziś po godzinach w pracy. Wiedziała doskonale, że to zwykłe mrzonki, ale im bardziej ponurą okazywała się rzeczywistość, tym bardziej nierealne stawały się jej marzenia. Przestań, kretynko - zganiła się w myślach. Dobrze wiesz, że za drzwiami stoi Ford zalany jak wąż strażacki. Kolejne obietnice złamane, przyrzeczenia warte tyle, co czeki bez pokrycia. Jak to się stało? Kiedy? Kto zawinił? - to pytania, które przemierzały jej umysł setki razy. Ostatnia tląca się iskierka ułudy zgasła, kiedy drzwi rozwarły się z łomotem, a do środka wleciał Ford, jakby wepchniętym taranem. Mężczyzna pokonał korytarz dzikim pędem, po czym runął ciężko na podłogę w salonie. Maja zacisnęła zęby. Zdawało jej się, że słyszy jak trzeszczą. Nigdy nie znalazła powodów, by bać się męża, jednak trwogą napawał ją fakt, że ostatnimi czasy tak mocno tracił kontrolę nad sobą. Ford ani razu jej nie uderzył, ale matka Karmela z nerwową konstatacją przyznała, że zdecydowanie zbyt często spoglądał na nią w ten sposób - z wyrazem tępej, bezrozumnej wściekłości. Niespodziewanie chwycił ją za kostkę, wyrzucając z siebie jakiś złośliwy bełkot. Kobieta stała nieruchomo, przyglądając się, jak jej mąż niczym poturbowane dziecko próbuje się podnieść. Złapał za nogawkę jej spodni i szarpnął. Maja instynktownie pochyliła się, wcisnęła dłonie pod pachy męża i pomogła wstać. Gdzieś po drodze ich spojrzenia zetknęły się, wówczas zrozumiała, że coś się zmieniło. Przez moment spoglądało na nią oblicze wyszarpane z dna ludzkiej historii, gdy człowiek posiadał kły i sierść. W tej chwili z cała siłą, na jaką było go stać, Ford odepchnął żonę. Sam stracił przy tym równowagę i poleciał na podłogę niczym marmurowy posąg, waląc głową o wystającą nogę od stołu. Trzask łamanego drewna sprawił, że Maja wyobraziła sobie pękającą łupinę czaszki. Kobieta wypuściła powietrze z płuc i popatrzyła na leżącego na ziemi mężczyźnie. Balon jego klatki piersiowej delikatnie unosił się i opadał. Zarejestrowała ten fakt z ulgą, ale i odrobiną żalu. Trwogę, która kilkadziesiąt sekund wcześniej zakleszczyła jej serce, zdążyła przekuć na gniew.
  - Cholerny wieprzu! Durniu, idioto... niech cię szlag!
  Odwróciła się i podążyła w kierunku schodów, przekonana, że tę noc, następną i wiele kolejnych spędzi razem z synem. To już koniec, przyszło jej do głowy, gdy ponownie zerknęła na pogruchotane sprzęty w salonie i wywalony po środku ludzki pień. Nie był to pierwszy raz, gdy tak pomyślała, ale pierwszy, jak pozwoliła swemu mężczyźnie samotnie dogorywać na podłodze.

 

  Ford z trudem uchylił powieki. Promienie ostrego światła kłuły oczy, jakby znalazł się na zabiegu akupunktury u lekarza, który praktykę odbywał na sali tortur. Podniósł głowę, zlustrował zamglone, falujące otoczenie i zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Dźwignął cielsko, zasapał i wylądował w pozycji siedzącej. Gorzki smak stęchłego alkoholu przyprawił go o mdłości. Odniósł wrażenie, że mózg mu puchnie i tłucze w czaszkę niczym jakiś zwariowany dzięcioł. "Współczuję tym, którzy nie piją. Wstają rano i wiedzą, że cały dzień będą się czuć się tak samo", jedna z sentencji Sinatry, która mimowolnie wpadła Fordowi do głowy, teraz nabrała zupełnie innego wymiaru. Ojciec Karmela uwielbiał rozrzucać dookoła złote myśli sławnych postaci, jakby wierząc, że kilka kropel błyskotliwości i splendoru ich autorów skapnie również na niego. W rzeczywistości wśród bliskich wywoływał efekt daleki od zamierzonego. Ból nieco ustąpił i Ford zdołał w końcu dostrzec otaczający go chaos - walające się części stołu, ścierwa papierowych figurek, drzazgi powbijane w podłogę, ślady krwi. Jego umysł rozpoczął mozolną wspinaczkę po łańcuchu przyczynowo- skutkowym: wróciłem nachlany, drzwi stoją na zawiasach, nic nie dynda, nie wisi, czyli dokonałem cudu otwarcia wrót za pomocą kluczy... a może Maja otwierała - nie, nie zostawiłaby mnie w tym syfie. Wlazłem, samodzielnie - alleluja, chwalmy Pana - ale tu najwyraźniej kończy się pasmo moich sukcesów, wyrżnąłem o coś i zwaliłem na stół, kurwa...
  Mężczyzna przejechał dłonią po czole i natychmiast wyczuł guza wielkości niedojrzałej brzoskwini. Przez chwilę zastanawiał się, czy to możliwe, żeby Maja nie słyszała rumoru, jak wywołał. Ze zdumieniem i zadowoleniem przyznał, że tak najprawdopodobniej było. Co właściwie i tak jakoś znacząco nie zmieniało jego sytuacji - wciąż nurzał się w balii pełnej gówna. Wczoraj obiecał, że "góra trzy leciutkie drinki i po wszystkim będę mógł wracać rowerem na jednym kole". Faktycznie nie zamierzał walić procentów do upadłego - w planie była szklaneczka tego, lampeczka tamtego, ot, trochę radosnych płynów, żeby uczcić kolejny etap prac i rozluźnić nerwy. No i udało się, z pomocą przyszedł najlepszy kumpel Forda - Jack Daniels, a niewiele później dołączył jego brat bliźniak i koledzy. I oczywiście pan Belier.
  Nieznośny ból głowy ponownie dał o sobie znać. Mężczyzna zapragnął wrzeszczeć ile sił, byle tylko przyćmić eksplozje pod czaszką. W końcu zdał sobie sprawę, że przegra również i tę walkę. Ostrożnie, jakby kieszenie miał wypchane słojami z nitrogliceryną, zaczął się podnosić. Podtrzymując się mebli stwarzających wrażenie stabilniejszych niż on sam, Ford ruszył w kierunku kuchni. Światło bijące z salonu częściowo rozproszyło kuchenne mroki. Jednak stojąca w głębi niewielka szafka wciąż zanurzona była w ciemności - konsekwentnie strzegąc zamkniętej wewnątrz tajemnicy. Potężne zawroty głowy sprawiły, że stracił równowagę i padł ciężko na zimną podłogę. Resztę drogi pokonał na czworakach. Cień mężczyzny dotarł tam pierwszy, jakby Ford zaprzągł wszelkie moce utkwione w ludzkim ciele i poza nim, by jak najprędzej znaleźć się na miejscu. W szafce na dolnej półce znajdowało się sześć wielkich opakowań płatków śniadaniowych. Wszystkie o smaku cynamonu z jabłkiem, których Maja i Karmel nie znosili. I był to jedyny powód, dla którego je kupował - wierzył, że nikt nie będzie tam zaglądał. Jedno pudełko było bowiem magiczne i zamiast płatków zawierało litrową butelkę 40% whisky - były to czary, z którymi Ford pragnął obcować w samotności. Uśmiech pojawił się na twarzy - za kilka sekund bóg kaca skąpie go w swej uzdrawiającej łasce. Odurzony wizją nie dostrzegł od razu niewysokiej sylwetki, która pojawiła się w progu. W innych okolicznościach Ford przywitałby się z synem, ale teraz coś ciągnęło jego świadomość głęboko w dół, pod powierzchnię zdrowego rozumowania, skąd percepcja rzeczywistości odbywa się przez pryzmat atawistycznych instynktów. Ford koncentrował się wyłącznie na doskwierającym bólu, a obecność Karmela odbierał jako przeszkodę w jego uśmierzeniu.
  Odejdź stąd, chłopcze.
  Malec zaczął zbliżać się do ojca.
  - Mama znów przez ciebie płakała - zapiszczał cieniutki głosik.
  To ona, ona go przysłała!
  Ford doszukiwał się tonu zniewagi. Strzęp sumienia potrzebował takiego sygnału, żeby mógł bez oporów pozbyć się smarkacza, nazywając go maminsynkiem i żałosną beksą. Z inaczej zaakcentowaną skargą mężczyzna poradziłby sobie przechodząc po prostu do pogardliwej ofensywy, ale słowa chłopca niosły przede wszystkim miłość i żal oraz tę dziecięca naiwność, że to wystarczy, by wszystko znów było dobrze. Ból głowy stał się w tej chwili nie do zniesienia. Nie mogąc znaleźć ujścia furia narastała. Ford coraz mniej przypominał mężczyznę z rodzinnego zdjęcia.
  Idź stąd, do cholery!
  - Obiecałeś, że nie będziesz więcej wracał tak późno. Obiecałeś mi i mamie.
  Wyrzut? Dobrze słyszałem?
  Chłopiec niespodziewanie przebiegł obok ojca, chwycił pudełko, w którym znajdowała się whisky, wyciągnął butelkę i dwoma sprawnymi susami podskoczył do zlewu. Zdezorientowany mężczyzna nawet nie drgnął. Nie przewidział takiego obrotu sprawy, jedynie sapał ciężko jak prehistoryczny gad. Wciąż tkwił na podłodze, gdy w kuchni rozległ się bulgoczący dźwięk rozlewanej cieczy. Do jego nozdrzy dotarła intensywna woń alkoholu. Rzucił się na syna ze zwierzęcą agresją. Zgniótł jego wątłą dłoń w żelaznym uścisku i jednym ruchem przekręcił o kilkadziesiąt stopni, jakby miał do czynienia z zardzewiałym zaworem. Najpierw był chrzęst łamanej kości i strzelających ścięgien, potem huk uderzającego szkła o dno zlewu, na końcu, gdy już mózg wysłał sygnał do ośrodków bólu, rozległ się przeraźliwy pisk. Malec posiniał, będąc bliskim omdlenia, ale wnyki jego ojca nie puściły. Ford jednym ruchem wolnej ręki wyłowił butelkę, następnie uniósł, by pod światłem księżyca dojrzeć, ile się zmarnowało. Stwierdził, że zostało sporo i dopiero wtedy spojrzał na Karmela. Wijące się, śliskie od potu i łez ciało nie wzbudziło w nim litości, jedynie spotęgowało odrazę i gniew.
  - Gówniarzu, dlaczego to zrobiłeś, po co?! Matka ci kazała?!
  Szloch chłopca sprawiał, że w głowie Forda eksplodowały kolejne porcję trotylu. Twarz mężczyzny pokryła purpura, a nabrzmiałe na skroniach żyły zdawały się wić, niczym siedlisko węży.
  - Zamknij się, gnojku! Zamknij się, mówię!
  Mężczyzna przyciągnął chłopca, następnie całą siłą swych dorosłych mięśni odepchnął w głąb kuchni. Wyglądało to równie niepoważnie jak zabawa dziecka z pluszowym misiem, którego ciągnie pluszaka za łapę, przytula, a kiedy jest złe rzuca w kąt. Niewielkie ciało zahaczyło bezwładnie o brzeg wysuniętej szafy i przepadło w czarnej mgle nocy. Krzyk ustał, zamarł wszelki ruch; ciemność i cisza mogły kontynuować swój monotonny taniec. Ford wypuścił powietrze. Buzująca w żyłach krew z rwącej rzeki zmieniła się w leniwy strumień. Ulotnił się gniew.
  Spojrzał w pokryty mrokiem kąt, skąd spodziewał się usłyszeć lada chwila lament Karmela.
Czekał. Nic - żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Mała, czarna kukiełka leżała w kącie jak pognieciony papierek.
  Mężczyzna zaniepokoił się. Zdrowy rozsądek wrócił na swoje miejsce. Ford ruszył do przodu, ale zaraz zatrzymał, po czym nerwowym ruchem przytknął butelkę do ust.
  Jeden łyk, tylko jeden...
  Kilka potężnych haustów wyssało prawie połowę whisky i przyniosło pożądany efekt; ból głowy zaczął ustępować a rysy twarzy nabrały miękkości. Pomimo zgrozy całej sytuacji poczuł się wspaniale. Zupełnie jak jego syn, uwierzył, że wszystko będzie dobrze. Z niezdrową pogodą ducha zaczął zbliżać się do miejsca, gdzie znajdował się chłopiec.
  - Karmel, synku? - wychrypiał. Zdał sobie sprawę, że nadal dzierży w dłoni whisky. Ostrożnie odstawił butelkę na kuchenny blat i dyskretnie, jakby wstydząc się przed samym sobą, zlustrował czy stoi pewnie i się nie chwieje. Zrobił kilka kroków i stanął nad chłopcem, nie do końca wiedząc, na co patrzy. W końcu zdał sobie sprawę, co się wydarzyło. Padł na kolana przerażony i klęczał w pokutnej pozie, spoglądając na sztywną twarz Karmela pobrużdżoną krwawymi nićmi. Korowód próśb, żali i skarg przemaszerował przez umysł mężczyzny. Zdawało się, że słyszy słowa syna, jakby ten znów ciągnął go za rękaw, kiedy był rozgoryczony.
  "Tato, obiecałeś, że więcej nie będziesz".
  "Powiedziałeś, że przyjdziesz szybko".
  "Mama jest znowu jest zła na ciebie, ale Ty już tak nie zrobisz, prawda?"
  "Mama mówi, że dużo pracujesz".
  "Mam dużo pieniędzy w skarbonce. Oddam ci wszystkie i będziesz mógł wracać prędzej, prawda?"
  Z prawego oczodołu chłopca wystawał żelazny pręt, element mocowania dla misternej konstrukcji półek na sprzęt kuchenny, która nigdy nie powstanie. Zaostrzony drąg z żelaza wskazywał na Forda.

