Konie, opancerzone równie ciężko co jeźdźcy, przytupywały niecierpliwie, stojąc w równym rzędzie. Niektóre skubały trawę, inne parskały, okazując swoje niezadowolenie. Było im ciężko. Na ich grzbietach siedzieli rośli mężczyźni, z których większość nosiła przynajmniej piętnastokilowe zbroje. Każde zwierze czekało, aż ich właściciel da im sygnał do galopu. Jednak od dłuższego czasu jedynie stały, słuchając ludzkich rozmów, których nie rozumiały. Może gdyby pojmowały choć niewielką ich część, zrzuciłyby żołnierzy ze swoich grzbietów i rozbiegły się w popłochu. W końcu żadne zwierze nie szłoby dobrowolnie w miejsce, gdzie mogłaby czekać na nie śmierć.
Ludzie na wierzchowcach, skryci w pomiędzy gęsto osadzonymi drzewami, czekali na nadejście świtu. Piechota skryta była w innej partii lasu, jednakże miedzy oddziałami stale nawiązywano łączność. Łucznicy mieli czas na sprawdzenie swoich łuków i strzał. Wojownicy ostrzyli ostrza i sprawdzali, czy wszystko jest na miejscu. Większość miała na wyposażeniu topory, bolasy czy kiścienie.
Do tej misji wyznaczono dwóch tysięcy mężczyzn. Pięćset kolejnych zostało odesłanych przez generała Remuno do oczyszczenia granic. Jak na razie, nic im nie zagrażało. Nikt nie wiedział o ich obecności, nikt nie mógł więc wzniecić alarmu. Zwiadowcy w cywilnych, wieśniaczych strojach zostali wysłani, by odnaleźli spichlerze, które chciano jak najszybciej przejąć.
Na skraju lasu stały dwa czarne ogiery. Ich chrapy unosiły się i opadały powoli, wciągając orzeźwiający zapach okolicy. Ich grzywki powiewały majestatycznie, mięśnie były napięte. Również czekały na rozkaz. Dosiadali je obaj generałowie. Król, mimo ostatecznego zdecydowania na podróż, nie przyłączył się jednak. Stało się tak za sprawą Necro, który dosadnie wytłumaczył przyjacielowi, że plac walki to nie miejsce dla biernych obserwatorów. Bardziej dobitnym stwierdzeniem było jednak sformowanie "nie mam czasu niańczyć dzieci, kiedy muszę skupić się na walce, wydawaniu poleceń i dbaniu o własną dupę". Na tym właśnie cała rozmowa się skończyła.
Reon nie był zaznajomiony z przebiegiem tej dyskusji. Prawdopodobnie stało się tak dlatego, gdyż niechybnie zapragnąłby odegrać się na współdowódcy za taką arogancję względem głowy państwa.
Łucznicy zaciągnęli cięciwy z płonącymi strzałami, nakierowując je wysoko w niebo. Necro siedzący na swoim czarnym rumaku trzymał wyciągniętą do góry dłoń. Czekał cierpliwie, nie zważając, że płomienie zaczynają powoli piec dłonie jego podwładnych. W końcu jednak dłoń opadła, a wraz z tym gestem w niebo wyleciał grad.
Bezlitosna płonąca chmura z łoskotem opadła o najbliższą wieś. Strzechy zajmowały się w mgnieniu oka. Generał o blond włosach oglądał to jak barwne, wesołe przedstawienie, uśmiechając się od ucha do ucha. W jego oczach czaiły się niebezpieczne iskry. W tym samym czasie opancerzony w czerń brunet zagryzał lekko dolną wargę. O wiele bardziej wolał otwartą walkę, przeciwko innym żołnierzom. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zabijanie ludności cywilnej jest barbarzyństwem. Mało tego, domyślał się, że większość chłopów ruszyło już do pracy na polach. W większości tych domów musiały znajdować się kobiety z dziećmi, może gdzieniegdzie starcy. Bezbronni ludzie.
Wzniósł rękę, trzymając niebieską szarfę – kolor piechoty.
– Zabić tylko wtedy, kiedy będą stawiać opór – oświadczył ze zdecydowaniem. – Nie krzywdzić dzieci, nie napadać na kobiety – nie dbał o to, że drugi dowódca mierzył go z niezadowoleniem. Nie był bezlitosnym mordercą i nie miał zamiaru nim pozostać. Wiedział, że nie ma szans na to, by wszystkie niewinne istoty uszły z życiem. Nawet najbardziej zdyscyplinowani żołnierze w afekcie byli zdolni do okrutnych zbrodni. Jednakże jeśli chociaż jedna rodzina przeżyje...
