Zadrżało schronem obserwacyjnym. Przypadkowe pęknięcia porysowały czerwonawe ściany, kruche kawałki budulca rozbiły się z hukiem o posadzkę. Dźwięk wybuchu wcisnął się wąskimi otworami i krążył przez pewien czas po pomieszczeniu szukając wyjścia. Zadudniło mi w uszach, na plecach poczułem gęsią skórkę. To co widziałem przez otwór wydawało się strasznie rozmyte. Objąłem, więc wzrokiem wszystkich moich kompanów stojących w pomieszczeniu. Każdy z pozorowanym skupieniem obserwował swoją część przedpola bitewnego - próbował grać rolę bohatera. Lecz nikomu się to ostatecznie nie udawało. Zwróciłem swą uwagę ponownie tam gdzie była ona wymagana i wróciłem do swej dawnej czynności - przeczesywania wzrokiem swojego obszaru. Robiłem to z obojętnością, ignorując nawet na tworzące się w zastraszająco szybkim tempie kratery. W zasadzie to już czekałem na śmierć. Jednak zdawałem sobie sprawę, że będę musiał jeszcze sporo się pomęczyć by w końcu dostać tą nagrodę.
Tu nie chodziło o to by umrzeć od byle jakiej zabłąkanej kuli, ani tym bardziej zostać zabity jako dezerter. To było nieopłacalne i dla państwa i dla mojej rodziny. W przypadku naprawdę bohaterskiej śmierci w walce otrzymywała ona spore profity oraz przywileje na długi okres czasu. Moje dziecko miało znacznie skróconą drogę awansu na stopnie oficerskie, żona otrzymała dużą rentę. Nic tylko umierać za ojczyznę.
Stoję i przyglądam się nudnemu, marsjańskiemu krajobrazowi. Oczy nie mogą znaleźć żadnego ciekawego punktu do oparcia. Od kilku dni to samo: ciągle tylko kratery, burze pyłowe i pomruki wybuchów, które przedzierały się przez szczelny skafander. Ziemscy naukowcy stwierdzili, że czerwony jest zły dla oczu. Niecierpliwie wypatruję godziny zero, chcę zobaczyć atak wroga, zanim oślepnę od patrzenia na te karmazynowe pola. Pozbawiony wzroku nie przysłużę się państwu, rodzinie i tym, którzy stoją obok mnie. A znużenie powoli wysysa siły witalne, tak potrzebne do prawdziwej walki. Chcę już umierać od kilku kul wpakowanych w brzuch, chcę już walczyć jak bohater, chcę zabić jak najwięcej wrogów...
- Słyszę jakieś inne częstotliwości – odezwał się głos z radia
- Czyżby w końcu atakowali?
- Podejrzewam że znowu nas zmusić do ucieczki. Pozorowany atak
- Przecież my się im nie damy. Świnie pierdolone
- No już bez przekleństw. Cisza radiowa. Nie strzelamy dopóki nie będą blisko
Po czerwonym gruncie przejechało kilka pojazdów zostawiających za sobą chmurę kurzu, która idealnie zasłoniła wychodzący z nich desant piechoty. Wozy zawróciły, żołnierze zostali i zdezorientowani szukali swego celu. Aż się prosili o ostrzelanie ogniem km'ów, jednak to by oznaczało odkrycie naszej pozycji. Pozostało więc czekanie aż sami nawiną się pod lufy. Minęła napięta, dłużąca się w nieskończoność godzina. Patrzyliśmy ze skupieniem w otwory obserwacyjne. Ci „żołnierze” poruszali się jak muchy w smole. Ciężko było nie zauważyć wśród nich braku dowódcy. Każdy ich krok był totalnym przypadkiem. Powoli i ze zrezygnowaniem pokonywali kolejne kratery. Nie parli jednak w naszą stronę. Szli równolegle do umocnień z lekkim wskazaniem na ziemię wroga. Wątpliwe ażeby ostrzał artyleryjski aż tak zmienił teren, że nie sposób było znaleźć tych kilku budowli do unieszkodliwienia. Oni po prostu mieli zrobić rezonans własną krwią. Nikt jednak nie dał się sprowokować. Bunkry leniwie leżały wśród zwałów kurzu, tłumiąc w lokatorach wszelkie próby agresji.