 

***

 

  Minęło kilka miesięcy od nocy, gdy mąż Mai wydrążył tunel w czaszce i mózgu Karmela. Czas ten jawił się mężczyźnie mgliście niczym sen, którego treść w kilka godzin po przebudzeniu dociera do człowieka wyłącznie w postaci rozedrganych strzępów. Wspomnienia ograniczały się zaledwie do paru faktów, za to wyraźnych i pełnych absurdalnych szczegółów. Najważniejszym było, że jego syn przeżył. Pijackie wybryki Forda nie doprowadziły do śmierci chłopca, za to spowodowały, że malec zapadł w śpiączkę, z której nie mógł się wybudzić - przynajmniej tak usłyszał od żony. Z biegiem czasu nabrał przekonania, że to utkana przez nią sieć łgarstw i chęć zemsty uniemożliwiły mu jakikolwiek kontakt z synem.
  Zaczęło się od kary więzienia. Nie musiał tam wylądować, więc dobrze wiedział komu zawdzięczać wesoły pobyt w pudle. Zamiast luksusowego domu na wzgórzach, ciasna nora zatkana sześcioosobowym cuchnącym cielskiem. Jako towarzysze ludzkie krety, o których wyleniałe futro codziennie musiał się ocierać. Brak odwiedzin. Samotność i zapomnienie. Pustka i marnotrawstwo. Czas, jaki mógł poświęcić na odbudowanie stosunków z synkiem został wdeptany w więzienny spacerniak.
  Dzięki tobie, kochanie.
  Z każdym dniem odsiadki żółć żalu i nienawiści, kropla za kroplą, drążyły umysł mężczyzny, aż zaczął wyobrażać sobie, że każda żyła wypełnia się jadem. Grube ściany niewoliły nie ciało lecz przede wszystkim wolę. Odebrano mu możliwość rehabilitacji - bo jak mógł wynagrodzić wyrządzone krzywdy siedząc w celi? Słuchając bulgoczącego czaju? Drepcząc w kółko jak wół na łańcuchu? Bezradność obudziła w nim frustrację. Potem pojawiła się nienawiść, a ta najlepiej wiedziała czym poić umysł, by nie usechł z bezczynności i odebranych alternatyw. Od czasu do czasu przypominano mu o poniesionej karze względem społeczeństwa, ale nawiedzony klecha, który to czynił, równie dobrze mógł nawracać parę skarpet. Poza tym był idiotą. Pieprzył tylko o odkupieniu, srogim tatuśku w niebie i chrystusowym miłosierdziu: "Milczysz synu, to dobrze. Widzę w tobie pokorę, to dobrze. Bóg i Pan Jezus na moment odwrócili się od ciebie i oddali władzę nad tobą innym ludziom, to dobrze, ale teraz wołają twoje imię. Znów patrzą na ciebie z litością. Milczysz, to dobrze..." Z jakiej racji miał cokolwiek spłacać wobec całej bandy pierdzących, tępych kurew i frajerów - myślał, siedząc na niewygodnym krześle w więziennej kaplicy. Dureń w sutannie rzucał bzdetami jak klown w cyrku: resocjalizacja, wina, zrozumienie - wszystko było gówno warte. Jednak niewiele później Ford usłyszał coś o wiele bardziej dla niego znaczącego - zwolnienie warunkowe i kilka dni potem stanął za bramą więzienia jako wolny człowiek. Zwrócona wolność przysłoniła rozgorzałą w mężczyźnie furię. Gotów był zapomnieć o wszystkim. Czuł, że jest w stanie unieść się ponad gniew, bo przede wszystkim pragnął ponownie ujrzeć syna. Należności wobec Karmela rosły z każdym dniem rozłąki ojca z synem. Ale nie tylko czas stał na przeszkodzie. Ford zdawał sobie sprawę, że bez poprawy stosunków z Mają nie zbliży się do chłopca. Miłość Karmela do matki wyrosła na fundamencie niepodważalnego zaufania i poczuciu bezpieczeństwa konsekwentnie budowanych przez lata i nawet buldożer z Fordem za sterami nie zdołałby zniszczyć tego uczucia. Malec zawsze stawał w jej obronie, był jak niezdarny anioł stróż w wymiętolonej pidżamie.
  Kiedy mężczyzna wrócił do domu, nie zastał nikogo. Jedynym gościem każdego pomieszczenia była cisza. Kokon burego kurzu oblekał wszystko, co tkwiło w zasięgu wzroku. Rozrzucone ubrania przypominały wysuszone truchło. Dom był martwy i zdawał się uśmiercać wszystko, co do niego wkroczyło. Ford zajrzał do pokoju syna. Na łóżku wciąż leżała skołtuniona kołdra. Pod ścianą długi rząd żelaznych wagoników uczepionych dumnej lokomotywy oczekujących na sygnał do odjazdu po wyznaczonej dawno temu trasie wokół stołu. Karmel potrafił spędzać całe godziny pochylony nad koleją, wcielając się w rolę domorosłego maszynisty.
  - Nie wzięła nawet tego, przecież on kochał tę zabawkę.
  W umyśle Forda pierwszy transport goryczy otrzymał zielone światło. Zrozumiał, że po wypadku Maja nie wróciła do domu, a nawet jeśli się zdecydowała na powrót, uczyniła to tylko raz, dyskretnie, nie zostawiwszy widocznych śladów i zabierając z szaf wyłącznie najbardziej potrzebne rzeczy.
  - Odcięła mnie. Zabrała małego i uciekła. Zabrała Karmela. Nie mogła... Owszem, zrobiła to. Zabrała chłopaka i ukryła przede mną.
  Do tej pory mężczyzna tkwił w przekonaniu, że zdoła odbudować relacje z synem. Na tej wierze postanowił skonstruować ulepszoną wersję samego siebie; nowy model Forda, jak lubił myśleć. Teraz uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie. Cała linia produkcyjna odpowiadająca za modernizację osobowości poszła w diabły. Nie było już sensu niczego zmieniać, skoro cel wszelkich dążeń stał się nieosiągalny. Zrozumiał, że pozostał sam i że prawdopodobnie nigdy już nie ujrzy syna.
  Poczuł nieodpartą chęć napicia się. Wiedziony zmartwychwstałą potrzebą poszedł do kuchni. Butelka whisky cierpliwie czekała na blacie. Wysuszone plamy szkarłatu na podłodze i meblach nie pozwalały zapomnieć historii ojca, który uczynił syna inwalidą. Wystający ze ściany pręt wskazywał na przybysza w ten sam oskarżycielski sposób co poprzednim razem. Wszystko zalegało pod warstwą kurzu, w kilku miejscach spozierał spod niego oleisty bród. Przy suficie zalegały sztywne pajęczyny. Jedynym elementem otoczenia, na którym nie osiadły drobiny kurzu była ciemnobrązowa butelka whisky. Ford jednym płynnym ruchem odkręcił i wyrzucił zakrętkę, złapał za szyjkę i przytknął szkło do ust. Zamknął oczy...
  ...i w pełnej trzeźwości otworzył je kilka tygodni później. Pamiętał niewiele z tego okresu. W świadomości pozostały tylko skrawki informacji. Wiedział, że przeprowadził się do wynajętego domu położonego gdzieś za granicami miasta, ale za to nie miał najmniejszego pojęcia, na jakich warunkach doszło do zawarcia umowy ani z kim, ani jak uiszczał należności. Pamiętał również, że nigdy nie ruszył na poszukiwania syna, nie wykonał żadnego telefonu, nigdy nie zadał ani jednego pytania - poddał się i popłynął z nurtem nałogu ku samounicestwieniu. I było tak aż do dnia, w którym otrzymał tajemniczy list zawierający jedno krótkie zdanie umieszczone na środku białej kartki. Zaledwie dwa słowa, które wyrzuciły jego świadomość na brzeg, wyrywając z rozszalałych wód pijaństwa.
  W poniedziałek po raz tysięczny Forda zbudził potworny ból głowy. Każdy poranek wyglądał tak samo - jakby pod czaszką miały miejsce najbardziej upierdliwe roboty drogowe; po korze mózgowej pędziły buldożery, a w okolicach potylicy jakiś zawzięty kutas tłukł bez opamiętania młotem pneumatycznym. Cały świat zdawał się walić w gruzy. Alkohol z magicznego remedium na dolegliwości duszy zaczął przeobrażać się w dzban morskiej wody. Po każdym kolejnym łyku organizm domagał się więcej, przez co pragnienie rosło proporcjonalnie do liczby opróżnianych butelek whisky. Ukojenie następowało dopiero po zaaplikowaniu przynajmniej dwóch litrów 40% Jacka, czyli w momencie, gdy mężczyzna tracił przytomność. Jednakże tego poranka największym nieszczęściem okazała się potrzeba uzupełnienia zapasów. Stanowiło to jedyny powód, dla którego raz na tydzień wsiadał do zaniedbanego jeepa o porysowanej i pogniecionej od dziesiątek stłuczek karoserii i ruszał w szaloną podróż do najbliższego punktu z alkoholem.
  Sklep nazywał się "U Belmonda", ale część liter odpadła, przez co gości witało skromne: "U Bel...a". Marsz wzdłuż półek zapełnionych najróżniejszymi trunkami należał do rzadkich chwil, kiedy odczuwał przyjemność. Pchając zdezelowany sklepowy wózek i przyglądając się rosnącym wewnątrz stosom szkła, widział siebie jako bohatera filmu "Zostawić Las Vegas". Wspaniałe uczucie - przez tę krótką chwilę, gdy świadomość wypełzała na powierzchnię, Forda przeszywała wyzwolona od wszelkich reguł, wręcz nihilistyczna, radość. Przypominało to jazdę na nartach z największej stromizny stoku, kiedy nie dba się o bezpieczeństwo, wystające skały, drzewa i skarpy; kiedy umysł człowieka koncentruje się wyłącznie na dzikiej intensywności doznań, będąc całkowicie wolnym od pierwotnego strachu, jakim jest lęk przed śmiercią, gdyż ostatecznym celem tej peregrynacji jest samozagłada.
  Ford wrócił do domu i wniósł kartony z alkoholem. Gdy cofał się do samochodu, by pozbierać resztę butelek rozrzuconych na podłodze i siedzeniach, spostrzegł leżącą pod drzwiami dużą białą kopertę. Jej wierzch zdobił jeden wyraz namazany smolistą czcionką. Słowo wołało bezgłośnie z wysokości werandy, lecz w głowie mężczyzny zabrzmiało niczym sygnał syreny alarmowej. Na kopercie było napisane: "TATA". Od dawna nikt się do niego nie zwracał w ten sposób, zresztą on sam przyznał, że ten tytuł już mu nie przysługuje.
  Pomyłka? wykluczone. Bezczelny kawał? - ale nikt nie wie... a więc... Serce Forda zapłonęło nadzieją pełną obaw. Mężczyzna pochylił się, aby podnieść przesyłkę i kiedy nieomal przytknął kopertę do nosa, dotarło do niego, że nie może być mowy o przypadku. Znał doskonale pismo syna - falujące "T" wyglądające jak rysunkowy parasol oraz charakterystycznie ułożona na boku litera "A" nie pozwalały mieć wątpliwości, co do osoby nadawcy. Drżącymi dłońmi rozdarł papier. Bicie serce przypominało rozszalały automat perkusyjny. Wewnątrz koperty znajdowała się pojedyncza kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu i zwinięta w nierówny prostokąt. Po rozłożeniu zapisana tym samym rodzajem pisma ukazała się lapidarna treść: "Znajdź mnie".
  Ford przyjrzał się dokładnie przesyłce. Papier był nieskazitelnie czysty. Krótka treść listu czyniła go zagadkowym i niepokojącym. "Znajdź mnie" - prosił Karmel a Ford miał przeczucie graniczące z pewnością, że było to wołanie o pomoc. - Dlaczego chce bym go odnalazł? Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego sam nie przyszedł, skoro wiedział, gdzie jestem? -pytania rozsypały się w umyśle jak rozrzucona talia kart. Mężczyzna poczuł się dziwnie, otoczony mgłą niezwykłości zastanawiał się, po której stronie życia kroczy: jawy czy snu. Wrócił do oględzin. Potrzebował kontaktu z czymś materialnym. Ścisnął kopertę i zaczął obracać - brakowało znaczka i adresu, nie było żadnego śladu, który mógłby naprowadzić na trop nadawcy. Jednak Ford wiedział, co robić. Po raz pierwszy od bardzo dawna zdarzyło się, by celem byłego architekta nie było totalne zalanie pały. Ktoś znów rozkołysał wahadło jego życia. Mężczyzna uwierzył, że dobry dżin uwolnił się wreszcie z butelki po whisky. Złapał karton z alkoholem i z impetem posłał w kierunku okna. Nie wymierzył dokładnie i pudło uderzyło w ścianę. Butelki eksplodowały w zgrzytającym huku. Kryształy szkła wzbiły się w powietrze i rozsypały po podłodze jakby broniąc dostępu do kartonu. Fala whisky natychmiast przybiła do brzegów dywanu. Niezrażony porażką chwycił drugi ładunek z alkoholem. Wykonał karkołomny zamach zza głowy, aby tym razem tekturowa skrzynia efektownie wyleciała przez okienne ramy, jednak waga zawartości okazała się zbyt wielka. Butelki roztrzaskały się za plecami Forda a on sam szarpnięty do tyłu, runął na ziemię. Poranił sobie dłonie i pośladki, ponadto szklane okruchy wydarły dwa nierówne pasy w miejscu, gdzie głowa zderzyła się z podłogą. Krew zaczęła ściekać obficie, ale prędko zmył ją napływający alkohol. Po chwili całe pomieszczenie tonęło w odmętach wysoko procentowych trunków.
  Ford stracił panowanie nad sobą. Zaczął wrzeszczeć i rzucać na oślep resztkami, jakie znalazł pod ręką. Ściany - jedna po drugiej - pokryły się brunatnymi plamami. Stężenie etanolu w powietrzu otępiało zmysły. W pewnej chwili mężczyzna ujął w dłoń nienaruszoną butelkę - ostatnią, jaka pozostała - i cisnął przez okno. Pocisk rozłupał część drewnianej ramy i wylądował na podwórzu. Ford wybiegł na zewnątrz. Butelka leżała nietknięta. Mężczyzna, który w swym pędzie nieomal wypchnął drzwi z framugi, wyglądał jakby całkowicie postradał zmysły. Najpierw rzucał kamieniami, wydając przy tym gardłowe dźwięki, następnie złapał ciężki kołek i zaczął nim walić bez opamiętania, aż nie rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Dopiero wtedy siadł na ziemi i tkwił tam, póki złość całkowicie nie wyparowała.
  Gdy wrócił do domu, poczuł się wyzuty z wszelakich sił, jakby potężna dłoń zgniotła go w swym uścisku i wycisnęła zeń wszelką energię. Opadł na fotel prawie nieprzytomny i dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę jak bardzo bolała go głowa. Swą bezradnością przypominał niemowlę, które wypadło z wózka. Chwilę potem zasnął.
  Przez następny tydzień nie tknął alkoholu, chociaż potrzeba napicia się - odbierana momentami niczym fizyczna dolegliwość - towarzyszyła mu bez ustanku. Pierwszego dnia śledztwa był pewien niezłomności swej woli - nareszcie miał skonkretyzowany cel, pragnienie dużo silniejsze niż myśli o chlaniu. Na początek potrzebował dowiedzieć się, kto do niego zaglądał? Wieści w takich mieścinach rozchodzą się szybciej niż światłowodem, co oznacza, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyruszenie do miasta w celu zadania kilku pytań. Łatwo nie będzie - przypuszczał, że etykieta pijaka i milczącego gbura przylgnęła do niego jak gówno do podeszwy. Z drugiej strony odczuwał ekscytację - zbyt wiele intryg filmowych rozpoczynało się od podobnego dochodzenia. Wiedział, że tu chodzi o jego syna, a nie głupią zabawę, ale mimo to nie był w stanie stłumić tego pragnienia wołającego o uwagę gdzieś z poziomu podświadomości.
  Kolejne dni, podczas których nie postawił ani jednego kroku na drodze do rozwiązania zagadki nadwątliły jego ducha. Następujące po sobie niepowodzenia podsuwały cholernie dobre argumenty do kąpieli w wannie whisky, lecz nie poddał się. Uparcie rozpytywał wśród lokalnej społeczności o chłopca imieniem Karmel, wskazując przy tym na pogniecione rodzinne zdjęcie, które nosił w portfelu. Reakcja za każdym razem była podobna: tępemu spojrzeniu wtórowały zdawkowe odpowiedzi i niechęć. Tylko jedna osoba wyraziła coś innego poza protekcjonalną obojętnością. Była nią kobieta o twarzy i dłoniach pooranych zmarszczkami na kształt sieci rybackiej. Przed domem prowadziła coś, co stanowiło już tylko ponury cień ogrodu. Na ziemi pośród pnączy chwastów wysychały płatki martwych niezapominajek. Zanim się odezwał, kobieta wyrwała zdjęcie z dłoni Forda. Gdy zbliżyła do oczu, jej twarz rozwarła się w zgrzytającym śmiechu. Nagle zaczęła zeskrobywać pazurami obraz na fotografii. Po chwili starucha upuściła zdjęcie i skryła się w wnętrzu domostwa, ryglując drzwi. Mężczyzna natychmiast podniósł pognieciony zwitek i zauważył, że twarze Karmela i Mai zostały wydrapane - pozostały tylko bezkształtne szare plamy. Ogarnęła go wściekłość. Potężnym uderzeniem wysadził drzwi z zawiasów - gotów był babie ukręcić łeb, ale dom stał pusty. Kobieta zniknęła. Gdy ochłonął, ponownie spojrzał za fotografię i przerażony zdał sobie sprawę, że nie pamięta twarzy swego syna.