Opuścił rękę, piechota ruszyła biegiem w stronę wioski. Na przód wysunęła się kawaleria. Proporce z herbem Konanu powiewały dumnie na wietrze. Pierwszy rząd wysunął przed siebie dzidy, gotowy do natarcia. Dano im znak. Końskie kopyta miażdżyły bujną trawę. Rozpoczęła się inwazja.
W tym samym czasie, w głębokiej dolinie stała duża, nieciekawa nekropolia. Groby były identyczne, czasem niepodpisane, gdyż większość wieśniaków nie umiała pisać i czytać. Mimo to, każdy z nich wiedział, w którym miejscu leżą ich najbliżsi. Nie było ważne, jak wielkie połacie terenu zajmował cmentarz. Zdawało się, że miejsca docelowe wzywały żałobników, dlatego też nikt nigdy się nie mylił odnośnie miejsca pochówku krewniaka.
Młoda, siedemnastoletnia dziewczyna klęczała nad zbiorową mogiłą. Ten grób, o dziwo, był podpisany. Trzy imiona – dwóch kobiet, jednego mężczyzny. Nazwisko nosili te same. Trójka ludzi stanowiąca dla niewiasty jedyną rodzinę. Swoich dziadków nie znała. W większości, na wsiach ludzie, którzy osiągnęli czterdzieści lat, byli uważani za seniorów. Osoby, które przebiły się przez sześćdziesiąte urodziny, były ewenementem. Takie osoby się czciło. W każdym razie jej przodkowie nie doświadczyli zaszczytu długowieczności. Zaciągnęła kaptur na głowę, poprawiła czarną, żałobną suknię. Po chwili spojrzała na obrączkę ślubną na serdecznym palcu lewej dłoni. Większość uważała dziewczynę za młodą wdówkę. Ona jednak nigdy nie wyszła za mąż. Pierścień był pamiątką po matce. Miał nawet mały grawer z jej imieniem – "Laila". Jedyna pamiątka, jaką wyniosła z domu, który zasnuł się mgłą śmierci, kiedy miała dziesięć lat.
Jeszcze raz spojrzała na tarczę z imionami, wdychając zapach krokusów, które wyrosły na mogile. Żałowała, że nie mogła odwiedzać ich częściej. Jej obecny dom znajdował się zbyt daleko. Bywała tu cztery razy w roku – w najważniejsze święto noworoczne i podczas urodzin każdego z nich. Mimo upływu czasu, nadal bardzo za nimi tęskniła. Obrazy ich twarzy nie wyblakły w wspomnieniach, w głowie odzywały się ich głosy, nadal bardzo wyraźne. Chyba największym bólem był fakt, że nikogo nie mogła obarczyć winą za ich śmierć.
Największą ironią było to, że przez zgon tych ludzi, zaczęła piąć się po szczeblach społecznych. W końcu stała się mieszkanką najważniejszego zamku Avataru. Tam ludzie byli jej nową rodziną i przyjaciółmi. Była wdzięczna za to zadośćuczynienie ze strony losu. Jednakże – jeśli mogłaby wybierać między egzystencją wśród bliskich, a przy samym królu – wybrałaby to pierwsze. Żyła w przeświadczeniu, że nic nie mogło zastąpić tych, dzięki którym przyszła na świat. Prawdziwa rodzina, czyli wartość, której nie posiadała, stanowiła najcenniejszy skarb.
Cofnęła się od grobu, nieomal wpadając na następny. Stała w tym miejscu o wiele za długo. Musiała już wracać, powinna to uczynić jeszcze przed świtem. Jednakże rozstania zawsze były trudne. Splotła palce i pocieszyła się myślą, że za trzy miesiące znów ujrzy tę tabliczkę.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wzgórza. Przed bramą miał czekać woźnica. Wzniosła głowę i zamiast mężczyzny w średnim wieku, zobaczyła smugę gęstego, czarnego dymu. Nie zdała sobie sprawy z tego, że ociężały, niechętny krok zmienił się w szalony bieg. Przystanęła w bramie i objęła wzrokiem dziko płonące domostwa. Szok wmurował ją w ziemię. Oglądała, jak mężczyźni w błękitnych szarfach wypędzają ludzi z domu. Jeźdźcy na koniach otaczają wioskę i gonią uciekinierów. Nagle spostrzegła, że część chłopstwa ucieka w stronę lasu. Za nimi galopowało dziesięć rumaków. Żołnierze spostrzegli również ją. Dwóch zawróciło w jej kierunku i wzniosło swoją broń w górę.