Obecność nowych towarzyszy nie przypadła do mi do gustu. Stanowili kolejny bodziec, który uniemożliwiał nawet kilka minut ucieczki od tego świata. Pojawiali się i znikali z pola widzenia. Właściwie to się powoli oddalali od naszych budowli. Chyba mieli dość tej wstrętnej walki. Możliwe, że to były osoby chore psychicznie. Wchodziła w grę opcja też mówiąca o tym, iż są jeńcami wojennymi. Pewne jednak było to, że w końcu skonają z głodu. Tylko czy oni naprawdę chcieli takiej śmierci?
Noc przeminęła dość spokojnie. Właściwie aż za spokojnie. Był czas i na sen i na posiłek – regeneracje powoli ubywających sił. Oczywiście należało zachować czujność, lecz przy takiej widoczności ciężko było cokolwiek dostrzec. Czujniki termiczne już dawno przestały być użyteczne wskutek wynalezienia systemów czyniących ludzkie ciało niewidzialne dla nich. Przez noktowizor było natomiast widać o wiele więcej niż gołym okiem, lecz i tak wszechobecny pył idealnie maskował ruchy nieprzyjaciela. Dało się odczuć pewien niepokój. Mogli się znaleźć w odległości rzutu granatem i błyskawicznie nas unieszkodliwić. Mogli też nas ominąć. Właściwie to wszystko się mogło stać. Byłem niepewny istnienia nie jutra, ale kolejnej sekundy. To sprawiało iż stałem strasznie pobudzony i obserwowałem każdy najmniejszy ruch ziarenek pyłu. Nic jednak nie wzbudziło moich podejrzeń.
Słońce leniwie wschodziło ku górze, rozświetlając pokrytą kraterami czerwonawą pustynię. Burze pyłowe powoli przestały szaleć, a materiał skalny osiadł na gruncie, wyrównując go nieco. W końcu noktowizory przestały być potrzebne do obserwacji terenu. Wystarczyły tylko uzbrojone oczy. Zacząłem szukać naszych wrogich kompanów, których to śladów nie zaobserwowaliśmy w nocy. Objąłem wzrokiem całą przestrzeń jaką miałem dyspozycji i stopniowo przechodziłem do mniejszych jej fragmentów. Robiłem to jeszcze nadzwyczaj dokładnie, starając się wykorzystać względnie wypoczęty organizm. Mimo ogromnego wysiłku włożonego w obserwację, nie zauważyłem czegoś co by mnie specjalnie zainteresowało. Po kilku godzinach dałem za wygraną i skierowałem swe oczy na horyzont. Zapowiadał się kolejny nudny dzień.
Tradycyjnie zostaliśmy pobudzeni przedpołudniowym ostrzałem artyleryjskim. Nadzwyczaj niecelnym, nie spełniającym swej roli. Kolejne pociski wybuchały w gruncie, zmuszając osiadły pył do ponownej wędrówki. Czasami wbijał się w ziemię niewypał, który później przypominał sobie o swej roli. Często też przelatywał nad naszymi głowami jakiś samolot, zrzucający kilka bomb. Mieliśmy teoretycznie zostać zmęczeni psychicznie by ostateczny konwencjonalny atak nie spowodował u wroga znacznych strat. W praktyce jednak ziewaliśmy widząc kolejny pokaz fajerwerków.
Znużenie sięgało zenitu. Ta sama pozycja od kilku dni, wzrok utkwiony w ten sam teren i to wszystko przyprawione przeklętą bezczynnością. Kończyny wprost prosiły się o zmianę układu. Bezskutecznie. Rozsądek zakazywał niepotrzebnych ruchów. Mogłyby zdradzić lokalizację bunkra, a wynikła z tego śmierć nie należała do najlepszych. Rozwiązaniem była bohaterska obrona ostatniego skrawka naszego terytorium. Wtedy przynajmniej rodzina liczyła na niemałe profity. Nie mogłem się doczekać swojego końca. Tak pożądanego w chwilach bezczynności.
Kolejną symfonię wroga artyleria zagrała po kilkugodzinnej przerwie. Niestety kompozytorowi zabrakło weny i ponownie usłyszałem ten sam utwór co wcześniej. Szkoda, bo wystarczyło trochę celniej nuty rozmieścić i byłyby lepsze efekty wtórne – wrzaski rannych, walenie się ścian bunkrów. Gorzej gdyby w nasz trafił, ale zawsze przyjemność niesie za sobą pewne ryzyko. W tej sytuacji ten drugi czynnik praktycznie nie istniał. Znajdowałem się w beznadziejnym układzie zdarzeń, gdzie śmierć stała się bogiem. Chciałem pod koniec swego żywota czymś się nacieszyć, a usłyszenie symfonii destrukcji w całej swej okazałości i bogactwie dźwięków nie było głupim życzeniem. W zasadzie pewność jego spełnienia stała na równi z szansą na własny koniec w ciągu najbliższych kilku dób. Tak, więc czekałem cierpliwie na piękną grę wrogich dział.