  Wkrótce Ford zrozumiał, iż to nie jego pijackie nawyki stanowiły przeszkodę w kontaktach z tubylcami, lecz wrodzone cechy miejsca, w którym się znalazł. To mentalność autochtonów, u której podstaw leżała instynktowna wrogość wobec obcych. Ojciec Karmela doskonale znał specyfikę takich mieścin. Urodził się w jednym z nich, a wiele lat później, gdy znalazł w sobie dość siły i desperacji, uciekł, ani razu nie spoglądając wstecz. A teraz, po trzydziestu latach nieobecności, mógłby przysiąc, że ponownie trafił w rodzinne strony. Zupełnie jakby życie zatoczyło krąg, a on tak długo szedł przed siebie, iż nie zauważył, że pewnym momencie zaczął wracać do miejsca, które dawno temu opuścił, i do którego obiecał sobie nigdy więcej nie trafić.
  Nieomal identycznie wąska i brukowana droga przecinała dwa rzędy drewnianych domów. Część z nich była koślawa, część dziurawa, wszystkie bez wyjątku próchniały. Z okiennicami, poza którymi zawsze panowała ciemność, przypominały paszcze gigantycznych gadów. Za płotem ujadały psy na łańcuchu, każdy zły i groźny - najbardziej dla własnego pana. Zielonobrązowe ściany lasów odgradzały mieszkańców od spojrzeń świata, szumem liści zagłuszając szepty cywilizacji.
  Tam, skąd pochodził Ford, ludzie byli podejrzliwi z natury. Żywot z dala od aglomeracji miejskich tylko pogłębiał ich kaleką emancypację i z pokolenia na pokolenie budował w tych prostych duszach uprzedzenie i jakąś egzotyczną formę poczucia wyższości. Prymitywna, skuta lodem emocjonalność czyniła ich relacje z najbliższymi wyjątkowo szorstkimi. W wielu domostwach panował ortodoksyjny patriarchat, a dzieci podporządkowane były żelaznej hierarchii obowiązków: najpierw prace domowe, potem prace dla ojca, na końcu powinności wobec szkoły. Tak samo było u Forda, który swą codzienną misję rozpoczynał od szorowania podłóg; każdą z desek czyszcząc osobno, wygrzebując brud ze szpar, szorując na mokro, potem na sucho. Później było mycie okien i pranie ręczne - tak dokładne i czasochłonne, aż dłonie puchły mu do wielkości zimowych rękawic. Następnie musiał polerować obuwie i woskować skórzane pasy starego. Ostatnią czynność stanowiła kąpiel. Każdego wieczoru ojciec Forda stawał w misie pełnej namydlonej wody, po czym syn przystępował do skrupulatnego obmywania jego ciała. Brzuch, plecy, pośladki i członek, nogi oraz ramiona - każda część musiała zostać wypucowana, spłukana wodą i dokładnie wytarta. Akt ten nie zawierał żadnych podtekstów seksualnych, miał to być jedynie wyraz szacunku i oddania - nic więcej i w żadnym wypadku nic mniej. Dla Forda stało się przede wszystkim świadectwem degeneracji i poniżenia - niczym mniej, a z wiekiem czymś znacznie więcej. Najbardziej nienawidził, gdy przychodziła kolej matki. Widział jej zażenowanie, kiedy zbliżał się do miejsc intymnych. Czuł, że ochłapem woli, który jej pozostał, powstrzymuje się by nie uciec, nie zaszlochać, nie uderzyć w twarz - byle to przerwać. Nigdy jednak nie sprzeciwiła się mężowi. Z czasem tylko, gdy Ford dorastał, coraz bardziej zżymała się na widok syna, aż dotarła do etapu, w którym zaczęła nienawidzić własne dziecko. Tak wyglądała realizacja czwartego przykazania w rodzinie Forda.
  Po kilku dniach Ford miał dość tego miejsca i jego mieszkańców przypominających cienie lepszego życia. Wrócił do domu rozdrażniony. Ból głowy znów dał o sobie znać, rosnąc z minuty na minutę, aż mężczyźnie zdawało się, że to mózg pęcznieje i rozpycha pod czaszką. Dobrze znał lekarstwo na te dolegliwości - potrzebował się napić, musiał się napić. Natrętne myśli zaczęły kołować po umyśle niczym ćmy wokół lampy. Usiadł na kanapie i poddał się falom gniewu, które zawsze napływały razem z fizyczną udręką.
  - Podła kurwo, jak mogłaś to zrobić?! Pizdo tępa! Ty powinnaś być na jego miejscu. Ty! Ty!
  Twarz zapłonęła mu czerwienią, oczy zamieniły się w dwa ciemne punkty utkwione wewnątrz napuchniętego oblicza. Czuł, że gdyby miał pod ręką butelkę, prawdopodobnie połknąłby ją w całości. W pewnym momencie do jego uszu zaczął dobiegać przytłumiony i zniekształcony sygnał telefonu. Zdumiony nawet nie drgnął i natychmiast skoncentrował całą uwagę na niespodziewanym dźwięku. Było w nim coś dziwnie nieprzyjemnego, jakby przebijał się przez labirynt rur kanalizacyjnych wypełnionych smolistą breją. Z pewnością nie była to komórka Forda. Ponadto podejrzliwość budził fakt, iż nikomu nie podawał nowego adresu, o telefonie nie wspominając - nie wiedział nawet, że należał do wyposażenia domu. Postanowił nie odbierać, doszedł bowiem do wniosku, że to albo pomyłka, albo dzwoni właściciel. Zresztą nie było ważne, kto usiłował się z nim skontaktować, bo i tak z nikim nie miał ochoty rozmawiać. Jednak po upływie kilku minut telefon nadal żądał podniesienia słuchawki. Dźwięk drażnił coraz mocniej, jego wibrujący sygnał wbijał się w skorupę mózgu czyniąc z niego pudło rezonansowe, aż Ford czuł, że cały zaczyna drżeć.
  Wynajmowany przez niego dom nie był duży. Stanowił niewielką bryłę z drewna zamkniętą w dłoni sosnowego lasu. Ściany oraz poszycie dachu miał śliskie i miękkie, co powodowała bijąca od pobliskiego stawu wilgoć. Wewnątrz ukrywał się jeden żałośnie umeblowany salon, kuchnia, łazienka i pusty, nieukończony pokój z oddzielnym wejściem dobudowany później. Nowe lokum prezentowało się nędznie, ale Ford był zadowolony. Prędko przejrzał wszystkie półki i szafki, zaglądnął w kilka zakurzonych kątów - bez skutku. Kierowany irytacją i nieco zachwianym poczuciem rzeczywistości pochylił się ku wielkiej szufladzie. Wyciągnął ją gwałtownie, nie spodziewając się, że ze środka wysypią się sterty fotografii. Szuflada dosłownie uginała się pod ich ciężarem. Na oko było tam z pół tysiąca zdjęć, ale równie dobrze mógł to być tysiąc albo więcej - Ford nie był w stanie ocenić. Wziął do ręki kilka; były stare i niewyraźne. Na wszystkich widniały dwie osoby: chłopiec oraz dziewczyna w za dużym płaszczu. Czas sprawił, że ich sylwetki zlały się z tłem niczym widma, a rysy twarzy zostały splątane w jednolite kłębki. Mężczyzna zgniótł fotografie i rzucił na podłogę. Doszedł do wniosku, że dźwięk musiał dochodzić z tego pomieszczenia, które postawiono później. Wyszedł na podwórze, okrążył dom i stanął przed zamkniętymi drzwiami przybudówki. Dzwonek telefonu rozbrzmiewał z dużo większą mocą. Wówczas Ford zdał sobie sprawę, że nie posiada klucza. Niewiele pamiętał z okresu, gdy przyjechał tu pierwszy raz, ale odniósł słabe wrażenie, że takiego klucza nigdy nie otrzymał. Wejście do pokoju było zaryglowane, gdy się wprowadzał i najwyraźniej tak miało pozostać. Złapał za klamkę i nacisnął. Drzwi nawet nie drgnęły. Wykonane były z solidnego dębowego pniaka, ciężko osadzone na żeliwnej ościeżnicy, a ta zaś z pewnością przymocowana została do ścian za pomocą metalowych kołków. Sforsowanie ich efektownym kopniakiem nie wchodziło w grę - równie dobrze mógłby je pogłaskać i poprosić, by się otworzyły. Splunął ze złością, po czym rozejrzał się po terenie posesji. Nie ujrzawszy niczego, co nadawałoby się na taran, pomaszerował w głąb lasu. Wrócił po chwili nieomal ciągnąc za sobą potężny kawał skały.
  Każde uderzenie wymagało mnóstwo wysiłku. Już po pierwszym starciu pot perlił się na jego ciele, jakby stanął przed ogrodowym zraszaczem. Na szczęście kilka razów wystarczyło, aby bombardowane drzwi zrobiły wyłom w ścianie i stanęły otworem. Sygnał telefonu wzniósł się o kolejny poziom. Ford przekroczył próg i połknęła go ciemność. Wypluła, gdy wzrok uporał się z brakiem światła. W tym czasie przedmioty powoli wypełzały z mroku. Nabierały ostrości, wyjawiały swe kontury, wypełniały brązami i szarością. Do mężczyzny zaczynało docierać, gdzie się znalazł, a wraz z tą świadomością poczuł skraplający się w sercu lęk. Najpierw dostrzegł tapety wymalowane krętymi wzorami i postaciami z kreskówek, potem przyklejony na środku plakat animowanego filmu o krasnalach z wytwórni Walta Disneya - nie pamiętał tytułu - następnie zwisające z sufitu tekturowe gwiazdy i półksiężyce oraz maleńki tapczan pod ścianą z rozrzuconą na nim brudną pościelą. Obok w kącie leżała zwinięta w kulkę pidżama. Ford struchlał, bo ta klatka bez okien, którą zrazu wziął za pomieszczenie gospodarcze to był pokój dziecinny. Przeraziła go groteskowość tego miejsca, w którym niewinność zmuszona była trwać w posępności karceru.
  Jazgoczący telefon nie nadawał o sobie zapomnieć. Mężczyzna postawił kolejny krok w kierunku źródła sygnału i zahaczył nogą o jakiś przedmiot, którego wcześniej nie dostrzegł. Na ziemi leżał kobiecy manekin przebrany za jakąś postać z bajki. Poczuł dreszcz na plecach - z każdą kolejną chwilą miejsce to podobało mu się coraz mniej. Niechcący nadepnął na plastikową kukłę i przystanął, zastygając w pozie myśliwego opierającego jedną nogę na swym martwym trofeum. Dźwięk uległ metamorfozie - nabrał głębi, zaczął przypominać skrzek morskich ssaków. Ford odniósł wrażenie, jakby wyrwany został z jednego snu i wciągnięty do drugiego. Coraz bardziej zanurzał się pod taflę rzeczywistości. Mimo wszystko musiał najpierw sprawdzić, co powoduje ten hałas. Pod ścianą zauważył leżący pakunek. Niewielki sześcian zawinięty był w papier dekoracyjny, na jego szczycie zawiązana była absurdalnie wielka kokarda. To stamtąd biło źródło dźwięku, który ponownie zdawał się modulować. A może to tylko ułuda wywołana nerwami Forda, które zaczynały dygotać jak linie telegraficzne podczas zawieruchy.
  Opakowanie wydało mu się dziwnie znajome, nie był jednak w stanie tego zweryfikować, więc dał sobie spokój ze zgadywanką. Delikatnie zaczął zrywać papier. Po minucie na podłodze falowało trzęsawisko ozdobnych strzępów. Raptem dźwięk zanikł. Mężczyzna gwałtownie spojrzał za siebie, jakby spodziewał się zobaczyć w progu nadawcę sygnału. Spokój był przeszywający. Ford zadrżał, gdy uchylał wieko kartonu. Wsadził dłonie do środka, wyczuł charakterystyczny kształt i powoli wyciągnął przedmiot.
  Przez kilka sekund spoglądał niepewnie i choć doskonale wiedział, czemu się przypatrywał, nie mógł uwierzyć. Zmysły wzroku i dotyku przesyłały informacje o kształcie, tworzywie oraz fakturze rzeczy jednak umysł stanowczo opierał się tym empirycznym przesłankom. Trzymał w rękach zabawkowy, czerwony telefon z plastiku z gigantyczną słuchawką na widełkach. Obudowa osadzona była na gumowych kółkach, a na wierzchu miała namalowaną uśmiechniętą twarz.
  Lęk uległ przekształceniu. Forda nawiedziło niepokojące uczucie, że pełne uświadomienie zaistniałych faktów potłucze na tysiąc kawałków jego wiarę w naukowy porządek świata. W życiu mężczyzny nie było równań na niewiadomych, gdzie nie dałoby się otrzymać odpowiedzi. Każdy X zawsze musiał mieć przypisaną jakąś wartość. Wesoło spoglądający telefon takiej wartości nie posiadał. Ford uznał, że alkohol, miesiące odosobnienia i przeżyta trauma cholernie mocno naruszyły jego kondycję psychiczną. Nie mogło być innej odpowiedzi. To był jego X.
  Zadzwonił telefon.
  Zwykły, pospolity sygnał analogowego aparatu telefonicznego rozległ się w ciasnej klitce pokoju dziecinnego. Mężczyzna podskoczył, jakby za kołnierz wsypano mu wiadro lodu. Czuł, jak coś wyrywa go z dobrze znanego porządku i wrzuca w środek sennej mary. Zabawka dudniła nieprzerwanie, a on przyglądał się jej przez dłuższy czas, aż niczym lunatyk, dla którego oniryczna rzeczywistość stała się tą jedyną, chwycił za słuchawkę. Nie widział nic idiotycznego w swym zachowaniu. Facet, który biega na golasa po ulicach też musi wyglądać komicznie - pomyślał - ale inaczej sprawa wygląda, kiedy wychodzi na jaw, że właśnie jakiś wariat zastrzelił jego żonę, a teraz grozi, że zatłucze jeszcze dwójkę dzieciaków, jeśli ich stary nie zrobi czternastu okrążeń wokół ratusza z dyndającym fiutem na wierzchu. Wszystko zależy od kontekstu. Ford przyłożył słuchawkę do ucha.
  Najpierw była cisza. Potem pojawiły się trzaski i szumy o różnym natężeniu - jakby dźwięki nastrajanego radia. Usłyszał czyjś oddech, niemrawe pomruki i w końcu szept. Zniekształcony i odpychający, ale doskonale mu znany. Kiedyś cień tego głosu dźwięczał przy jego uchu każdego dnia, choć nigdy z tak wielkim ładunkiem obrzydzenia. Głos należał do Mai. Był pewien, że to była ona, tak jak był pewien kilku słów, które właśnie wypowiedziała. Ford miał wiele powodów, by wątpić w swe zmysły, ale to, co usłyszał brzmiało wyraźnie, jakby jego żona stała obok i szeptała mu do ucha.
  - Sto lat, kochanie, sto lat! - powiedziała Maja, a mężczyzna poczuł, że jego sumienie wylazło z budy. Jak zwykle na chwilę, więc nie zdążyło ugryźć, ale pozostawiło jakieś echo przygnębienia. Wrócił ból głowy, ciągnął za sobą złość - uczucie, dzięki któremu wielokrotnie już przetrwał trudne chwile. Koncentrowało ono większość myśli w jednym punkcie, nie dopuszczając do rozszarpania umysłu dziesiątkami lęków, podejrzeń i przeciwstawnych żądz. Huki pod czaszką nabierały intensywności, a Ford czuł jak puszczają okowy ułudy, której dał się ponieść.
  Delirium, kurwa, tremens. Białe myszki, różowe słonie a czasem żony - podłe kurwy w telefonie, na na na. Syndrom dnia poprzedniego - ha! dobre! - raczej syndrom ostatnich miesięcy! Kapitan Kirk nie byłby z pana zadowolony, szeregowy Ford. Pana stan nie rokuje... Dosyć! Stop!, ryknął w umyśle Ford, gdy myśli rozpierzchły się na wszystkie strony. Wiedział, że musi się kontrolować, bo inaczej przepadnie gdzieś na drodze między paranoją a psychozą. Nie zamierzał wynajmować jednopokojowego mieszkania o gumowych ścianach, gdzie kilku mądrali w białych kitlach będzie go podglądać jak muchę w słoiku.
  W słuchawce i pomieszczeniu zapanowała cisza. Pokój dziecinny był tylko obskurną klatką z bazgrołami na ścianach a ciemność stała się szarością. Mężczyzna wstał, bez pośpiechu opuścił pomieszczenie i wrócił do salonu. Czaszkę rozsadzało od środka. Zdawało mu się, że wręcz słyszy kruszący się kościec. Padł na łóżko. Ścierając się z pragnieniem wlania w siebie dziesięciu wiader whisky, usnął.
  Telefon.
