O sobie samym

Waldi

Późny, jesienny wieczór. Zmrok zapadł, a ostatnie zwierzęta już dawno ułożyły się do snu. Powoli, aczkolwiek nieuchronnie, nadchodziła zima. Była tak blisko, że prawie można było ją dotknąć…

Miasto żyło nadal swoim życiem. Wielu mieszkańców nie zdawało sobie sprawy, że niedaleko, bo zaledwie kilkanaście kilometrów za miastem, mieszkają również ludzie

– prawdziwi ludzie – którzy ujrzeli świat takim, jakim jest naprawdę. Byli w pełni świa-domi, zdali sobie sprawę z rzeczywistości, która otacza nas wszystkich. Dojrzeli wiele rzeczy niewidocznych dla „zwykłych śmiertelników”. Świat, który nas otacza, ten który widzimy, jest jednak na tyle rzeczywisty, że w mieście również była jesień i zapadł zmrok.

W budynku za miastem prawie wszyscy już spali. Personel i dozorcy ciągle czuwali – cóż taka praca. Wszyscy inni byli pogrążeni we śnie, wszyscy oprócz niego. Przywieźli go dawno, mało kto pamięta kiedy. Powszechnie mówi się, że był tu od zawsze i zawsze tu będzie. Nikt nie pamięta, nikt nie zna jego imienia, nikt nie wie kim był i dlaczego się tu znalazł. Starzy odchodzą, młodzi przychodzą, a on tu ciągle jest… i będzie… Kiedyś próbowali nadać mu jakieś imię, lecz żadne do niego nie pasowało – każde wydawało się głupie. Patrząc na niego zdawało się, że gdzieś już się go widziało – klasyczne dejavu. Mimo swej obecności tutaj sprawiał wrażenie normalnego człowieka: ciemne włosy, zielo-no – brązowe oczy, przeciętna twarz, pospolita postura. Jednak miał w sobie to coś, co sprawiało, że ludzie w jego obecności czuli się bezpiecznie, czuli, że mogą porozmawiać z nim szczerze, otwarcie, że znajdą w nim wsparcie, że jest wszystkim tym czego szukali, a jednak nikt się nie odważył…

Pewnego dnia otworzył oczy i dojrzał prawdziwą rzeczywistość, i wtedy powie-dzieli, że zwariował, przywieźli go tu i tak już zostało. Żaden z lekarzy nie mógł sprecy-zować dlaczego tu trafił, nikt nie był w stanie postawić właściwej diagnozy, jednak z ja-kiegoś powodu znalazł się tutaj i chyba tak miało zostać, pewnie ktoś postanowił, że on nie powinien wyjść, że jeśli tu zostanie świat będzie lepszy, na pewno powiedzieli wtedy: „Tak będzie lepiej: dla pana i dla nas” – zawsze tak mówią…

Któregoś popołudnia zawołał mnie do siebie, chciał ze mną porozmawiać. Gdy go ujrzałem i spojrzałem mu w oczy, ogarnął mnie błogi spokój, zapragnąłem nagle zwierzyć mu się ze swoich problemów, powiedzieć mu wszystko i wypłakać się na jego ramieniu. Myślicie, że jestem jakąś żałosną ciotą? A co wy o mnie wiecie? Co wy wiecie o nim?!

Rozmawialiśmy pod okiem pielęgniarza postury typu „łatwiej przeskoczyć niż obejść”. Typowy osiłek – niski barczysty, góra mięśni, a poza tym nic…

Powiedział mi, że ma do mnie prośbę, że chciałby kiedyś umrzeć, umrzeć w spokoju, zo-stawiając po sobie ślad na tym świecie. Ludzie kiedyś zrozumieją kogo stracili. Kiedyś, bo teraz nie są jeszcze na to gotowi. Oznajmił również, że odwdzięczy mi się: nie ma żad-nych bogactw i władzy, ale jeśli będę w tarapatach, to on mi pomoże. Byłem zaskoczony, ale nie przerywałem mu. Chwilę później wyjaśnił mi swą prośbę. Chodziło o to, że nie dadzą mu długopisu i kartki – „za duże niebezpieczeństwo” – uważali go za kolejnego wariata, kolejnego walniętego świra, którego trzeba zamknąć najgłębiej jak się da. Dla nich był tylko jednym z wielu czubków, którzy nie umieją sklecić dwóch sensownych zdań. Poprosił mnie, żebym przychodził widywać się z nim jak często to będzie możliwe i spisał jego wspomnienia: od najmłodszych lat do przybycia tutaj – przemyślenia, dzieje, koleje losu. Dodał jeszcze, żebym napisał o nim książkę i abym nie martwił się o brak talentu – on mi pomoże.

