Do Manresy dotarłem szóstego grudnia. Teraz kwietniowe słońce z hiszpańskim temperamentem odbijało się w klasztornej fontannie, mówiąc mi „wciąż tu jesteś”. Zatopiony w pewnym swego cieple przedpołudnia, z lekko przymrużonymi powiekami, cieszyłem się… sobą. Niezwykłość tego stanu, sprawiała, że kręciło mi się lekko w głowie – Boży Fiś, jakby powiedziała Miriam.
To ona pomogła mi znokautować moją przeszłość, a potem… obmyć ją, zabalsamować i pozwolić jej powstać do nowego powołania. Tak naprawdę, przez pierwsze kilkanaście dni Miriam walczyła sama. Ja byłem już tak zobojętniały na to, co się ze mną będzie działo, że nie mogłem uczynić nic więcej ponad to, o co świadoma mojej słabości kobieta mnie prosiła. Miałem pozostać, nie uciekać. Leżałem więc, prawie do Bożego Narodzenia, na materacu, który dość niesprawiedliwie nazwałem madejówką, był bowiem całkiem wygodny. Kiedy zaś miałem dość leżenia siadałem na podłodze i skakałem po hiszpańskich kanałach telewizyjnych, coraz mniej pojmując jak można było zaliczyć ten świergot, tak odmienny od suchej i wyraźnej łaciny, do języków romańskich. Miriam tymczasem nasłuchiwała. Była głucha na dźwięk telewizora i zgiełk bulwaru, wpadający przez okno, które otwierałem, by mieć poczucie, że świat się nie kończy w tych czterech ścianach, ani w mojej zmęczonej głowie. Nasłuchiwała dźwięku trzaskających płomieni, chociaż żaden proces spalania nie miał miejsca.
A moja głowa… czemu była tak zmęczona?
*
- Warto żyć? – to były jedne z pierwszych słów, które do mnie skierowała. Na szczęście mówiła po angielsku, co przyjąłem z dużą ulgą. Kobieta tuż po czterdziestce, wciąż piękna, choć troska, która napinała jej rysy, nie pozwalała na powstanie we mnie żadnych zdrożnych myśli, stanęła przede mną z rękami po łokcie utytłanymi mąką. Miała na obrzeżach miasta małą piekarnię, którą prowadziła wraz z Prudence, młodą emigrantką z Burkina Faso. Na pytanie Miriam odpowiedziałem obojętnie, przymuszany też nieco przez zawstydzenie jej bezpośredniością, że owszem, warto żyć, choć ja sam nie mogę już doczekać się śmierci. W odpowiedzi dostałem po nosie białym od mąki palcem. – Ja też się nie mogę doczekać – powiedziała Miriam, co nie wiedzieć czemu, bardzo rozbawiło stojącą u jej boku Prudence, która skryła wielkie, roześmiane usta za rąbkiem kołnierzyka. Pomyślałem sobie, że Bolesław wyciął mi chyba numer swojego życia, posyłając mnie do tego dziwnego miejsca. Jak się potem okazało, rzeczywiście był to numer jego życia… mojego też.
Dziewiątego grudnia dostałem maila od Julii, w którym żaliła się, że Gustaw stał się oziębły, a w dodatku kupił sobie Yorka, co zburzyło zupełnie jego męski wizerunek. Wspominała nasze pierwsze dni i zasugerowała, że przyjęłaby mnie z otwartymi ramionami. Byłem bliski napisana jej czegoś o smażeniu cycków, ale dałem sobie na wstrzymanie i nie odpisałem wcale. Dwa tysiące kilometrów, dzielące mnie od toksyn, stanowiło dobroczynny bufor – czułem się nietykalny. Rzeczywiście, dzień po dniu, coraz łatwiej radziłem sobie z niektórymi wspomnieniami, które przychodziły wciąż jak sms-y, przynaglające do spłaty zadłużenia. Były też roje wykrzykników i znaków zapytania w mojej pamięci, które próbowały być wspomnieniami, ale natychmiast wypierane, nie zdążały nimi być. To były najdawniejsze, mroczne doznania. Z nimi nawet nie próbowałem się zmagać. Czułem jednak, odkąd pamiętam, że to właśnie one nie pozwalały mi cieszyć się sobą i innymi. „Nie plącz się pod nogami”, to właśnie mówiła mi przeszłość, a słowa te raniły mnie, jakbym wciąż był dzieckiem. Niechcianym.