  Ojciec Karmela próbował otworzyć oczy, lecz powieki ciążyły boleśnie. Twarde i niewygodne łóżko było tratwą, na której pragnął jeszcze podryfować. Jednak syrena w komórce wyła nieubłagana, rozwiewając senną mgłę. Ford obudził się. Niepokój, który towarzyszył mu w trakcie pobudki ustąpił miejsca irytacji, gdy rozpoznał sygnał telefonu komórkowego. Usiadł, rozejrzał się i zaczął nasłuchiwać. Źródło dźwięku biło gdzieś z wnętrza pokoju, ale było za ciemno, żeby móc dokładnie je zlokalizować. Nie miał pojęcia, ile spał, ale w tym czasie noc zdążyła objąć we władanie cały pokój. Księżyc za oknem milczał skryty za kłębowiskiem czarnych chmur. Ciemna postać dźwignęła się z łóżka, po czym dobrnęła do przeciwległej ściany, gdzie zalegała hałda nieświeżych szmat - wylęgarnia brudu. Ford zaczął grzebać w stosie ciuchów. Po chwili w jego dłoni leżał telefon. Na wyświetlaczu widniała informacja o zastrzeżonym numerze. Nie zastanawiając się długo, odebrał.
  Wiele godzin później, gdy siedział w samochodzie, gnając do swego rodzinnego domu, raz po raz odtwarzał przebieg odbytej w nocy rozmowy. Drobiazgowo analizował kolejne szczegóły, starając się właściwie je zinterpretować, ale z czasem prawie wszystko uległo tak daleko posuniętej erozji, aż wspomnienia stały się figurami bez określonego kształtu. Wyraźnie zapamiętał przede wszystkim krzyk własnego dziecka oraz słowa jego matki. Ale było coś jeszcze, co niewyraźnie pojękiwało w tle, a także echa jakiegoś ordynarnego rechotu. Nie rozumiał dlaczego, lecz przez pewien czas ten zlepek żałości i drwiny nie dawał mu spokoju. Próbował o czymś przypomnieć, lawirował pomiędzy myślami, kradł opanowanie, roznosząc zarazę trwogi. Jednak to wrzask chłopca przeraził go najmocniej. Malec najpierw wydał z siebie serię niemrawych pomruków, a Ford był tak zaskoczony, iż nie wiedział, jak zareagować. Strach i chwiejna radość szarpały mężczyzną w przeciwnych kierunkach, ale gdy w głośniku niezdrowy szept przeobraził się w krzyk rozpaczy, w sercu pozostało tylko przerażenie. Ford zaczął wołać syna, coraz głośniej i z rosnącą desperacją, ale pisk nie ustawał. Wznosił się, modulował i przepoczwarzał aż zdawało się, że to nie dziecko krzyczy, ale zwierzę w klatce. Mężczyznę naszło nieprzyjemne wrażenie, że za moment rozsuną się kurtyny rzeczywistości a on, jako jedyny aktor nieznanej współczesnej tragedii, rozpocznie swą improwizację od histerycznego płaczu. Był to pierwszy werbalny kontakt z Karmelem od dnia wypadku, jednak jego ojciec przyznał w duchu, że wolałby, aby nigdy do niego nie doszło. Koszmar zdawał się trwać nadal, a wyczerpany psychicznie Ford miał obawy, czy znajdzie w sobie dość siły do starcia z nawiedzającymi go upiorami. Wystraszony i bezsilny nie wiedział co robić, więc po prostu słuchał i czekał. Dopiero to, co wydarzyło się chwilę potem skłoniło go do konkretnego działania.
  Chłopiec niespodziewanie zamilkł zduszony rozkazem swojej matki.
  - Wyjdź stąd!
  - Chcę porozmawiać z tatą.
  - Wyjdź, wyjdź, bo nie mogę na ciebie patrzeć!
  Głośnik zaszeleścił, coś zazgrzytało, po czym zapanowała martwa cisza. Ford osłupiał. Mózg opierał się przed zarejestrowaniem sygnału, jaki wysłała rzeczywistość, lecz nie z powodu zagrożenia popadnięcia w obłęd a dlatego, że umysł antycypował nadejście groźnych fal wściekłości. Ale bodźce z zewnątrz były zbyt intensywne. Już nic nie mogło zatamować przyszłej powodzi, bo dla Forda wszystko stało się jasne. Poczerwieniał, gdy żyły na całym ciele wybrzuszyły się i zaczęły pulsować, przepompowując wartkie strumienie krwi. Wydawało mu się, że słyszy jak każdy nerw - jeden po drugim - zrywa się i strzela niczym struna kontrabasu.
  BRZDĘK!
  Znajdę cię, chłopcze! Odnajdę i zabiorę z dala od tej kurwy!
  BRZDĘK!
  Tej kurwy! tej podłej kurwy!
  BRZDĘK!
  To nie jest twoja matka! To kurwa!
  BRZDĘK!
  Ukręcę jej łeb! Zatłukę i zakopię! Dla mnie i dla ciebie.
  Nie, nie oszalał. Był tylko rozżalony. Tak - rozżalony i nieco poirytowany. Owszem miał chwilę załamania, tam, w pokoju, gdy wydawało mu się, że rozmawia z Mają, ale wtedy to było co innego i wiedział, że w racjonalnym świecie nie miało prawa się wydarzyć. Raz: to był pieprzony zabawkowy telefon. Dwa: jego żona nie zadzwoniłaby, nawet gdyby leżał na łożu śmierci a rozgrzeszenie otrzymał od samego Chrystusa, który specjalnie dla niego zlazł z krzyża.
  Nie, nie zwariował. To nie nerwy ani żadne zaburzenia umysłowe; nie, nie wyssał tego ze łba, bo mu było ciężko, bo wyrzuty sumienia, bo mały ma dziurę w głowie; nie, nie, do kurwy nędzy, nie zwariował! To, co wydarzyło się wcześniej to był stres i wyczerpanie, pokłosie odstawienia alkoholu. A rozmowa Karmela z matką, którą słyszał przed chwilą naprawdę miała miejsce. Na wszelki wypadek kilkakrotnie sprawdził listę przychodzących połączeń, aby przekonać się, że informacja o wykonanej rozmowie wciąż zapisana jest w pamięci. Musiał czuć twardy grunt pod nogami i tym razem nie miał wątpliwości. Był pewien tej ostatniej rozmowy jak imienia swej żony - kurwa jej było.
  I tak pewien ojciec o nie najlepszych kwalifikacjach podjął decyzję o powrocie do rodzinnego domu.
  Samochód zaparkował przed garażem. Betonowy podjazd zarósł zielonoszarą niezdrową trawą. Jej suche źdźbła pokrywały całe podwórze, a niektóre wirowały nad ziemią, gdyż nawet niewielki podmuch wiatru był w stanie zmusić je do tańca w powietrzu. Gdzieniegdzie wyrosły chwasty o grubych łodygach i chropowatych liściach. Ford ostrożnie wyszedł z samochodu, po czym skierował ku frontowemu wejściu. Podszycie jęczało pod stopami, a niespokojny wiatr gwizdał za uchem. Gdy stanął przed drzwiami, spojrzał za siebie. Ulica była pusta. Ogrody cudzych domów zagrabione, worki ze śmieciami posłusznie oparte o płoty, chodniki czyste. Wszystko łączyła harmonia doskonałości jak na rysunku technicznym. Mężczyzna patrzył na ten krajobraz z niesmakiem, ale i nostalgią zarazem. Przecież kiedyś też tak żył; strzygł trawnik, grabił liście i wywalał śmieci, razem z Karmelem sadził krzewy i budował plac zabaw. A teraz czuł się w tym perfekcyjnym miejscu jak orędownik chaosu. Właściwie to bardziej jak przydupas Jeźdźców Apokalipsy - pomyślał - który przybył na swej lichej szkapie siać pożogę, deptać kwiatki i pluć na chodnik. Uśmiechnął się ponuro, zwrócił twarz do drzwi i obiegł spojrzeniem posesję. To już nie był jego dom i nigdy nie będzie. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że odczuwa lęk. Myśl o konfrontacji z wyrzutami sumienia nabitymi na żelazny pręt w kuchni sprawiła, że dłonie mu zlodowaciały, a serce zaczęło łomotać. Wycofać się? Prawdę mówiąc przez ostatnią godzinę podróży zastanawiał się, po co tu jechał. Oczywiście, żeby odnaleźć syna - odpowiadał sobie, ale zaraz potem pojawiał się szereg wątpliwości. Dlaczego sądził, że chłopak znajdował się w domu, kiedy dzwonił i niby dlaczego nadal miałby w nim siedzieć? Albo: w jakim celu Maja chciałaby tu wracać? Co spodziewał się znaleźć? Każde kolejne pytanie podważało sensu wyjazdu i potęgowało niepewność. Ford jednak wrócił, bo wierzył, że Karmel pozostawił po sobie jakiś ślad i dlatego, że podczas swej pierwszej wizyty mógł coś przeoczyć. Przede wszystkim jednak, bo musiał coś zrobić - cokolwiek. Wystarczająco dużo czasu spędził na chlaniu i próbie odseparowania wspomnień o synu od świadomości. Dosyć już miał zawiedzionych nadziei i pogardy do samego siebie. Ale teraz, gdy już stał nieomal w progu drzwi wejściowych, przyszło mu do głowy, że wszelkie wcześniejsze wątpliwości, mimo że wydawały się rozsądne, w rzeczywistości były próbą ucieczki od przeszłości. Bał się i podświadomie próbował nie dopuścić do opuszczenia swej głuszy, gdzie bezpiecznie mógł zapić się na śmierć.
  Dosyć zawiedzionych nadziei.
  Klucze po kolei zazgrzytały w zamku. Ford odczekał jeszcze kilka sekund, po czym nacisnął klamkę i wpełzł do środka niepewnie jak kret do nie swojej nory. Natychmiast poczuł się jak intruz. Jego obecność zakłóciła kilkumiesięczny spokój. Kroki dudniły nieprzyzwoicie pośród przejmującej ciszy, aż zaczął je stawiać tak ostrożne, iż bardziej przypominał złodzieja niż gospodarza. Nie wchodzi się do trumny nieboszczyka - przyszło mu do głowy, a ten dom był niczym grobowiec, w którym gniło truchło wspomnień o miłości i rodzinnym szczęściu. Brud i kurz stanowiły ledwo przezroczystą kurtynę dla fotografii wiszących na ścianach i tych stojących na półkach. Salon, który tonął w barwach martwej szarości i zieleni, przypominał tło wyblakłych zdjęć funeralnych, na których kiedyś uwieczniano nieżyjących. Ford stał przez dłuższą chwilę pośrodku pomieszczenia. Chłonął odpychającą atmosferę tego miejsca, tkwiąc bez ruchu. Postanowił ruszyć do kuchni, gdzie przywitał go równie ponury krajobraz. W zlewie nadal leżała butelka po whisky, drzwi od szafki były uchylone, wewnątrz tkwił rząd rozdartych kartonów, na dnie rozsypane płatki śniadaniowe. Mężczyzna zbliżył się do umywalki, odkręcił kran i chlusnął sobie w twarz kilka garści lodowatej wody. Oparł dłonie o blat, pozwalając by strugi cieczy swobodnie spłynęły z oblicza. Odwrócił głowę w kierunku przeciwległej do drzwi ściany i dostrzegł wynurzający się z mroku żelazny pręt. Przeszyły go gwałtowne dreszcze - nie wiedział czy z powodu mroźnego orzeźwienia, czy na widok narzędzia zbrodni. Nagle stwierdził, że cały ten wyjazd był niepoważny; że był złudzeniem, idiotyczną wiarą w zmiany na lepsze, więc najlepiej będzie wyjść stąd natychmiast. Myśli o ucieczce próbowały staranować silną wolę, za którą stał obowiązek ojca wobec syna oraz potrzeba zmierzenia się z wyrzutami sumieniami. Miejsce to stało się dla niego niewygodne jak konfesjonał dla mordercy. Odczekał kilka minut, aż nadeszło opamiętanie, bo wiedział, że nadejdzie - przybył tu, aby odnaleźć Karmela i tym razem nic nie mogło odwieść go od postanowionej decyzji.
  Dosyć pogardy do samego siebie.
  Wzrok mężczyzny niepewnie przeniósł się na ścianę, gdzie zawieszony był żelazny szkielet prętów i wsporników. Przypomniał sobie, że obiecał kiedyś postawić tam cztery rzędy potężnych półek przeznaczonych na najcięższy kuchenny asortyment. Maja nieustannie narzekała na brak miejsca i rosnący bałagan, ale gdyby nie kupowała tylu waz, karafek i kotłów na giełdach staroci to byłby porządek. Nie wierciłaby mu dziury w brzuchu a on, dla świętego spokoju, nie uległby jej utyskiwaniom i ostatecznie nie zaczął stawiać tej pieprzonej konstrukcji. I tak, zamiast półek zamontował na ścianie domowe narzędzie tortur - specjalny podarunek dla Karmela. "Najpierw musisz się rozpędzić, a potem z jak największą siłą uderzyć główką o wystające elementy, ale pamiętaj, ten wielki metalowy badyl musi przejść na wylot czaszki. No dalej, tata ci pomoże". Ford walnął pięścią w blat, aż głowa zadrżała mu jak roztańczona boja w morzu. Musiał przerwać ten psychiczny masochizm, bo inaczej doprowadzi się do ruiny. Nie pomoże synowi, jeśli w ramach zadośćuczynienia podetnie sobie żyły.
  Coś odwróciło jego uwagę. Na kafelkowej podłodze dostrzegł ciemne, wydrążone linie kwadratu o długości około metra. Wydzielona płaszczyzna tkwiła głębiej w podłożu niż pozostałe kafle. Na brzegu przytwierdzone były dwie klamry łączące z podłogą, zaś na środku umieszczony został żelazny uchwyt.
  Ford przyglądał się tej niezdarnie zamontowanej klapie z rosnącym zdumieniem, mimo to złapał zaczep, uniósł ciężkie wieko i przechylił aż padło z łoskotem za siebie. W podłodze pojawił się tunel czarnej pustki - dom uchylił swój sekret. Mrowie myśli pojawiło się w głowie Forda, lecz żadnej nie był w stanie poświęcić więcej niż ułamka sekundy, bo lawina pytań parła przed siebie. Ojciec Karmela nigdy nie potrafił akceptować skutków nie poddających się weryfikacji. Wszelkie zagadki i sekrety wszechświata omijał szerokim łukiem, czekając aż ktoś znajdzie dla nich wytłumaczenie, dzięki czemu jego rozsądek pozostanie niezachwiany. Rzeczywistość ukonstytuowana na podłożu tajemnic to miejsce, gdzie wyobraźnia chwyta za ster gotowa wyekspediować człowieka w świat mitów, a Ford nie chciał zapuszczać się w tamte rejony. Obawiał się jednak, że może być za późno, bo ostatnio prąd onirycznych wydarzeń rwał coraz żwawiej.
  Mężczyzna stał niepewnie i spoglądał w dziurę w podłodze. Jeśli nie zamierzał zawieść syna, musiał samodzielnie stawić czoła temu, co zdawało się niewytłumaczalne. Ford stworzył projekt całego domu. Na budowie był obecny każdego dnia od momentu drążenia dołów pod fundamenty. Skrupulatnie przestrzegał, aby każdy element konstrukcji postawiony został w całkowitej zgodności z jego planem. Ganił najdrobniejsze odstępstwa. Po tygodniu ekipa robotników miała go dosyć bardziej niż upierdliwej teściowej, ale dzięki swej faszyzującej postawie miał pewność, że postawiona rezydencja będzie dokładnie taka, jak ją zaprojektował. A więc skąd ta cholerna jama? - pytał sam siebie, spoglądając w bijącą z ziemi czarną otchłań. Wreszcie znalazł odpowiedź - o wiele bardziej przerażającą niż fantasmagoryczne eksplikacje, jakie zaczynały krążyć po jego umyśle.
  To była cela, jego pokój. Tutaj więziła Karmela. Trzymała go w piwnicy, w ciemnościach, samego, jak najdalej ode mnie.
  Mężczyzna oczyma wyobraźni zobaczył małe skudłacone ciało umorusane od piachu i własnych łez - kwilący kilkuletni więzień gdzieś na dnie domowych podziemi. Była to wizja zbyt intensywna i zbyt koszmarna, aby Ford mógł znosić ją bezczynnie. Zdeterminowany bardziej niż kiedykolwiek ruszył ku ciemności.
  W głąb korytarza prowadziły prowizorycznie postawione strome, drewniane schody. Zaledwie dwa pierwsze stopnie potrafiły przyciągnąć do siebie nieco światła, reszta topiła się w mroku. Z wnętrza jamy nie dochodził żaden dźwięk. Ford postawił pierwszy krok i poczuł delikatny powiew chłodnego wiatru. Powietrze miało w sobie coś nieprzyjemnego i nostalgicznego zarazem. Pokonał następnych kilka stopni i zdał sobie sprawę, że to będzie trudny spacer. Nie miał pojęcia, jak głęboko sięga tunel, ale wystarczą dwa, trzy metry i jeden nieostrożny ruch by skończył jak porzucony na dnie wór ziemniaków.
  - Karmel? Karmel, synku? Jesteś tam? To tata, przyjechałem po ciebie. - Słowa zabrzmiały nienaturalnie. Odbiły się od ciszy i wróciły do źródła, jakby były słyszalne wyłącznie dla mężczyzny. Kolejne niepewne kroki, kolejne nawoływania - i żadnego odzewu, absolutnie nic. Wydawało się, że zszedł już parę metrów, choć mógł znajdować się znacznie niżej, nie miał pewności. Mrok był tu nieprzenikniony. Otwór włazu kurczył się powoli. Bijące przez niego światło było niewłaściwe jak plama bieli na płótnie doskonałej czerni. Minął kwadrans a Ford parł po schodach w dół. Podziemie już dawno okazało się zbyt głębokie jak na dziurę wykopaną kilofem i łopatą. Być może ktoś odnalazł drogę do starej kopalni albo jaskini, o której nie wspominały żadne szkice topograficzne. Mógł to być też kompleks bunkrów - każda z hipotez wydawała się Fordowi równie nieprawdopodobna. Świadomość mężczyzny zaczęła ślizgać się po tafli rzeczywistości. Niepokojące zdarzenia ostatnich godzin naruszyły jego konstrukcję psychiczną. Jednocześnie czuł, że w jakiś paradoksalny sposób uodporniły przed zderzeniem z kolejnymi osobliwościami. Dlatego gotów był iść przed siebie, nie zważając szczególnie na anomalie rzeczywistości. Być może dziwy krążyły wnokół niego na tyle długo, że jakaś część umysłu przeszła z tym do porządku dziennego. Ale czy ostatecznie nie oznaczałoby to iż, jednak zaczyna wariować?
