Włożył rękę do kieszeni, spuszczając wzrok.
- Jest źle - powiedział cicho.
Jest źle. Chcąc nie chcąc. Musiałam mu to przyznać. Cholerny mądraliński. Zawsze miał rację. Nie sposób było dyskutować z suchymi faktami. Rzeczywistość pukała do drzwi za każdym razem tak donośnie, że wybudziłaby ze snu nawet pochrapującego starca. Dziewczyna również nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, to jej wina. To zawsze jest jej wina. Tego jednego w życiu zdołała się nauczyć.
***
Rodzice zawsze mi powtarzali, że człowiek strachliwy, to człowiek wiecznie uciekający przed życiem. Przed problemami, które wcale, ot tak nagle, nie znikają, po prostu odsuwają się na bok, zaszywają w ciemnym gąszczu wśród krzewów jeżyn, sprawiając nieraz, że dziewczęce podkolanówki zostają podziurawione. I gdy po raz pierwszy, od wielu lat, spojrzysz w niebo, ujrzysz… krople deszczu. Najpierw pojedynczy odgłos spadającej kropli na chodnik, która zaklina ciszę. I nic, poza twoim sercem, nie jest takie same… Zmartwienia się mnożą z każdą kolejną kroplą, przyczyniającą się do powstania ulewy. Deszczu niemocy w podejmowaniu decyzji. Przed problemami nie uciekniesz, możesz je chwilowo ogłuszyć blaszanym kubkiem herbaty, bądź zaszyć w kieszeni starych spodni. Ale musisz pamiętać, że w najmniej korzystnym momencie one wrócą, a wraz ze zmartwieniami każdy strach, dotąd ukryty w szafie, za bordowymi sukienkami w zielone groszki. Wrócą, wiecznie mokre, ranne prześcieradła. Im bardziej rodzice powtarzali mi, że jestem niedojrzałym bachorem, tym bardziej się bałam, a żółta plama na materiale pojawiała się coraz częściej.
- Amanda, proszę cię! Nie dajesz mi się nawet pocałować. Na każdy mój, chociażby przypadkowy dotyk reagujesz natychmiastowym, całkowitym paraliżem ciała. Zrozum to. Zależy mi na tobie, ile razy mam ci to mówić? Niszczysz moją miłość takim zachowaniem, ale to nic. Ranisz mnie. To też nic, ale ja widzę w twoich oczach, że również nie jestem ci obojętny… Ranisz samą siebie…
Szukał wzrokiem jej spojrzenia, chciał znaleźć jakieś potwierdzenie, znak przyzwolenia. Potrząsnęła przecząco głową.
- Nic nie rozumiesz.
Rodzice nigdy mnie nie kochali albo musiała to być niezmiernie dziwna miłość. „Miłość” przejawiana w zaklejaniu ust taśmą izolacyjną, gdy nie chciałam jeść zupy kalafiorowej, po której praktycznie zawsze miałam uporczywą wysypkę. Jednakże chyba największym przejawem ich „miłości” było: „ Ja ciebie w końcu czegoś nauczę”. Najpierw owe słowa, a potem ciemna piwnica. I noc, w której gdzieniegdzie było widać czujne, czerwone ślepia szczurów. Błagałam ich, żeby mnie wypuścili. Na próżno. Jasny snop światła oświetlał piwnicę, ukazując mnie zwiniętą niekiedy w kłębek, z zaczerwienionymi oczami, leżącą we własnych odchodach. Tak mówili rodzice. I śmiali się. Że przecież noc nie była taka straszna, że jestem zwierzęciem, bo przecież tak się właśnie zachowuję. W tym samym ubraniu wysyłali mnie do szkoły, nie pozwalając się przebrać. To była kara. Kiedyś mieliśmy szczeniaka, który szczególnie upodobał sobie sikanie do butów mojego ojca. Mnie to śmieszyło. Jako pięcioletnie dziecko, niewiele potrzebowałam do szczęścia. Tato zawsze bardzo się denerwował. Pewnego dnia, gdy przyszedł z pracy i znów zobaczył obsikane buty, złapał psa za kark i na siłę wepchał mu je do gardła. Był w takim amoku, że nawet nie zdał sobie sprawy, że psiak przestał skomleć… Przestał również oddychać. Nieraz widząc mnie, rozmawiającą z kimś, co zdarzało się niezmiernie rzadko, z najprostszego powodu świata, że nikt nie chciał mieć do czynienia z obłąkaną dziewczyną, tarmosili mnie za ubranie, zaciągając do domu. Nie było mowy o czymś takim jak chłopak… Chłopcy mieli dla mnie nie istnieć. Matka, choć kategorycznie zabraniała mi przeklinać, sama zawsze powtarzała „ Oni tylko dążą do tego, by wsadzić ci kutasa pod sukienkę.” Mówili, że powinnam dążyć do perfekcji w każdej dziedzinie mojego życia. Nauka powinna być dla mnie nadrzędnym priorytetem, wartością w życiu, której powinnam poświęcać każdą wolną chwilę. Twierdzili, że człowiekiem mądrym jest ten, kto wiecznie błyszczy w towarzystwie i wykazuje się niebywałą inteligencją, niezależnie od tematu. „Nawet o głupotach można mówić mądrzę”. Nigdy mnie nie pochwalili. Nie powiedzieli, że mnie kochają, że są ze mnie dumni. Stwarzali pomiędzy mną a sobą niewidzialną barierę, tamującą uczucia. Byłam małym dzieckiem i mimo tych wszystkich krzywd, ja… potrzebowałam ich miłości.
