Monumentalne budynki żyją. Tak samo jak żyje człowiek. W pewnym stopniu są uzależnione od nas, a jednocześnie może my od nich. Ach, te domy i budynki, i gmachy szkolne jaką nam dają łatwość, jaką pomoc w przejściu od poranka do zmroku.
Od początku:
Ze wschodem słońca są jakby nieco skurczone, zgarbione, zmniejszone by zaspanego chlebożercę, widzącego coś jedynie przez szparki oczu nie przyprawić o zawał serca swą monumentalnością. I jakby nieco raźniej, bo z przeświadczeniem normalności idzie istota na chudych nogach zgięta w pół, z garbem ponad głową na spotkanie narodzin słońca.
A później:
O poranku wychodzi ta naga postać z domu, z wpół ogoloną brodą, z połową kręgosłupa do przodu i do tyłu jednocześnie, a reszta dorosnąć powinna po drodze. I kroczy przy ziemi człowiek za człowiekiem ze wzrokiem wbitym w chodnik, jakby w nadziei, że to patrzenie zamieni go w tak bliską mu ziemię. I idzie w zależności od ambicji: do auta, na przystanek lub pieszo z nosem przy ulicy przed siebie. A nogi kroczą przed nim. Gdzie? Tam gdzie powinny. Bezwiednie same skręcają, same się cofają, a reszta, cielesna reszta trwa, jak posąg, a umysł w locie niecodzienności. Stadium glinianych narodzin.
W przed dzień słońca:
I gmachy pracy, szkolno – nie szkolnej mimo skrzywionych i grymaśnych klamek ze szczyptą humoru i jakby nieco większego blasku tą całą ulicę bilbordów do siebie zapraszają, (no może niestety niecałą). I tam zjadacze chleba z przyzwyczajenia jedzą chleb i czarną maź w zakręceniu warg zatrzymują, jakby dla odwagi, bo brak im wiary. A czarna kawa prawie jak ciastko w „Alicji z krainy czarów” zwiększa ich rozmiary, prostuje garby i oczy zwraca na płaszczyznę dostojności, co w magii promieni słońca zwraca budynkom kręgosłup. Słup. Doniosłość kolumn po sam szczyt chmur.
U szczytu chwały ognistej gwiazdy:
Ludzie biegają między kolosami, bo sami są monstrami. I świat znów wydaje im się normalny, trochę przebieganymi krzywo nogami, ale wprzód, bo w tym momencie tył jest za daleko i nie zawraca się przecież do tego co było, skoro w czasie chwilowym już zanikło.
Ciepłe promienie ledwie muskają ceglane budynki i z chłodnym wiatrem, słońce opada:
A budynki zmieniają kształt swój dla przymglonych oczu , dla ciężkich rąk i braku mózgu, zgubionego w przeciągu bezwietrznych chmur – włóczędzy wracają po horyzoncie 24 godzin w mrok. Zapadające się cienie położone na ziemi z flaszkami w ręku lub z butelkami w przełyku ze strumieniem wylewanego płynu ledwo dostrzegają. Na twarz przed domem padają i przed nimi kopiec kreta się otwiera. Budynek za mgłą zanika dla skurczonych, zgarbionych ciał, pudełka zapałek zamyka. Powrót do średniowiecza.