  Po trzydziestu minutach przestał zwracać uwagę na stawiane kroki. Brnął mozolnie na przód, jakby ciemność zgęstniała, stając się niewyraźną przeszkodą niby pajęczyna. Był mokry od potu; kurz i piach lepiły się do niego tworząc wilgotną skorupę. Głębokość na jakiej się znajdował była niewiarygodna, ale on nie chciał znać jej miary. Próbował koncentrować się na celu, przywołując w pamięci wspólne chwile z synem, ale mimowolnie rejestrował informacje pozwalające oszacować długość tego niepokojącego odwiertu. Każdy stopień miał wysokość około dwunastu centymetrów, a on tych stopni pokonał... - Po co mi to, no, po co? nie potrzebuję! nie chcę! - bronił się, lecz mózg nadal rachował. Nawet biorąc pod uwagę rosnącą ociężałość powinien był pokonać rząd około dziewięciuset stopni, co daje wynik powyżej stu metrów. Sto metrów! Czyja cholerna piwnica może być osadzona tak głęboko?! To jakby sięgnął dna w najgłębszym jeziorze, w jakim nurkował.
  Niespodziewanie w powietrzu zaczęła unosić się niewyraźna woń truskawkowej gumy do żucia wymieszana z kwaśnym odorem żółci. Kontrast zapachów był paskudny, ale stanowił jednocześnie sygnał jakiejś zmiany - być może zbliżał się do celu. Mężczyzna przyspieszył. Nerwowe bicie serca zmieniło się w łomot, Chwilę później pojawiło się coś jeszcze. Ford usłyszał niewyraźny, ale charakterystyczny dźwięk. Brzmiał gdzieś w tle ciszy, okutany ciemnością. To był ten sam dokuczliwy odgłos płaczu i drwiącego śmiechu, jaki zapamiętał z rozmowy telefonicznej.
  Mijały kolejne minuty, a mężczyzna wciąż uparcie kroczył ku nieznanemu. W swej determinacji przypominał szaleńca tłukącego głową w ścianę. Marsz stał się celem samym w sobie, formą performatywnej sztuki dla sztuki w rozumieniu i wykonaniu wariata. Obłąkane myśli krążyły w głowie niczym sępy czekające na żer szaleństwa. Mężczyzna czuł, że stacza się ku obłędowi, tak jakby schody prowadziły do ostatecznej granicy racjonalizmu, po przekroczeniu której człowiek musi postradać zmysły. Uwięziony przez noc momentami zapominał o swojej materialności, o tym kim jest i gdzie się znajduje. Zamieniał się w obłok gnijącej od lęku świadomości. Wokół niego była tylko ciemność, a w nim trwoga przed jej nieskończonością. Tak właśnie wyobrażał sobie piekło - jako samotną myśl na wieki uwięzioną w bezkształtnej bryle nicości. Jak długo zdołałby kroczyć w dół, zachowując zdrowy rozsądek, nie potrafił ocenić - choć wątpił, żeby był to spory dystans. Coś jednak wyrwało go z rozmyślań o własnym pomyleniu. Coś stukrotnie bardziej niedorzecznego niż cała podziemna peregrynacja, ale w swej groteskowej obecności dającego poczucie rzeczywistości i osiągniętego celu.
  Wyrosły przed nim drzwi – drewniane wrota, które biły nienaturalnym blaskiem własnej powierzchni. Poza nimi nie było widać niczego więcej - brama tkwiła w litej skale ciemności. Tutaj dźwięki były zdecydowanie donośniejsze. Kwilenie zranionej niewinności i bezwzględny śmiech budziły w wyobraźni obraz kata i jego ofiary. Odgłosy zza drzwi wydawały się nieprzyjemnie znajome. W umyśle Forda zadrżała nić łącząca z dawnym wspomnieniem, ale świadomość nie była jeszcze w stanie przyciągnąć jej do siebie - dźwięk niósł za mało informacji.
  Zza drzwi zaczął dobiegać cichy głos Karmela. Chłopiec płakał, ale robił to tak, jakby próbował zataić swą słabość. Ford zdrętwiał. Z niepokojem zarejestrował, że czeka, aż usłyszy własny krzyk: "Przestań beczeć!", "Nie zachowuj się jak twoja matka!", bo właśnie w ten sposób niejednokrotnie zwykł po pijaku strofować syna. Nie znosił, kiedy mały płakał, nie mógł wtedy nawet na niego patrzeć. Niczego takiego nie usłyszał. Uznał, że rozpamiętywanie własnych błędów w tym momencie to kiepski pomysł. Podobnie jak analizowanie sytuacji, w której się znalazł. Jeśli dałby się teraz wciągnąć jakimkolwiek wątpliwościom, prawdopodobnie ugrzązłby na dobre pogrążony w obłąkaniu. Znalazł przejście, a dokąd ono prowadziło nie miało znaczenia - ważne, że coś było na końcu korytarza, coś więcej poza paranoją.
  Ford wyciągnął dłoń ku klamce. Chłodny metal liznął pokrytą dreszczami skórę. Gdy drzwi uchyliły się, wszystko umilkło. Niespodziewana cisza pełna była napięcia, stając się kurtyną dla tajemnicy. Mąż Mai zrobił krok naprzód i stwierdził rozdygotany, że znalazł się z powrotem we własnym domu. Przedpokój skąpany był w mdłej żółci dogorywającej żarówki, której światło biło spod zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Za plecami w rogu stał mosiężny wieszak rozwidlający się w bezlistną koronę drzewa - identyczny kupili z Mają niedługo po przeprowadzce. Na haku wisiała kolorowa kurtka oraz długi kobiecy płaszcz. Ford rozpoznał kurtkę syna, ale nie miał pojęcia, do kogo mogło należeć ubranie wiszące obok. Widział już je kiedyś, był pewien, choć nie w garderobie żony. Przy ścianie stała szafa - taka sama, jaką otrzymali w prezencie od nieżyjących już teściów. Był to obrzydliwy, toporny kawał drewna, wyciosany najprawdopodobniej widelcem do ciasta. Ojciec Karmela nie znosił tego pudła i wiele razy usiłował wywalić starego grata, ale jego żona nigdy na to nie pozwoliła. Dopiero po pewnym czasie Ford zaczął dostrzegać różnice między tym miejscem, a jego rodzinnym domem. Korytarz nie łączył się z salonem, nie prowadził do żadnego pokoju, poza tym jednym, który znajdował się na drugim końcu przedpokoju. Ze ścian zniknęły obrazy Eschera, zastąpione dwoma innymi. Pierwszy to "Saturn pożerający jedno ze swych dzieci". Drugim był portret postaci tak bardzo zdeformowanej, iż niemożliwym było określić jej płeć. Na dolnej ramie przytwierdzona była niewielka tabliczka. Wygrawerowany napis brzmiał: KSIĄŻĘ SKŁADA POCAŁUNEK NA USTA ŚNIEŻKI. Śnieżka? Moment...
  Ford przypomniał sobie, dlaczego ten kobiecy płacz nie dawał mu spokoju - już wiedział do kogo należał. Wulgarny męski śmiech także przestał brzmieć obco. To byli pan Belier i jego sekretarka. Tyle czasu spędził w odosobnieniu, tyle whisky wlał w siebie, iż zdążył zapomnieć, jak to było z jego starym, dobrym kumplem. A może pragnął zapomnieć. W końcu obiecał sobie rozpocząć nowe życie, a tamte doświadczenia należały do zamkniętego rozdziału. Na pewno? Zerwał kontakt z Belierem - prawda, przestał chlać - brawo, postanowił odnaleźć syna - super!, ale czy to wystarczyło, aby mógł szczerze przed sobą przyznać, że tamten rozdział został zamknięty?
  Był taki dzień, niespełna rok temu. Ford zadzwonił do Mai, tłumacząc, że coś mu wypadło. Marna gadka, wyświechtana jak portki hipisa, wiedział o tym, ale w tamtych czasach argument o nadgodzinach miewał swoje odbicie w rzeczywistości – jednak nie wtedy. Zaraz po skończeniu rozmowy Ford wraz z dwójką towarzyszy wybrali się do mało wykwintnej, ale jednej z ulubionych restauracji zapracowanego architekta. Celem wizyty było nieoficjalne przypieczętowanie umowy obiadem oraz lampką wina. Jego kompanami zostali pan Belier - bajecznie bogaty klient, który wybrał Forda na głównego projektanta swej rezydencji oraz asystentka pana Beliera - pani Śnieżka. Ford spoglądał na nią częściej niż wymagała tego dżentelmeńska etykieta. Było w niej coś figlarnego. Kobieta wierciła się na krześle, mało dyskretnie żuła gumę, roznosząc wokół siebie aromat truskawki, do tego sprawiała wrażenie nieobecnej - irytowało go to i ekscytowało zarazem.
  Godzinę później, kiedy pękła pierwsza butelka Jacka Danielsa, pan Belier wypowiedział czarodziejskie zaklęcie: "do cholery, Ford, mów mi po imieniu, bo rzygać się chce, jak się silisz na kurtuazję" i zamienił się w dobrego kumpla - Bel. Przy drugim litrze Ford i Bel byli przyjaciółmi z piaskownicy. Przy trzecim okazało się, że mają wspólnego ojca i są braćmi. W międzyczasie także pani Śnieżka przeszła metamorfozę, przeobrażając się w tancerkę egzotyczną. "Oblej jej cycki, Ford!", ryczał Bel do ucha, rechocząc przy tym niczym monstrualna ropucha. Ford nie skorzystał.
  Nad ranem opuścili lokal. Ojciec Karmela zaproponował, że będzie robił za szofera. Nowy, najbliższy przyjaciel Forda z entuzjazmem odniósł się do pomysłu, zachęcając do skorzystania z transportu także swoją asystentkę. "Pani Śnieżko, kurwy przodem!" We krwi kierowcy buzowały przynajmniej cztery promile. Kelner, który był przekonany, że Ford wypadłby z trasy nawet, gdyby jechał po pustyni, zasugerował podróż taksówką. Zrezygnował z dalszych sugestii, w momencie gdy pan Belier odbił mu pieczątkę własnego łapska na twarzy i obcas na tyłku. Przejażdżka wkrótce zamieniła się w rejs dla zakochanych, bo para pasażerów uwiła sobie porno gniazdko na tylnych siedzeniach. Cztery ręce i cztery nogi wiły się i plątały jak macki ośmiornicy. Prowadzący coraz rzadziej patrzył na jezdnię, a coraz częściej koncentrował wzrok na wstecznym lusterku. Czuł, jak spodnie w kroku zaczynają pęcznieć. "Dalej, Ford, przyłącz się", Bel nieomal zakwiczał w zwierzęcym uniesieniu. Kierowca zatrzymał wóz. Za plecami usłyszał bulgoczący śmiech swego zleceniodawcy. Ford wysiadł z auta, zakręcił się w kółko i nieśmiało otworzył tylne drzwi. Chciał coś powiedzieć, ale tylko się zająknął, jak nastoletni kurier stojący z przesyłką przed bramą burdelu. Mężczyzna w środku rechotał. Śnieżka leżała przygnieciona jego cielskiem. Oczy kobiety nie wyrażały ani pobudzającej zachęty, ani niechęci. Jej wzrok spoczywał znacznie dalej niż ona sama. Ford wlazł do środka. Ośmiornicy wyrosły cztery kolejne kończyny.
  Rozkosz płynąca z wulgarnej i wyuzdanej penetracji tego jędrnego ciała była nieporównywalna z niczym, czego do tej pory mąż Mai doświadczył. Mógł zniżyć się do najniższych instynktów, do poziomu, w którym gardził człowieczeństwem, zarówno jej jak i swoim; do miejsca, gdzie potrzeba fizjologiczna nie była krępowana kulturowymi obostrzeniami. Mógł wszystko. "Uderz ją, walnij ją w pysk!", Fordowi zdawało się wówczas, że słowa docierają do niego z jakiegoś odległego miejsca i czasu; brzmiały jak zaklęcie pozwalające wziąć udział w pradawnym rytuale krwi i rozkoszy.
  Nieco później pan Belier zawiózł całą trójkę do swego domu. Tam, kilka metrów poniżej poziomu fundamentów, w rozległej piwnicy dokończyli dzieła. Pani śnieżka przez całą noc nie odezwała się ani słowem. Pojękiwała tylko cicho i płaczliwie ze wzrokiem utkwionym w marzeniu, które nie było przeznaczone dla jej życia.
  Rankiem dziewczyna wstała jako pierwsza. Złożyła w kostkę swoje wieczorne odzienie, zostawiła na podłodze i poszła do sypialni na piętro zbudzić pana Beliera. Zapukała nieśmiało. "Proszę". "Przyszłam po zapłatę, proszę pana. Ubranie zostawiłam na dole". "Nie musiałaś". "I tak się podarło, a płaszcz był za duży". "Więc je wyrzuć". "Dobrze". Mężczyzna odliczył plik banknotów o wysokim nominale i wręczył dziewczynie. "Zmyj makijaż, zanim wyjdziesz". "Dobrze". "Igor odwiezie cię do domu". "Dziękuję. Do widzenia". "Uciekaj, bo spóźnisz się do szkoły". Zaśmiał się. "Nie idę dziś do szkoły". "Wyjdź już".
  Dzień po spotkaniu z panem Belierem i jego asystentką był jednym z najgorszych w życiu Forda. Gdy wraz z kacem zaczęły wyłaniać się strzępy wspomnień, czuł rosnący niesmak. Jego niechęć do własnej osoby rosła z godziny na godzinę, aż dotarła do miejsca, w którym człowiek staje przed lustrem i stwierdza, że jest nikim; ochłapem, który powinien gnić w ścieku. Całą dobę spędził w samotności, rachując się z sumieniem. Nigdy wcześniej i nigdy tak mocno nie gardził kimkolwiek, jak samym sobą w tamtych chwilach, kiedy magia pana Beliera przestała działać. Następnego dnia ból głowy ustąpił, kac zelżał, a psychiczny ciężar jego czynów stracił nieco na wadze. Świadomość winy wciąż była potworna, ale wierzył, że jakoś zdoła przeczołgać się przez życie i upora się z wyrzutami. Najpierw kupił olbrzymi bukiet kwiatów. Wręczając go Mai, miał łzy w oczach. Nie wspomniał o wydarzeniach, jakie miały miejsce po opuszczeniu restauracji. Mówił niewiele, wolał, by to gesty szeptały, a te szeptały piękne słowa, składały obietnice. "Będzie inaczej". Maja uwierzyła - nie widziała jeszcze swego męża tak skruszonego i przejętego. To był piękny dzień.
  W poniedziałek, tydzień później, Ford rozpoczął pracę nad projektem dla pana Beliera.
  Mężczyzna wyrwał się z apatii. Z pokoju zaczął dobiegać dźwięk chlupotania. Ktoś tłukł bez opamiętania w taflę wody i chichotał przy tym niezdrowo jak skazaniec na widok szubienicy. Ale w środku znajdowała się jeszcze dwie osoby. Ford został wciśnięty w imadło strachu. Poczuł, jakby mięśnie zaczęły się kurczyć a kości kruszyć, bo w tym miejscu odgłosy dochodzące zza drzwi zwiastowały jakieś wyzute z normalności życie. Mimo to ruszył na drugi koniec przedpokoju. Przybył tu po syna, więc nie mógł się wycofać, chociaż obecnie ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było odnalezienie Karmela w tym przerażającym bunkrze. Nie mógł się dłużej wahać, lęk był obezwładniający, jeszcze kilka minut i zostanie tu uwięziony na zawsze jako pomyleniec bez piątej klepki.
  Gdy Ford wszedł do środka czas stanął w miejscu. Mięśnie miał tak napięte, że czuł, jakby za moment jego mózg miał zostać wystrzelony z procy. Rzeczywistość ukryta za drzwiami całkowicie go sparaliżowała. Postać, która stanęła przed nim, w miejscu twarzy miała ruchomą masę, co przypominało świeży, cieknący obraz. Jej oczy złączone były w jednej ohydnej linii, tworząc podłużny, szklisty otwór. Ubranie było podarte i zniszczone jak kawał szmaty opatulający nieboszczyka. Obok stała masywna figura w ciemnym garniturze. Obliczem był szary owal z dziurą wielkości pięści w miejscu ust. Brakowało oczu, uszu, owłosienia - żadnych rys zbliżający szary owal do ludzkiej twarzy.
 Mężczyzna próbował krzyknąć, żeby wyrwać się z apatii, ale z ust ledwo co uszło powietrze. Nie potrafiłby wyszeptać choćby sylaby, nawet gdyby od tego zależało jego życie. Gęsta smoła zalegała w przełyku. Absolutnie nic nie mogło go przygotować na koszmar, którego został bohaterem. Stał w miejscu nabity na pal trwogi. Jego uwagę zwrócił gwałtowny ruch pod ścianą, gdzie stała niewielka wanna. W środku zachlupotało maleńkie ciało. Miotało kończynami, wyrzucając w powietrze kaskady mętnej, brązowej wody. Mimowolnie pomyślał o Karmelu, choć tak bardzo wystrzegał się przed kojarzeniem tej skarlałej kreatury z własnym synem.