Stan w którym znajdowałem się podczas ostrzału należał do najdziwniejszych jakie przeżywałem w swym życiu. Drżałem ze strachu, obawiając się pechowej śmierci. Przy okazji patrzyłem na to bardzo cynicznie. W mózgu tworzył mi się ogrom sadystycznych i głupich historyjek, które śmieszyły tylko ludzi przeżywających to samo co ja. Inni uznaliby by je za niesmaczne. Wszechobecne znużenie hamowało procesy myślowe do najprostszych, co zawsze przynosiło pewną ulgę. Nadmierna aktywność umysłowa zawsze szkodziła w takich przeklętych sytuacjach. Człowiek ma skłonność popadania w straszne stany od zbędnego myślenia połączonego z osamotnieniem, wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. Bałem się obrazu swej osoby za kilka dni.
Zbliżał się wieczór. Powoli ustawały uderzenia pocisków. Pył delikatnie pokrywał teren, dyrygent zauważył pauzę na pięciolinii. Nastały godziny ciszy, skwapliwie wykorzystywane do regeneracji uciekających sił. Czas stopniowo przyśpieszał. Sekunda już trwała sekundę, a nieruchomy obraz w noktowizorach porażał swym pięknem. Słabe wibracje terenu wywołane zmianami na stanowiskach nie zaprosiły nawałnicy. Ciche rozmowy pozostawiały bunkry w stanie nienaruszonym.
Poranek niechętnie wstał ze swego łoża. Każdy ma swój gorszy dzień. Przeklinając na miejsce swej rezydencji energicznie strząsnął kurz ze swego ubrania po czym spojrzał na grafik dnia. Widniał na nim napis: „oślepić lokatorów”. Uśmiechnął się na myśl o tym zadaniu po czym przystąpił do jego realizacji.
Byliśmy w gorszej sytuacji niż w nocy. Widoczność zmniejszyła się do kilku metrów, uniemożliwiając skuteczną obserwację terenu. Pył wciskał się wszędzie, czułem go nawet na własnej skórze pod skafandrem. Zacząłem obawiać się o karabin, który mógł zaciąć się w najmniej spodziewanym momencie. W końcu zwolniłem swoje stanowisko i dołączyłem do siedzących pod jedną ze ścian towarzyszy. Znużeni wielodniową służbą, zmęczeni i niedojedzeni nie byli chętni do rozmowy. Istniała tylko cisza, przetykana radiowym szumem i westchnięciami ze zmęczenia. Oczy dość szybko zauważyły możliwość wypoczęcia. Powieki zaczęły więc napierać z niespotykaną wcześniej siłą. Robiły się ciężkie, bardzo ciężkie. Próbowałem się im oprzeć, lecz i mózg odmówił posłuszeństwa. Już nie miałem ochoty walczyć, chciałem tylko spać. Objąłem wzrokiem jeszcze mych towarzyszy i wyłączyłem się.
Zbudziły mnie spadające odłamki betonu. Na ścianach rysowały się kolejne pęknięcia, sufit był bliski do uziemienia. Najszybciej jak tylko mogłem postawiłem się w stan gotowości bojowej. Spojrzałem na śpiących kompanów. Nie ma sensu ich budzić. Być może to tylko fałszywy alarm. Kolejny odłamek rozbił się o posadzkę. Po chwili inne poszły za jego przykładem. Powietrze robiło się ciężkie. Przez wszechobecny pył ledwo było widać stanowiska bojowe. Zrobiłem kilka kroków w stronę najbliższego, lecz zatrzymałem się i wróciłem wzrokiem w stronę kompanów. Śpią jak małe, grzeczne dzieci. Niech odpoczywają, później będą potrzebni. Słodków snów? Głupie myśli po głowie chodzą.