Zamurowało mnie. W swojej prośbie zawarł odpowiedzi na większość moich pytań. Jed-nak ciągle trapiło mnie jedno z nich. Dlaczego ja? – spytałem. Odpowiedział, że wierzy we mnie, obserwował mnie dość długo, poznał mnie. Powiedział też, że ja również powi-nienem w siebie uwierzyć.

Wydawało mi się, że jestem przy nim taki głupi, czułem, że drwi ze mnie, a jednak nie mówił w ten sposób otwarcie. Zawsze był uprzejmy i miły, nigdy nie okazał mi swej wyż-szości, mimo, że tak było.

Nie miałem nic do stracenia, a mogłem dać mu wszystko czego pragnął. Wyobrażacie to sobie? Mieć możliwość spełnienia czyichś marzeń, zrobienia czegoś, o czym marzył od dawna, czegoś, czego pragnie bardziej od własnego życia. Ja to sobie wyobraziłem, zgo-dziłem się. Może to był mój błąd, a może postąpiłem właściwie, nie wiem i niewiele mnie to obchodzi. Odkąd zacząłem go słuchać, moje życie, pogląd na otaczający nas świat, rzeczy i ludzi diametralnie się zmieniły, obróciły się o 180 stopni.

Stałem się kimś zupełnie innym.

Teraz, gdy siedzę w fotelu przy kominku myślę, że niedługo i mnie zamkną, je-stem tego pewien, zawsze tak jest, ale spełniłem jego marzenia a przy okazji swoje: książka ukazała się na rynku, stała się bestsellerem, dorobiłem się jako autor fortuny, codziennie jestem zasypywany górą listów, a jednak czuję, że przez to co napisałem, wkrótce i ja znajdę się tam gdzie był on. Był – bo wkrótce po wydaniu książki zmarł

– dokładnie tak, jak powiedział.

Tymczasem, czekając na nich, przedstawię wam historię najbardziej niezwykłego czło-wieka jakiego kiedykolwiek znałem, opowiedzianą jego własnymi ustami.

* * *

Od najmłodszych lat odstawałem od rówieśników. Zawsze byłem od nich mą-drzejszy, rozsądniejszy, byłem bardziej inteligentny. Zawsze mnie chwalono i podziwiano. Czytanie i pisanie nie sprawiało mi nigdy problemów. Teraz wydaje mi się, że miał na to wpływ sposób w jaki zostałem wychowany – mama – nauczyciel – poszła do pracy do-piero, gdy dorosłem; tata – wojskowy – dyscyplina połączona ze wspaniałym charakte-rem i niezwykle bogatą osobowością. Zawsze mogłem liczyć na ich pomoc; nieważne czy przychodziłem z nieodrobionym zadaniem czy uwagą w dzienniczku – zawsze byli po mojej stronie. Miałem wspaniałych rodziców.

Szkoła nie była dla mnie problemem. Zawsze miałem najlepsze oceny. Wszystko, co robiłem, robiłem najlepiej. Klasa zawsze była w moim cieniu: byłem ja i oni. Nie każdy mnie lubił, jak to bywa z reguły na świecie, jednak mało kto mówił o tym otwarcie. Po-magałem każdemu, który nie był przeciwko mnie, dzięki temu zawsze miałem kolegów: takich czy innych, ale miałem ich – a oni mieli mnie.

Pierwsze lata mojej edukacji zleciały na najlepszych stopniach, nagrodach i wy-różnieniach. Doceniałem każde z nich, każde dawało mi satysfakcję i powód do radości, każde było moim małym triumfem nad innymi, pokazywało z kim należy „trzymać”, kto tu jest kimś. Byłem jednak typem ucznia, który cieszył się z wygranych, ale godził się z porażkami. Uważałem, że są to rzeczy, które mają w życiu swoje określone miejsce, sta-nowisko, które muszą zajmować. Sądziłem, że przytrafiają się, bo tak jest skonstruowany świat: ktoś musi przegrać, żeby wygrać mógł ktoś. Każda porażka byłą jednak moim pa-liwem napędowym, dawała mi dodatkowe motywacje, mówiła: „Nie martw się. Następ-nym razem będziesz najlepszy.”. Doceniałem jak ważna jest umiejętność przegrywania z honorem.