  Ford zaczął się wycofywać - instynkt samozachowawczy w końcu wziął górę. Wtedy zdeformowany karzeł wspiął się na brzeg wanny i wypadł na podłogę bezwładnie niczym martwa ryba. Jego głowa po zderzeniu z kaflami sprawiała wrażenie balonu wypełnionego budyniem. Zamiast rąk wystawały mięsiste kikuty. Nagle pokraka zaczęła zbliżać się do mężczyzny. Gnała na czworaka, wydając mlaszczące dźwięki przy każdym zetknięciu się wilgotnej kończyny z posadzką. Zanim Ford zdążył się poruszyć, karzeł uczepił się jego nogi i rozpoczął wspinaczkę niczym gigantyczny insekt. Mężczyzna wolną nogą kopnął poczwarę, aż ta wylądowała w kącie pomieszczenia. Wtedy stwór będący imitacją kobiety poruszył się. W okolicach warg rozwarł się czarny otwór. Tkanka wokół tych groteskowych ust zaczęła pękać. Łachmany skóry wpadły do środka, trochę strzępów zawisło na linii warg. Wyglądało to jakby zawalił się tunel ludzkiej skóry. Wrzask, jaki wydała z siebie istota był porażający. Wychodził z samego jądra obłędu i rozgniatał ludzką duszę swym ogromem. To był ryk umierającego gatunku. Ford rzucił się do ucieczki. W trakcie biegu odniósł dziwne wrażenie, jakby korytarz był zdecydowanie dłuższy, a on sam zawisł tuż nad ziemią, przez co jego rozpaczliwe przebieranie nogami nie przynosiło pożądanego rezultatu. Gdy dopadł drzwi wyjściowych, był pewien, że czuje na sobie czyjś wilgotny oddech. Odwrócił się, ale w przedpokoju nie było nikogo. W pokoju na końcu zapanowała cisza i spokój. Żadnego ruchu. Tym razem myśl o uciążliwej wspinaczce w ciemnościach Ford przyjął z ulgą, bowiem na samym szczycie tkwiła obietnica normalności.