– Stój, dziwko! – któryś krzyknął za nią.
Niewiasta wiedziała co to znaczy, i ile może to ją kosztować, jeśli się nie spróbuje ujść. Nie myślała o tym jakie ma szanse, po prostu parła przed siebie na oślep.
Dotarła na skraj lasu. Tam, pomiędzy drzewami dojrzała chaotycznie pędzących ludzi, którzy uciekali przed niechybną śmiercią. Miała nadzieję, że uda jej się do nich dołączyć.
Popędzał ją tętent koni, odbijający się echem wśród okolicy. Na jej szczęście gęsto rosnące drzewa i krzewy uniemożliwiały wierzchowcom rozwinięcie znacznej prędkości, toteż znajdowała się coraz dalej od niebezpieczeństwa. Przystanęła, opierając się o konar. Zdołała wziąć trzy głębokie oddechy, aż znów usłyszała zagrożenie. Konie rżały parę metrów za nią. Ruszyła, biegnąć w szaleńczym tempie. Nie podejrzewała nawet, że mogłaby rozwinąć taką prędkość. Podłoże wydawało się teraz twarde, jakby z kamienia, odbijało donośnie stąpanie męskich stóp, które zeskoczyły z wierzchowców.
Huk nie pozwalał kobiecie myśleć, ratowała się. Jej serce waliło niebezpiecznie i głośno, prawie jak opancerzone nogi wrogów. Nawet nie zastanawiała się, czym im zawiniła i jakich win się dopuściła, że los kazał jej zmierzyć się z takim czymś.
Pierwszy zaczął ją doganiać błyskawicznie. Pojawił się obok niej, jakby się z nią ścigał. Miał paskudną twarz, a można byłoby i rzec, mordę. Dokładnie taką, jaką sobie wyobrażają małe dzieci, czytając lektury o czarnych charakterach. Dziewczyna odbiegła w przeciwną stronę, prawie potykając się o wystający korzeń, co znacznie ją spowolniło i zminimalizowało szansę.
Wystające pędy krzewów i młodych kolczastych akacji cięły jej skórę na nogach i ruchliwych ramionach.
Dotarła do kresu swoich sił, hamowała, piekące już z wysiłku i drobnych porysowań ciało domagało się postoju i odpoczynku.
– Mam cię, mała suczko! – usłyszała głos jak piorun uderzający ją z tyłu. Agresor chwycił młode dziewczę za ramię silnie i rzucił w bok, niczym szmacianą kukiełkę.
Uderzyła prawym barkiem, o sztywny pień dużego drzewa i zawyła z bólu.
– Teraz się zabawimy! – oznajmił drugi i wyciągnął przed siebie żelazny miecz, dekorowany oznaczeniami legionu i królestwa, z którego pochodził.
– Ja nic, nigdy... – oddychała gwałtownie, nierówno patrząc na czubek ostrza. W ustach poczuła nieprzyjemny posmak krwi, którą zaraz przełknęła, gdyż bała się ją wypluć. Nieśmiało uniosła głowę okrytą czarnym kapturem i spojrzała na nieprzyjaciół. Szybko oceniła, że są młodzi, zapewne nie więcej jak dwudziestoparoletni, ale mimo tego, niewątpliwie zdolni byli zabić, czy zgwałcić. Z dwojga złego wolałaby niezaprzeczalnie to pierwsze.
Odruchowo skuliła się jeszcze bardziej, ściskając uda i splatając dłonie jak do modlitwy.
– Patrz, jaka nieśmiała! – zaśmiał się jeden z nich i zdarł nagle kapuzę. Okrycie ukrywało wspaniałe kasztanowe włosy, które jak gęste nici z przędzarki wysypały się, otulając ramiona.
– I nie brzydka! – dodał drugi z facjatą barbarzyńcy. – No, to będziemy mieć udany dzień! – złapał przerażoną kobietę za obojczyki i przycisnął do kory drzewa.
– Nie, błagam! – złote oczy zalśniły, zbierając powoli łzy. – Po stokroć wolałabym umrzeć! – chwyciła mężczyznę za ramiona i odepchnęła od siebie, niewiele myśląc. Widziała, jak twarz paskudnego wojskowego pochmurnieje w złości. W pierwszej chwili myślała o tym, żeby znów spróbować uciec, lecz prędko zrozumiała, że nogi odmówiły posłuszeństwa. Dodatkowo czarna, skromna suknia, którą nosiła, z góry skazywała ją na niepowodzenie, kiedy przeciwnicy nosili odzienie umożliwiające większą swobodę ruchów.
Przeciwnik tym razem się nie wahał, uderzył ją w twarz z nieposkromioną brutalnością.