Rosłem. Lata mijały. Z klasy do klasy przechodziłem z wyróżnieniem – zawsze. Nigdy nie było wyjątków czy przypadków. W tej dyscyplinie byłem w ścisłej czołówce. W ostatnich latach podstawówki doceniłem jak ważne są dobre stosunki z nauczycielami

– najważniejszymi osobami w szkole, osobami, od których zależą nasze uczniowskie losy. Starałem się jak mogłem, by pogodzić przyjaźń z kolegami z poprawnymi stosunkami z nauczycielami i, muszę przyznać, że nawet nieźle mi to wychodziło.

W przedostatnim roku podstawówki dostałem od rodziców komputer – taki z prawdziwego zdarzenia. Wreszcie mogłem rozszerzyć swoje horyzonty, poszerzyć swoje zainteresowania. Początkowo spędzałem z nim każdą wolną chwilą. Później, gdy szara codzienność przesiąkła rutyną, postanowiłem, że będę kimś, że poznam swój komputer od A do Z, że będę potrafił naprawić każdą usterkę, że wyrosnę ponad przeciętność…

Minął kolejny rok. Ostatnia klasa. Przyrzekłem solenną naukę. Wkrótce jednak okazało się, że moje plany zakończyły się na etapie obietnicy. Komputer wypełniał każdą moją wolną chwilę. Byłem coraz lepszy. Wkrótce poznałem kilku ludzi – lepszych i gor-szych ode mnie – i zapragnąłem być znowu najlepszy. W tym czasie w moim życiu poja-wiła się kolejna forma rozrywki – gry fabularne – wspaniała rzecz! Poznałem następnych ludzi i znów zapragnąłem być najlepszy. Byłem dla nich nowy, ale przyjęli mnie jak swo-jego. Miesiąc później, dzięki swoim komputerowym zdolnościom, poznałem kolejnego z nich. Poprosił mnie o naprawę jego „sprzętu”. Zgodziłem się. Pomogłem mu bezintere-sownie – pozyskałem naprawdę wspaniałego kolegę.

Czas nadal mijał nieubłaganie. Dokształcałem się komputerowo i grałem z przy-jaciółmi, a tymczasem zbliżał się koniec roku szkolnego. Pogodziłem wszystkie trzy zain-teresowania i ukończyłem szkołę z wyróżnieniem – byłem prymusem. Ale nadal pozosta-łem tym samym serdecznym kolegą. Egzaminy do szkoły średniej zdałem bez wysiłku

– przecież byłem najlepszy. Tylko kilka punktów brakowało mi do maksimum.

Wakacje, jak to zwykle bywa, minęły niespodziewanie szybko. Nowa szkoła, no-wa muzyka, nowy styl – wszystko było nowe. Glany, czarne ubrania i ciężka muzyka

– nowy ja. Każdemu dniowi w nowej szkole towarzyszyła świetna zabawa i uśmiech od ucha do ucha. Nigdy nie byłem ponury. Śmiałem się ze wszystkiego i wszystkich. Ota-czający mnie świat traktowałem jako dobrą zabawę. Wydawało mi się, że w nowej klasie przyjąłem się – chyba było tak naprawdę. Później jedyna szkolna impreza w roku

– otrzęsiny – fantastyczna zabawa. Przez kolejne dni byłem sobą. Pomagałem innym, zawsze serdeczny, uśmiechnięty, życzliwy… Z dnia na dzień pracowałem na swoją opinię i chyba mi się udało… Ten rok był dla mnie przełomem – zmieniłem zapatrywania na świat, na ludzi, na otaczającą nas rzeczywistość. Czasem mówiłem nie na temat, śmiałem się z byle powodu – byłem po prostu sobą i tylko to się dla mnie liczyło: być sobą, żyć z dnia na dzień i niczym się nie martwić. Czytałem trochę fantastyki i słuchałem dobrej muzyki. Z czasem science – fiction zastąpiły horrory. Książka i muzyka – to była moja dewiza na odpoczynek, prawdziwy relaks. Nadal ćwiczyłem swoje komputerowe zdolności i grałem z przyjaciółmi. Ten rok także minął wspaniale. Nim się obejrzałem, stałem przed drzwiami wyjściowymi z promocją do następnej klasy – jak zwykle z wyróżnieniem.