  Mężczyzna z impetem nacisnął klamkę i zamarł, kiedy jego oczom ukazał się widok tak absurdalny, że w tej samej chwili zapragnął wyzionąć ducha. Świadomość życia na świecie, dla którego fundamentem istnienia były zasady ukonstytuowane przez szaleństwo, napawała go lękiem większym niż myśl o śmierci. Po przekroczeniu progu Ford znalazł się w potężnej komnacie o rozmiarach niemożliwych do ogarnięcia przez zmysły. Przestrzeń tonęła w barwach grafitowego światła. Jednak, co najważniejsze, wszędzie, w każdym możliwym kierunku, pod każdym kątem wiły się sznurowadła schodów. Reguły fizyki, matematyki oraz geometrii zlały się tu w bezsensowny bełkot, w równanie z nieskończoną ilością niewiadomych, wedle którego postawiono tę konstrukcję. Stopnie prowadziły do zawieszonych w przestrzeni drzwi. Wszystkie były identyczne, jak te, przez które właśnie wyszedł. Ford zapragnął pozbyć się świadomości istnienia, tego kim jest i jak się tu znalazł; marzył o śmierci, aby oczyścić duszę z niewypowiedzianej trwogi. Ale nic takie się nie wydarzyło. Wciąż stał sztywno, a przed nim majaczyły serpentyny drewnianych stopni. Los nie pozostawił mężczyźnie żadnego wyboru. Ford ruszył w głąb labiryntu.