Drugi złapał za jej nadgarstki i przyparł do ziemi. Tak zaczęła się katorga.
Jego oddech śmierdział, a ciało przesiąknięte było nieprzyjemnym odorem potu. Teraz był potworem, który zamierza rozszarpać swoją ofiarę.
Oddychał szybko jak bawół, który targany falami podniecenia przygniatał swoją partnerkę, z gotowością do kopulacji. Pochylił się nad jej zapłakaną twarzą i polizał długim, wstrętnym językiem po policzku. Strach odbierał jej mowę i krępował ruchy. Zadrżała, czując, że kończy się jej życie. Oczy nie chciały patrzeć i wywołały widok białej mgły, z której wyłaniały się, co rusz, kreatury wojny.
– Patrz, jak dobrze wyposażona! – zachichotał któryś i dotknął jej obfitych piersi. Ścisnął z przemocą. Gdyby mogła porównać do czegoś te cierpienie, z pewnością byłaby to śmierć – mroczna, bezlitosna i łakoma niewinnych istnień. Nawet tych w postaci dzieci, ukochanych żon, czy troskliwych mężczyzn.
Miała wrażenie, że niewidoczna pętla zaciska się na jej szyi i dusi. Coś odbierało jej oddech, cenny dowód, że egzystuje.
– Nie baw się! Nie mamy czasu! – kompan żołnierza chwycił nagle zębami materiał, który okrywał jej uda i rozerwał.
W tym momencie paraliż wreszcie uwolnił swoje jarzmo i dziewczyna wydała z siebie wrzask rozpaczy, który odbił się o każdy zakątek lasu.
W tle słyszała też innych, również błagali o ratunek, nie była sama w nieszczęściu, nie jedyna.
– Co wy sobie tam wyprawiacie?
Mężczyźni zastygli w bezruchu i obrócili się za siebie. Ten głos należał do ich zwierzchnika, toteż od razu stanęli na baczność, porzucając złe zamiary.
Przed nimi pojawiły się dwie sylwetki. Ten z przodu miał jasne włosy z opadającą grzywką na prawą stronę twarzy. Sprawiał wrażenie łagodnego ze względu na zarysowany delikatny uśmiech na ustach i ciepły blask w złotym oku.
Zdawał się także być szlachcicem, którego przypadkiem zesłała fortuna. Zbliżał się wraz z cieniem w postaci opancerzonego, wysokiego bruneta. Jego kroki miały wypracowaną grację, a stopy jakby wcześniej stąpały po obłokach niebios.
W tej niedoli, dziewczyna wyobrażała sobie go jako anioła, którego posłali bogowie, żeby mógł ją uratować.
– My, my właśnie... – zaczął jeden z nich, ale drugi szybko go szarpnął.
– Idziemy patrolować teren... poszukamy pozostałych! – pociągnął kolegę po fachu w gęste zarośla.
Niewiasta usiadła powoli, jej usta drżały, a złote oczy spoglądały na nieznanego mężczyznę, który prawdopodobnie uratował właśnie jej życie i cnotę. Zmierzyła jego długie włosy, arystokratyczne rysy twarzy i zadbane ciało ukryte pod lekkim, wiosennym odzieniem. Jedynym opancerzeniem, które miał na sobie był płytowy naramiennik. Zastanawiała się, skąd ktoś taki, jak ten przystojny nieznajomy, wziął się w lesie.
– Ja... dziękuję... – wymamrotała, okrywając się swoim płaszczem.
Nieznajomy zbliżył się do niej i spojrzał wprost na nią, z dziwnym błogostanem na ustach.
– Za co dziękujesz? – przykucnął pół metra od niej i zaczął wpatrywać się w to, jak niewiasta stara się ukryć ciało za kawałkiem materiału.
– Za pomoc – wydukała w końcu, patrząc w jego odsłonięte oko, które miało ten zam kolor, co jej źrenice.
– Moja droga, przecież nikt ci nie pomaga... – pochylił się nad nią i położył swoje palce na jej lekko rumiany policzek, który grzały emocje wywołane spotkaniem.
Jego oblicze dekorował dziki uśmieszek, wywołujący niepokój w sercu niewiasty. Nie było jej wesoło, gdy ją tak enigmatycznie przeszywał, ukradkiem patrząc na jej bałamutny dekolt.
Wreszcie obcy prawą dłonią odgarnął powoli swoje blond włosy i odsłonił drugie oko. Te było krwistoczerwone, obłędne jak u demona, wywołujące strach i dreszcze paniki.