Następne wakacje i następny rok szkolny. Ta sama muzyka i zapatrywania na świat. Nowy styl i nowe zainteresowanie – gitara – mój nowy świat. Czułem się wspaniale ze świadomością, że i ja mogę grać. Znowu chciałem robić to najlepiej. Dni mijały. W powietrzu wisiała przeprowadzka do innego miasta. Nie martwiłem się tym – cóż jeśli tak miało być. Wiedziałem, że i tak nie zostanę w moim mieście na zawsze. Prędzej czy póź-niej – co za różnica. Czemu nie prędzej? (a czemu nie później?) Wykorzystałem ten rok szkolny (a raczej jego część) jak tylko się dało. Starałem się być taki, żeby mnie nie za-pomnieli. Niektórzy mówili, że zapomnieć mnie, graniczy z niemożliwością. Pamiętam to jak dziś… No i co z tego mam? Nic. Ludzie rozeszli się – każdy w swoją stronę. Większość zapomniała o starych przyjaciołach, a co dopiero o mnie? Nigdy nie wiedziałem kim by-łem dla nich: przyjacielem, kolegą, znajomym? Nie mam pojęcia…

Nowe miasto, nowi ludzie, wszystko nowe. Przede wszystkim ja. Początki były trudne, jednak później wszystko wróciło do normy. Było jak dawniej. Nie… nic nie mogło być jak dawniej… było bardzo podobnie jak dawniej: byłem ja i oni. Zawsze byłem indy-widualistą, zawsze moje musiało być na wierzchu, zawsze moje dobro było najważniej-sze, czasami robiłem wyjątki… Z dawnych znajomości pozostała tylko gitara – przedmiot. Czasami wysyłałem listy, jednak z czasem kontakty urwały się. Przestałem pisywać. Czę-sto uciekałem do książek. Dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie co raz prze-żywałem nowe przygody i wtapiałem się w miejsce akcji. Jedna z tych książek zmieniła moje życie całkowicie. Odtąd świat i sens życia na nim były dla mnie zupełnie czymś in-nym. Wiedziałem, że już nie wrócę do siebie, wiedziałem, że właśnie stałem się kimś zu-pełnie innym. Przemyślenia po przeczytanej powieści uwydatniły moje zalety i wady. Stałem się jeszcze lepszy, ale nie patrząc na innych brnąłem by osiągnąć sukces. Ambicje powoli mnie zżerały.

Tak minęła szkoła średnia. Miałem tylko kilku przyjaciół, inni ode mnie odeszli. Później były studia. Podobnie jak do szkoły średniej, i tam dostałem się bezproblemowo. Uczyłem się w kierunku , w którym zawsze chciałem być dobry. Z dnia na dzień zosta-wałem informatykiem. Gitara pokrywała się stopniowo kurzem, sięgałem po nią spora-dycznie w wolnych chwilach, których miałem coraz mniej.

Kilka lat później wymarzona praca, rodzina, pieniądze. Miałem wszystko, o czym marzyłem od dzieciństwa. Osiągnąłem to „po trupach”, ale nie obchodziło mnie to. Już prawie nic nie zostało we mnie z tego młodego, dobrego i zawsze pogodnego człowieka. Ambicje zdominowały moje życie. Liczyły się tylko one, nawet rodzina zeszła na drugi plan.

Rok później zaczął się okres, w którym powoli zacząłem „odstawać” jak nazywali to oni. Tak naprawdę to stawałem się dojrzałym człowiekiem…

Zmieniłem pracę. Garnitur zostawał od teraz w szafie. Ubierałem się jak nasto-letni punk. Z dnia na dzień stawałem się coraz większą indywidualnością. Byłem coraz lepszy, dlatego mogłem sobie na to pozwolić. Folgowano mi praktycznie we wszystkim. Sam wyznaczałem sobie godziny pracy. Ich obchodziło jedynie, żeby moje obowiązki były wykonywane na czas. Robiłem co do mnie należało i to najlepiej jak mogłem i oni to do-ceniali – jednak ciągle chciałem być lepszy.

Jakiś czas później odeszła ode mnie żona z synem, który tak do końca nie wie-dział o co chodzi – był jeszcze bardzo mały. Nie zmartwiłem się tym zbytnio. Najważniej-sze, że robiłem to, co chciałem i byłem w tym dobry.