 

***

 

  Maja nareszcie zasnęła, lecz sen nie przyniósł ulgi. Dręczyły ją zjawy, mięśnie miała naprężone i wiła się na łóżku nerwowo. Zbudził ją ciężki, głęboki rumor. Przez chwilę zdawało się, że usłyszała coś jeszcze - zawodzenie?, jęk? Nie była pewna, powleczony kokonem snu umysł nie był w stanie zidentyfikować dźwięku. Odwróciła głowę, by przekonać się, że syn leży obok, lecz zamiast niego ujrzała jedynie niewyraźne wgniecenie na poduszce. Czy mały zszedł na dół do ojca? W umyśle zawył alarm. Cholera, Ford, lepiej żebyś nie miał z tym nic wspólnego. Wyszła z pokoju, przecięła korytarz i pewnym krokiem ruszyła po schodach do salonu. Szła za szybko. Na ostatnim stopniu, krzywo postawiła stopę, straciła równowagę i upadła na podłogę, waląc w nią głową. Gdy otworzyła oczy, świat wokół wywijał piruety. Musiała stracić świadomość, lecz nie była w stanie stwierdzić na jak długo. Na głowie wyrosła dorodna śliwa. Po chwili do jej uszu dobiegł z kuchni nieprzyjemny dźwięk, jakby ktoś siorbał gęstą zupę z kluskami. Co za absurdalna myśl - przyznała w duchu, ale nie zdołała wyzbyć się niepokoju. Bała się tego odgłosu, lepił się do wyobraźni a tam pęczniał i potęgował trwogę. Była prawie pewna, że wydarzyło się coś złego, i że to Ford za tym stoi. Kiedy znalazła się w kuchni i zapaliła światło, jej przekonanie nie znalazło odzwierciedlenia w rzeczywistości - lecz nie z powodu całkowitej dezorientacji - ale dlatego, że zastany widok okazał był potworniejszy niż najczarniejsza wizja, jaką mogła utkać wyobraźnia.
  Jej mąż klęczał w rogu kuchni od stóp do głów umorusany krwią i śluzem. Trzymał w dłoniach coś, co przypominało szmacianą laleczkę i szarpał opętańczo. Ciągnął w przód, w tył, na boki, trząsł się i rzucał, jak furiat usiłujący wyrwać potężny gwóźdź ze ściany. I w końcu udało mu się.
  - O Boże, o Boże, o Boże...
  Maja rozpoznała dwuczęściową pidżamę w zielone wzory.
  - Synku? O Boże, synku...
  Dostrzegła maleńkie, drżące stopy, na nich kapcie; na czubkach wyhaftowany komiksowy superbohater podskakiwał wraz z dygoczącą kończyną.
  - Kochanie, najdroższe moje kochanie, słoneczko...
  Ford zdał sobie sprawę z jej obecności. Pochylił się, odwrócił tułów i tym samym odsłonił poturbowane ciało skryte w kącie kuchni.
  Ich syn nie miał twarzy - pozostała tylko podziurawiona, mięsista miazga. Gdy malec tkwił przykuty do ściany, Ford starał się go oswobodzić, ale żelazny element konstrukcji po przebiciu czaszki zadziałał jak klin, unieruchamiając chłopca. Jego ojciec nie mógł o tym wiedzieć, próbował więc za wszelką cenę wysunąć jego głowę z potwornych sideł. Był jednak zbyt pijany - nawet w obliczu takiego nieszczęścia umysł Ford nie był w stanie kontrolować odruchów. Dygotał chorobliwie, ciało traciło równowagę, a dłonie nie potrafiły zawędrować do celu. W swojej bezradności, trwodze i zacietrzewieniu przypominał rozbitka rzuconego w morskie fale. Pragnął pomóc - bezskutecznie, to zrodziło frustrację, przez co jego działanie stało się jeszcze bardziej nieskoordynowane. W efekcie niósł większe szkody niż trzęsienie ziemi.
  - Na co się gapisz?! Rób coś! Nasz syn... - Ford niespodziewanie zaczął bełkotać, klejąc z słów amalgamat gniewu i ojcowskiej troski.
  Maja wyrwała się odrętwienia. Ruszyła do przodu. Brutalnie odepchnęła mężczyznę z siłą, której nigdy by się po sobie nie spodziewała, lecz nie z wściekłości - nie była tak małostkowa jak on - po prostu Ford stał na drodze, a w tej chwili liczył się wyłącznie jej syn. Wzięła chłopca na ręce i wybiegła na zewnątrz do garażu. Szlochała, starając się przy tym nie spoglądać na małego. Wilgotna lepkość jaką czuła na dłoniach oraz bezwład jego ciała i tak mówiły za dużo. Po chwili dało się słyszeć łoskot terkoczącego silnika, pisk opon oraz gromki zgrzyt, gdy wysoki krawężnik przed ich domem poharatał podwozie.
  W domu numer 7 zapanowała cisza. Ciągnęła się przez długie minuty, aż zakłócił ją mrukliwy śpiew.
  - Sto lat... sto lat... niech żyje, żyje nam... - gospodarz śpiewał pod nosem niewyraźnie, krusząc każdy dźwięk na coraz słabsze tony. Tydzień temu miał urodziny. Wypiłby chętnie za swoje zdrowie, ale butelka znajdowała się tak potwornie daleko. Był zbyt słaby, aby wykonać najdrobniejszy ruch. Z ust wychodziło tylko powietrze. Mężczyzna zamknął oczy - kurtyna zapadła, koniec seansu, czas wyjść z kina. Ford nie spodziewał się takiego zakończenia. Uwielbiał, gdy filmowe napięcie znajdowało ujście w szokującym finale, jednak tym razem poczuł niesmak. Od samego początku kibicował głównemu bohaterowi, dlatego pomysł, aby rozwiązaniem intrygi była jego śmierć, nie wzbudziła entuzjazmu Forda.
  Ale może będzie epilog, zdążył pomyśleć.

 

  Sześć miesięcy później Maja odwiedziła swego męża w szpitalu. Ani ona, ani tym bardziej Ford, nie spodziewali się z jak potężnym impetem odepchnie go od siebie. Nie próbowała tego analizować, nie widziała sensu, to był wypadek i sąd przyznał jej rację. Biorąc pod uwagę okoliczności, nawet gdyby zatłukła go na śmierć packą na muchy, prawdopodobnie uszło by jej to płazem. Bydlak nieomal skończył tak samo jak jego syn. "Nieomal" w tym wypadku było czymś więcej niż drobną dysproporcją między dwoma podobnymi do siebie zjawiskami, oznaczało bowiem granicę między życiem i śmiercią. Impet, z jakim Maja odepchnęła Forda, sprawił, że mężczyzna został nadziany na ten sam żelazny, szpikulec, na którym zawisnął Karmel. Ironia losu, tym większa, że ich syn był martwy, a sukinsyn, który go zabił żył nadal, choć nie była to egzystencja gwiazdy filmowej. Na skutek wypadku pień mózgu został poważnie uszkodzony, co do końca życia uczyniło go więźniem we własnym ciele. Spętany gmatwaniną rurek dostarczających pokarm, odprowadzających kał i mocz, więzów podtrzymujących życie, był niczym ryba schwytana w sieć. Żył, to prawda, ale znajdował się w zaawansowanym stadium comy. Rokowania specjalistów nie dawały mu szans na wynurzenie ze śpiączki. Ale mimo wszystko żył - i o to Maja miała największe pretensje do Boga, bo dla Forda zawsze istniał cień szansy, a Karmel został jej pozbawiony. Później lekarze wyjaśnili Mai, że przypadek pana Forda jest znacznie bardziej skomplikowany, niż mogłoby się to wydawać. Drobiazgowe badania polisomnograficzne wykazały, że jego świadomość zanurzona jest w koszmarze, który nieustannie generuje umysł, i który trwa od dnia przyjęcia pacjenta na oddział. "Trudno sobie wyobrazić katusze, jakie przeżywa ten człowiek", powiedział nobliwy ordynator oddziału, po czym zostawił kobietę samą przy łóżku męża. Jej kamienne oblicze nie wyrażało żadnych emocji. Patrzyła na Forda wsłuchując się w monotonne działanie szpitalnej aparatury. W pewnym momencie zbliżyła twarz do niego tak, że prawie musnęła wargami jego ucho i szepnęła:
  - Sto lat, kochanie, sto lat.

 


Dominik Kamiński
 

Dominik Kamiński
Dominik Kamiński
Opowiadanie · 17 listopada 2010
anonim
  • Dominika Ciechanowicz
    Litości! Już w połowie dostałam oczopląsu. Wrzucaj krótsze części, co? Bo czytanie takiego kolosa na ekranie trochę męczy, zwłaszcza kiedy nie dzielisz tego na akapity ( chociaż to akurat może być wina naszego wywrotowego edytora, sprawdź sobie zawsze przed wklejeniem, czy Ci aby nie skopał zapisu, bo on to bardzo lubi).

    Parę literówek też zauważyłam.

    "Kiedy to było? - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to nie obchodzi! - powiedział na głos," - skoro powiedział na głos, to od nowej linijki powinno być

    · Zgłoś · 14 lat
  • Dominik Kamiński
    Próbowałem, na Boga, PRÓBOWAŁEM! Jestem świadkiem. Nic to, coś z tym zrobię tym razem.

    · Zgłoś · 14 lat