Dziewczyna krzyknęła krótko, zasłaniając usta i podkulając nogi. Przez jej głowę przeszło naraz dziesiątki myśli, kiedy to próbowała pojąć, kogo ma przed sobą. Nagle doszło do niej, że dwóch silnych żołnierzy nie uciekło tak szybko bez powodu. Kimkolwiek był nieznajomy, musieli go znać i co ważniejsze – bać się.
Mężczyzna uchwycił ją nieoczekiwanie za szyję i podniósł do góry, jakby posiadał nadzwyczajną moc.
Nie mogła oddychać, nawet pisnąć, a on ściskał bardziej. Jej delikatna szyja z trudem to wytrzymywała, lada chwila mogła się połamać.
– Szkoda tak ładnej pani... – wyszczerzył zęby, patrząc, jak powoli sinieje. Każdy, kto mógłby oglądać to z boku, jeśli miałby serce, rozczuliłby się nad losem młodej damy.
Generałowi Konanu z kolei, tortura ewidentnie się podobała, nawet zaczął sobie podśpiewywać sprośne piosenki. Zdecydowanie napawał się jej gehenną, kołysząc z jednego boku do drugiego. – Nie lubię ładnych rzeczy... – dodał od siebie, wyobrażając sobie jak niszczy jesienną różę, która dopiero rozkwitła. Tylko wojna mogła malować takie bohomazy, deptać łąki dziewic, czy kalać czystość dziecka – wojna to straszny wynalazek.
Wtem raptownie ktoś go powstrzymał, jednym silnym uderzeniem, w te ramię upiora, które tak bezlitośnie kradło duszę.
Panna upadła bezsilnie na ściółkę, która o tej porze pachniała przyjemną wilgocią. Natura była tak obojętna na krzywdy ludzkie. Kiedy tu mordowano, ona owocowała i rosła z radością, zieleniąc leśne zakątki.
– Generale Velborne, nie jesteśmy bestiami! Król kazał unikać rozlewu krwi! – Remuno stanął mu z odwagą na drodze i wziął prędko dziewczynę na ręce. Nawet jeśli władca o tym nie mówił, on sam nienawidził przemocy, a szczególnie dotyczącą kobiet i dzieci. Rycerski kodeks nakazywał mu bronić je, bez względu na to, po której stronie barykady się znajdują i o czyje dobro walczą. A jeszcze ta wydawała mu się nadzwyczaj piękna. Delikatna mleczna cera, niczym cenna gładka porcelana, współgrała z bogatym złotem dostojnych oczu. Całość czyniła ją powabną ozdobą, kruchą i wabiącą.
– No tak, znów się buntujesz – Necro wzruszył ramionami z obojętnością muła. – Skrępuj i do reszty śmieci – tym razem w nadzwyczaj ugodowy sposób ustąpił mu i poszedł w swoją stronę, porzucając ofiarę.
– Kobiety. Z całą pewnością, należy wytępić tę rasę. Bystre modliszki, które wykorzystują swoje wdzięki mamiąc słabe serca i chciwe członki panów. Odgryzają głowy. Niewiastę należy bezzwłocznie zabić, zanim na ciebie spojrzy! Zawczasu wyłupać jej oczy! Bo, gdy okaże się śliczna, szansa, że jej wzrok meduzy zamieni cię w kamień jest pewniejsza, niż to, że słońce rano wstanie, a potem zajdzie.
Kiedy w końcu nieznajoma odważyła się wziąć wdech, zaczęła głośno kaszleć, zakrywając usta. Przed oczami widziała niewyraźne, mącące się, bezkształtne plamy. Skrawkiem materiału zaczęła wycierać twarz, którą zwilżyły niechciane łzy. Mimo wszystko wciąż myślała. Aktualnie o mężczyźnie, na którego rękach spoczywała. Zastanawiała się szybko, czy to możliwe, że kolejny fałszywy ratunek? Jeśli rycerz był następną bestią, przed którą powinna uciec, choć nie miała na to siły? Czuła, że jeśli postawiłby ją na nogach, te ugięłyby się pod nią. Ten dzień, który miał być taki jak wszystkie inne – spokojny, lecz na swój sposób kolorowy, został zmącony jak nagły sztorm na morzu. Ścisnęła drobny, pozłacany pierścionek na palcu, jakby to on miał jej dać bezpieczeństwo.
W końcu jednak odważyła się podnieść wzrok, kiedy obraz zaczął się wyostrzać. Mężczyzna, cały odziany na czarno, niezwykłe, zielone oczy i lekki zarost... pierwsze rzeczy, jakie dostrzegła i zdołała przyjąć do wiadomości.