Z czasem ludzie przestali mnie widywać – ja nie widziałem ich również. Wykona-ne obowiązki wysyłałem przez Internet. Pracodawcy byli zadowoleni, jednak zaczęli martwić się o mnie. Tak naprawdę chodziło im tylko o mój umysł – ja się nie liczyłem. Z dnia na dzień czułem się coraz lepiej: coraz prostsze obowiązki, coraz mniej do pracy i więcej czasu dla mnie. Dużo czytałem, naprawdę dużo. Przeważnie horrory. W tle z re-guły leciały ciężkie kawałki metalowych grup. Czasami lubiłem coś „wziąć” – doładować się. Przez pracę powoli się wypalałem. Amfetamina dawała mi dodatkowe możliwości: mogłem robić naprawdę dużo w bardzo krótkim czasie. Miałem coraz więcej czasu dla siebie. Przez następne dni trochę schudłem, ale nie martwiło mnie to. Byłem szczęśliwy: miałem wszystko, czego pragnąłem – tak wtedy myślałem.

Któregoś dnia wziąłem do ręki wspaniałą, podobno, książkę. Postanowiłem, że jeśli jest naprawdę dobra to trochę „przyładuję” – wiecie, lepsze efekty. Puściłem „na-strojową” muzykę i zasiadłem do lektury.

W pewnym momencie „urwał mi się film”. Powędrowałem gdzieś daleko. Nie pa-miętam dokładnie o czym wtedy myślałem i co zobaczyłem…

Obudziłem się w szpitalu. Postanowiono za mnie, że muszę przejść odwyk, bo

inaczej „przeholuję” – tak, dokładnie tak wtedy powiedzieli…

Kilka miesięcy później wróciłem do domu. Wspomnienia powróciły… Postanowi-łem, że nic ciężkiego nie wezmę, nie chciałem stracić pracy, o którą tak długo i zawzięcie walczyłem. Tym razem trawka… – pomyślałem wtedy. Skontaktowałem się z szefem i powiedziałem, że już wszystko w porządku i, że znowu jestem w pełni sił. Ucieszył się i podesłał mi dość sporą porcję zadań. Na koniec dodał, że fajnie by było, jeśli wpadłbym kiedyś do firmy. „Powoli zapominam jak wyglądasz” – zażartował.

Dość szybko uporałem się z obowiązkami. Postanowiłem, że przejdę się trochę a przy okazji wstąpię do mojego pracodawcy. Ubrałem się i wyszedłem. Świat, który uj-rzałem nie był już taki sam: szare budynki, popękane chodniki, przytłaczająca rzeczywi-stość. Myślałem, że mam „wizje”, wydawało mi się, że majaczę… Złapałem głębszy od-dech, ale świat się nie zmienił, przecież nic nie zmienia się w ułamku sekundy…

Z trudem doszedłem do firmy. Gdy wszedłem do biurowca, wszystko wydawało się wrócić do normy: te same ściany, jasne oświetlenie, ci sami ludzie. Nie poznawali mnie – nie mogłem im mieć tego za złe. Wręczyłem dyrektorowi paczkę z dyskietkami i chwilę z nim porozmawiałem. Podczas naszej konwersacji zauważyłem, że dość dziwnie mi się przygląda. Pamiętam, że rozmawialiśmy wtedy o… polityce, władzy, otaczającej nas rzeczywistości, świadomości człowieka i postrzeganiu zjawisk – dość dziwne tematy jak na rozmowę z własnym szefem, nieprawdaż?

Gdy znowu znalazłem się na ulicy, „prawdziwy”, jak się później okazało, świat powrócił. Kręciło mi się w głowie i miałem wszystkiego dość. Gdy dotarłem do domu, stwierdziłem z niepokojem, ze coś jest nie tak. Wszedłem do środka i zobaczyłem, że ściany falują, a poza tym wszystko świeci jasnozieloną powłoką. Nie wierzyłem własnym oczom. Położyłem się spać. Miałem dziwne sny, jednak nie zdołały mi przeszkodzić. Obu-dziłem się nazajutrz…

Dom znowu wyglądał inaczej. Nie wiem dokładnie co się zmieniło: układ ścian, ich kolor, przedmioty w pokoju. Nie wiem. Wszystko było mi obce. Straciłem wszystkie moje wspomnienia związane z tym miejscem. Liczyła się tylko praca, którą wykonywałem coraz lepiej.

Postanowiłem nie wychodzić z domu. Chciałem uniknąć na przyszłość majaków odrywających mnie od obowiązków i przeszkadzających w pracy. Wtedy zobaczyłem je-go… Siedział na kanapie. Modnie ubrany młody mężczyzna, który nie robił sobie nic z mojej obecności. Czuł się jak u siebie. Gdy spostrzegł, że go zauważyłem, odezwał się… to znaczy nie odezwał się… Mówił nic nie mówiąc… Słyszałem jego głos w mojej głowie, ale widziałem, że nie poruszał ustami.