Najgorsze było to, że nie miała pojęcia, jak mu to wyjaśnić. Przyłożyła dłonie do twarzy, starając się stłumić łzy. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała.
- Michał… Boję się ciebie. Nie powinno do tego dojść. Czemu nie znajdziesz sobie normalnej dziewczyny? Czemu musisz wciąż mnie zaczepiać na przerwach? Pytać o rozwiązania zadań? Myślisz, że nie wiem, że bez problemu sam byś sobie z tym poradził?
- Nie chcę innej. W żadnej dziewczynie nie znajdę tyle wrażliwości, co w tobie. Jesteś inna. I kocham w tobie tę inność.
- Nie znasz mnie. Jedynie te marne kilka godzin w szkole. Wiesz, co by na to powiedzieli moi rodzice?
- Słyszałem jacy są… Kocham cię.
Złapał ją za dłoń, chcąc ucałować, odepchnęła go.
Autobus szkolny, z opowieści rodziców żółty bus, a w nim każdy skupiony na sobie, na nauce, by być bardziej idealnym. „Mój” autobus, zwykły, miejski, do którego musiałam wsiadać dziesięć razy w ciągu tygodnia, przypominał zderzenie dwóch „ras człowieka”. Tych energicznych, młodych i nowoczesnych oraz wypompowanych, starych i staroświeckich. Jedni i drudzy sapali, z tą różnicą, że sens tego pojękiwania był całkowicie różny. Co innego oznaczało chrząkniecie w wykonaniu starszej kobieciny, która uważała, że należy się jej miejsce, na którym akurat siedziałeś, od chrząknięcia feministycznej nastolatki wyrażającej swoją pogardę względem chłopaków. Autobus był miejscem spotkania wszystkich „kultur” naszej ery. Ale zawsze był ktoś, kto odstawał. Nie potrafił wmieszać się w tłum… Tą osobą byłam ja. Gdybym mogła, zdarłabym z siebie te wiecznie śmierdzące naftaliną sukienki. Gdyby moje włosy przestały być wreszcie krępowane przez cały szereg, wsuwek lśniących złowrogą czernią, niczym armia małych żołnierzyków. I gdybym mogła zedrzeć z szyi…
Wybacz mi Boże ten plugawy czyn.
Półkilogramowy krzyż. Może…
Czy naprawdę jestem aż tak naiwna? Jak mogłam choć przez chwilę pomyśleć, że wystarczyłaby zmiana wyglądu, żebym poczuła się akceptowana? Aby przestały mnie prześladować jakiekolwiek lęki? Powinnam sobie zadać jedno pytanie. Czy potrafiłabym normalnie funkcjonować bez strachu? Bo przecież to on był moją mobilizacją. Musiałam… Musiałam, bo bałam się rodziców. Ale jeszcze bardziej od nich bałam się ich kary. Ciemnej piwnicy. W czarnej przestrzeni zbyt często nakreślały się postacie na kształt ludzkich sylwetek.
- To takie zabawne. Tak cholernie zabawne. Boję się… Boję się tego uczucia. Zbyt wiele słyszałam o miłości. Zbyt wiele przykładów widziałam, bym mogła myśleć, że i mnie to kiedyś spotka… Bo ze mną… Bo to nie jest normalne, aby bać się odbicia w lustrze, własnych oczu. Swoich, a jednak tak bardzo obcych. A teraz ty mówisz, że mnie kochasz. Gwarantujesz, że przestanę się bać. Że… I te wszystkie rzeczy, które opowiadasz. Wydają się takie niemożliwe. - Amanda…
Wydają jej się idealne, czyż nie? Idealne życie dla idealnej dziewczyny.
Zapytała go, czy zdołałby stać się dla niej parasolem przed strachem. Kłódką, która ostatecznie zamknęłaby tamten świat. Pozostawiłaby całe dzieciństwo daleko za nią. Nie musiał odpowiadać. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Nie miał pojęcia jak wielki ogarnia ją strach każdego wieczoru, gdy stara się zasnąć. Gdy przewraca się z boku na bok, bojąc się nawet otworzyć oczy. Cienie, które zawsze były wszędzie, wypełniały każdą wolną przestrzeń w umyśle. Nie mógł chronić jej przed czymś, czego kompletnie nie znał.
Popraw sobie dialogi, każda wypowiedź powinna iść od nowej linijki.
"I nic, poza twoim sercem, nie jest takie same…" - "takie samo" być powinno.
"Zbyt wielu przykładów widziałam" - wiele