*
- Chodź, pokażę Ci jak bardzo jesteś chciany. Zbliża się Boże Narodzenie i dobrze by ci zrobiło, gdybyś wreszcie przeżył je radośnie. Wiem, że do tej pory przychodziło ci to z trudem – oświadczyła po śniadaniu Miriam. Był dwudziesty pierwszy grudnia, za oknem padał hiszpański deszcz… a może portugalski, może chmury nabrały wody w usta i zaczęły się dusić dopiero nad Manresą… Takie odrealnione myśli rodziły się we mnie, kiedy Miriam, po raz pierwszy od mojego przyjazdu, otworzyła na oścież drzwi swojego pokoju i zaprosiła mnie do środka. Posadziła mnie na fotelu i uklękła obok z plikiem fotografii w rękach.
- To będzie film o małej Miriam – szepnęła uśmiechając się. Nigdy przedtem nie widziałem uśmiechu, w którym kryła się cała opowieść. Wyciągnąłem dłoń po pierwsze zdjęcie. Było czarno białe i przedstawiało kobietę i mężczyznę, stojących na jakiejś ścieżce. Kobieta trzymała w ramionach śpiące, około dwuletnie dziecko. Domyśliłem się, że Miriam zależy na tym, żebym zobaczył „coś” szczególnego. Jednak nie potrafiłem. Ludzie na zdjęciu, byli przeciętni, normalni, poprawni… tacy jak trzeba. Wtem zrozumiałem. Przez krótką chwilę, zobaczyłem zdjęcie jakby nie swoimi oczami i dostrzegłem ich ukamienowane twarze. Byli zmęczeni życiem, sobą i nie mieli w sobie ani krzty radości, jakiej można by się spodziewać po młodych małżonkach i rodzicach. Nie mogli mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Byli martwi. Czułem się coraz bardziej nieswojo, pojmując, że równie dobrze mógłbym oglądać moje własne rodzinne pamiątki i mieć podobne odczucia. Na kolejnym zdjęciu Miriam karmiła kota. Mogła mieć wtedy około siedmiu lat. Jej twarz, ujęta nieco z ukosa, była naznaczona skupieniem i dorosłą dostojnością, nie pasującą do kilkuletniego dziecka.
- Co czujesz, kiedy na nią patrzysz? – zapytała.
- Chyba… chyba współczucie – powiedziałem – Ona czeka na śmierć… takie mam wrażenie.
- Mama nie chciała mnie urodzić. W tamtych czasach kobieta w ciąży nie mogła myśleć o dalszym studiowaniu. Byłam więc dla niej przeszkodą.
Następne fotografie, zwłaszcza zbiorowe zdjęcia z czasu szkoły jeszcze bardziej powiększyły moje przygnębienie. Na jednym z nich, jak oceniałem, połowa klasy musiała być dotknięta tą samą, co przyszła zakonnica, chorobą, duchowym paraliżem odrzucenia, trądem życia z przypadku. Przedostatni obrazek przyniósł mi trochę ulgi. Miriam stała na szczycie jakiegoś wzniesienia, za jej plecami rozciągało się zalane słońcem miasto. Twarz siostry zdobił uśmiech podobny do tego, który widziałem na żywo dziesięć minut wcześniej.
- To Jerozolima… tuż po moich ślubach wieczystych – powiedziała i podała mi ostatnie zdjęcie. Zrobiło mi się zimno i przez moment walczyłem z tym rzadkim, ale jakże nieprzyjemnym wrażeniem, że śnię, albo gram w filmie. Było to zdjęcie z dokumentacji wypadku samochodowego, zrobione przez katalońską Policję. Zmasakrowane, niemal nie do poznania ciało Miriam, leżało na foliowej płachcie obok kompletnie rozbitego auta. W wypadku ucierpiał ktoś jeszcze, bo w kadrze zmieściła się dłoń innego, leżącego na drodze człowieka.