Myślałem, że znowu majaczę, ale on rozwiał wszystkie moje wątpliwości. Wytłumaczył mi strukturę rzeczywistości, która nas otacza, system i wartości na jakich opiera się obecny świat – „prawdziwy” światy – ten, który zdołałem dojrzeć. Rozmawialiśmy dość długo. Gdy odszedł spostrzegłem, że minęły zaledwie dwie minuty. Byłem zszokowany. Zadzwo-niłem na zegarynkę. Mój zegarek późnił się o minutę. „A więc trzy? Niemożliwe. Dwie minuty czy trzy – co za różnica? Ale nie trzy minuty a trzy godziny?” – powiedziałem wtedy do siebie. Wziąłem aspirynę i położyłem się spać.

Obudziłem się. Nie pamiętałem o czym śniłem. Gdy włączyłem komputer okazało się, że spałem dwa i pół dnia. Czułem, że coś jest nie tak. Z dnia na dzień gubiłem coraz więcej z rzeczywistości, powoli zatracałem kontakt ze światem.

Zadzwonił telefon. Szef. Wyjaśniłem mu, że się źle czułem, że to nic poważnego i że nie musi się o mnie martwić. Odebrałem kolejną partię materiałów. Natychmiast zabrałem się do pracy. Wkrótce świat wokół mnie zaczął wirować. Gdy otworzyłem oczy, zauważy-łem, że jestem w jakimś mieście, w którym nigdy nie byłem. Na ulicach co chwilę mija-łem trędowatych, w zaułkach widziałem narkomanów „na głodzie”, a gdy wyszedłem na główną ulicę, mym oczom ukazał się drapacz chmur, którego szczyt, blado połyskujący zielonkawym światłem, krył się w brunatnych chmurach. Szedłem przed siebie ślepo za-patrzony w biurowiec. W pewnym momencie coś szepnęło, żebym się zatrzymał i odwró-cił. Gdy zrobiłem to, ujrzałem przed sobą jakąś straszną istotę w masce zasłaniającej pół twarzy. Nagle miastem zaczęły wstrząsać konwulsje. Przez chwilę czułem, jakby żyło własnym życiem, jak gdyby posiadało własną świadomość i karało mnie za coś. Nagle ujrzałem przed sobą oślepiająco – jaskrawe światło. Zacząłem krzyczeć. Coś chwyciło mnie za rękę. Wyrwałem się. Wstałem i pobiegłem w kąt. Skuliłem się i zacząłem się trząść. Dziwne istoty powoli się zbliżały…

Gdy otworzyłem oczy, leżałem na kozetce przypięty skórzanymi pasami. Gdy pie-lęgniarka zobaczyła, że doszedłem do siebie zawołała lekarza. Po chwili przyszedł doktor wraz z dwoma pielęgniarzami. Założyli mi kaftan i… potem straciłem przytomność. Kiedy znów się obudziłem, byłem w izolatce, w której znalazłem spokój i ucieczkę od wszystkich trosk i problemów całego świata. Przestałem miewać zwidy. Tylko co jakiś czas rozma-wiam z nim. Przychodzi sam, nie muszę go zapraszać, wie, że zawsze będzie mógł ze mną porozmawiać. Ciągle uświadamia mi jacy są ludzie i jaki jest świat, w którym żyją.

Ostatnio powiedział mi, że już dojrzałem, że przejrzałem na oczy, zobaczyłem prawdziwy świat, że w końcu jestem prawdziwym człowiekiem…

***

Ponadto przekazał mi jeszcze treść swoich rozmów z nim. Niektóre były trochę dziwne – dominowały w nich nieznane mi terminy. Kiedyś powiedział, że pewnego dnia dowiem się o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą przedstawię wam jedną z nich…

Czekajcie, ktoś idzie, coraz wyraźniej słyszę jego kroki…

…Późny jesienny wieczór. Ulewny deszcz hałaśliwie bębnił o metalowe dachy. Z czarnego samochodu zaparkowanego przy końcu ulicy wysiedli trzej mężczyźni ubrani w ciemne płaszcze. Rozejrzeli się po okolicy, po czym skierowali się ku drzwiom do domu młodego pisarza – autora bestsellerowej książki. Nagle niebo rozświetliła błyskawica…

-W domu rozległo się pukanie…

Waldi
Waldi
Opowiadanie · 2 lutego 2001
anonim