Otwieram okno po deszczu. Świat pachnie wilgocią, obrasta ogromnym komórczakowym grzybem. Zaciągam się tym jak górskim powietrzem. Rynny oddają resztki wody; będą spragnione do następnych opadów. Niżej miasto dąży do sukcesu, wydeptując coraz bardziej przetarte szlaki. Parasole chowają się, gdzie tylko mogą – do toreb, plecaków, kieszeni kurtek czy płaszczy. Wszystko powoli nabiera tempa – wzrost grzyba, mój oddech i stukot obcasów.
Stoję w oknie i przesiąkam smrodem ulicy. Opary włażą coraz głębiej; to już nie tylko krtań czy płuca – ogarnęły sobą każdy atom i nie zamierzają opuścić materii.
Sterczę w tym starym, rozpadającym się oknie i niczym jakiś debil czekam na cud. Dobija mnie fakt przegapionego deszczu. Dobijają ludzie idący po ulicy i topiący się po szyję w kałużach. Dobija grzyb na ścianie i dzieci wrzeszczące na podwórku. Wszystko dobija się do drzwi, próbując wydrzeć mnie z domu i postawić na półce między kiczem a kiczem z plakietką Ostatni inny. Towar deficytowy. Spieszcie się, promocja w hipermarkecie nie potrwa wiecznie.
Pora odejść od okna, umyć się i ubrać. Czas walnąć się w łeb i zacząć działać. Jednak coś przytwierdza ciało do parapetu, sprawiając, że nie mogę od niego odejść. Wszystko przez wilgoć – chłonę ją, a ona rozpuszcza mnie coraz bardziej jakbym był zrobiony z wodorotlenku sodu. Staję się ługiem, wyżeram dziury w podłodze, włażę przez nie niczym wścibski sąsiad do lokatorów piętro niżej. Rozglądam się uważnie, węszę po kątach, przenikam w ich meble i ubrania. Ale przecież nie muszę się skradać, oni swoją sypialnianą sztukę wystawiają co dzień w tym samym miejscu, przy odsłoniętym i otwartym oknie. Punkt 22.00. Lepiej się nie spóźnić, liczba miejsc ograniczona, ilość popcornu też.
***
Wieczór. Ulica przeschła, tylko w kałużach błąkają się resztki wody. Idę. Świat obok przetacza się powoli i uparcie i nie ma zamiaru przystanąć nawet na chwilę. Jakby się tak głębiej wgryźć w jego postać, to mogę stwierdzić, że to dość trudny do ogarnięcia facet. I ja go nie ogarniam, bo widzę jak jakaś fanatyczka przywiązuje się do krzyża, bo asfalt, z którego zbudowano autostrady i inne drogi ma w sobie za mało asfaltu. Bo kabaret TEY ma nadal rację, że żeby wyprowadzić kraj z kryzysu trzeba zrobić ściepę narodową… i kupić bombę atomową. Bo kraj mlekiem i miodem płynący zaczęło opływać gówno. A ja ze śmierdzącymi ludźmi nie gadam.
Ostatnio coraz częściej mam ochotę zatrzeć za sobą ślady własnego istnienia – najlepiej spalić, wyburzyć, zaorać. Potem przepaść bez wieści w puszczy tropikalnej w Kotlinie Kongo podziwiając epifity, by na końcu zejść śmiercią naturalną na ebolę, malarię czy inne cholerstwo. Chociaż prościej byłoby wyskoczyć przez to wstrętne okno. Szkoda tylko, że mieszkam na parterze.
***
Kolejny dzień i kolejny deszcz. Zgnilizna przetacza się pod czujnym okiem żuka gnojarza. Chyba się z nim zamienię – niech sobie chłopina pójdzie na studia, zdobędzie jakieś ciekawe wykształcenie, które i tak mu się nie przyda, bo zgnije przeżuty przez wielką korporację. Ja w tym czasie utoczę miliony kulek z gówna. I tak żaden zapach nie zabije smrodu dzieciństwa.
***
Dzień ostatni. Brak deszczu. Przegrana z rzeczywistością, wygrana z własnymi przekonaniami. Ludzie z ulicy głupio się śmieją i w ogóle są głupi. Muszę teraz tylko uważać, by się od nich nie zarazić.
Mam tylko dwadzieścia trzy godziny na życie. Idę, przecież stanie i wyłupianie oczu w oknie nie pomoże śmierci.
Zrobiłabym też coś z powtórzeniem ''stoję'' na początku.