- Rozbiliśmy się wracając z Barcelony do Manresy. Ja i ojciec Jordi.
- Czy wy… a jak… - próbowałem zadać pytanie, ale nie wiedziałem o co tak naprawdę chcę zapytać.
- Tak. Zginęliśmy. Oboje.
Powoli obróciłem głowę w stronę siedzącej po mojej prawej stronie istoty. Byłem pewien, że zobaczę kogoś innego, choć z pewną ulgą przyjmowałem fakt, że pozostał we mnie jakiś cień racjonalnego myślenia. Niemiłe uczucie odrealnienia przeszło. Jednak kiedy spojrzałem na nią, zostałem ogarnięty przez nowy stan, tak dogłębny, że z mojej przepony wyrwał się okrzyk podobny do śmiechu, choć po policzkach płynęły mi wielkie łzy. Pewność tego, że wciąż jestem sobą i że sobą jest też Miriam, choć nieco inna od tej sprzed kwadransa, sprawiały, że nie było we mnie lęku, przeciwnie, czułem się bezpiecznie. Czułem, że czas i miejsce są właściwe. Czułem, że ktoś zabiera właśnie wielki ciężar z moich ramion.
- A teraz zobacz, jak bardzo jesteś chciany – siostra Miriam położyła mi na głowie ciepłe dłonie i modliła się szeptem. W sposób naturalny, jakby wyuczony, zamknąłem oczy. Teraz wyraźniej i głośniej słyszałem jej modlitwę, ale po chwili słowa wypowiadane w jakimś, prawdopodobnie bliskowschodnim języku, padały już nie z ust Miriam, ale dwóch innych osób. To była ożywiona rozmowa pomiędzy kobietą a mężczyzną. Na razie nie widziałem nic. Poczułem za to, całkiem mocno, zapach starego, chłodnego pomieszczenia, w którym rozpływały się jeszcze co najmniej trzy inne wonie – świeżego siana, bydlęcej sierści i kadzidła. Kiedy głosy ucichły zobaczyłem twarz noworodka. Mimo, naturalnego dla tak małych niemowląt, pół ślepego spojrzenia, wzrok dziecka dochodził do moich oczu i jakby zatrzymując się na chwilę, przeszywał je płynąc dalej, do upragnionego celu. Pełen zachwytu uśmiech, sprowokował moje wargi do równie szczerej odpowiedzi. Dziecko patrzyło na mnie, ale jeszcze na kogoś. Ja sam wpatrywałem się w nie własnym zmysłem i jakiejś innej osoby jednocześnie. Miriam dmuchnęła mi w czoło i w tym momencie zobaczyłem kobietę, której wzrok przechodząc przeze mnie, zachwycał się mną i również, jak w przypadku dziecka, płynął dalej. Matka i dziecko adorowali się w ciszy, a ja byłem ich wspólnym zachwytem. Ta ich dziwna zgoda na moją obecność, na bycie ich wzajemną miłością, była zastrzykiem bezbolesnym i działającym natychmiastowo na całe moje zranienie. W oczach matki wyczytałem, że mam pełne prawo do jej miłości. Spojrzenie dziecka mówiło mi, że śmierci nie ma, nie istnieje. Została przez nie pokonana.
Kiedy widzenie się skończyło zakonnicy nie było już ze mną w pokoju.
- Miriam?! – szepnąłem głośno wypuszczając powietrze. Nie było jej. Podniosłem rękę, żeby dotknąć rozpalonego czoła. Na wewnętrznej stronie dłoni ujrzałem napisane flamastrem słowa.
Noli me tangere.
No i chyba już się powtarzam, ale...,chcę jeszcze, bo takie mam wrażenie,że wiele się jeszcze wydarzy w tej historii..., czekam ciąg dalszy...:)
ale jak to, to nie może być koniec, dlaczego tak