Zrobiłem kilka kroków i w końcu ten ostateczny. Dokonałem wstępnego rezonansu terenu: pofałdowana od wybuchów powierzchnia nie kryła nic co by przykuło moją uwagę. Może więc to coś jest zamaskowane? Rozpocząłem szczegółowe badanie tego co było w zasięgu mojego wzroku. Najpierw duży obszar, potem mniejszy, następnie jeszcze mniejszy aż poczułem się nasycony. Niestety, znowu pustka. Przecież ten celny ostrzał artyleryjski nie pochodzi znikąd. Wcześniej wszak wybuch od którego delikatnie zarysowały się ściany bunkra był świętem. Teraz znowu pociski wybuchają najwyżej w promieniu stu metrów. To nie może być przypadek... Obserwator! A może być ich nawet zgraja – obserwatorzy! Niechże zginą przeklęci, bo nikt - ani ja, ani moi kompani nie zamierza umierać od artylerii.
Po wszczęciu alarmu bojowego dość szybko doprowadzili się do porządku. Rozmowa była krótka, reakcja bardzo szybka. Nikt się nie sprzeciwił wypadowi w celu eliminacji niezbyt przyjaźnie nastawionych kolegów. Jednakże bez przygotowania, chociażby wstępnego, kontratak nie miał sensu. Podstawą stała się dokładna obserwacja terenu. Do zachodu słońca było jeszcze kilka godzin, więc każdy miał czas na oznaczenie chociaż wstępnych pozycji obserwatorów. Komunikacja – tak zubożona w ostatnich dniach musiała się odrodzić. Podczas żmudnego przeszukiwania wzrokiem kraterów, ciągle ktoś komentował swoją robotę. Wiedziałem o obawach i podejrzeniach moich towarzyszy. Mow stała się tylko narzędziem do przekazywania informacji. Bardzo efektywnym - po dwóch godzinach ustalono kilkanaście pozycji, z których najpewniej wysyłali namiary artylerzystom żołnierze wroga. Nikt nie zamierzał czekać z akcją. Obserwatorzy z pewnością spodziewali się nocnego wypadu.
Nie było długiej debaty nad tym, kto będzie dowodził tą akcją. Po prostu wybrano mnie i automatycznie zrzucając odpowiedzialność za powodzenie lub niepowodzenie wypadu. Każda zła decyzja, każdy złych ruch oznaczał haniebną śmierć podwładnego. I to wszystko zależało od zwykłego szczęścia, gdyż nie miałem czasu na zaplanowanie kontrataku. Rozkazałem tylko dwójce zostać, ażeby nas wspierała działania ogniem ciężkich karabinów maszynowych. Reszta miała podążać za mną.
Wyjście z bunkra nie należało do najłatwiejszych. Zaraz po otwarciu włazu zostałem zasypany gruzem, który nagromadził się wskutek ciągłego ostrzału. Strzepnąłem go z siebie i rozpocząłem wykopywanie odpowiednio głębokiego przejścia. Metr za metrem tworzyłem prowizoryczny okop okrążający naszą budowlę. Reszta ostrożnie posuwała się za mną, wypatrując śladów aktywności wroga. Każdy krok odbywał się wśród nudnej symfonii wybuchów. Wiedziałem, że mało kto się nimi specjalnie przejmuje. Kilka dób spędzonych w ciągłym potrzasku nauczyło żołnierzy braku szacunku do śmierci.
W końcu kopanie stało się bezsensowne. Teraz należało szybkim biegiem od krateru do krateru zjawić w pobliżu pierwszej pozycji wroga. Najważniejszy atak miał odciąć drogę ucieczki reszcie obserwatorów. Tym sposobem należało zaatakować najbardziej oddalone stanowisko wroga. Do przewidzenia był ostrzał artyleryjski. Kanonierzy wszak potrafili premedytacją poświęcić swoich żołnierzy w imię wyższych idei. Ci pewnie nie mieli im za złe friendly-fire. W końcu jakże przyjemnie jest umierać za nieśmiertelnego Adolfa Hitlera.
Biegnę – tak szybko jak tylko potrafię. Muszę się wydostać z odsłoniętego terenu. Krater! Wskoczyłem do niego. Oddech, wzrok na kompanów – mają już osłonę. Znowu w drogę. Na ślepo! Tętno rośnie do niebotycznego poziomu, a ja nie widzę nic w czym mógłbym się schronić. Zaraz zginę! Szybko sonduję teren – lej po pocisku. Zrywam się na na zgięte kolana w i takiej przygarbionej pozycji posuwam się w jego stronę. Błyskawicznie! Żeby tylko patrzyli się na bunkry, bo jestem łatwym celem. Czuję się jak straceniec, który sam sobie wymyśla karę. Przewracam się i ląduję na brzuchu. Na szczęście pod samym kraterem. Wczołguję się do niego – bezpieczny. Obejmuję wzrokiem moich ludzi – uff, są w jakiś sposób ukryci. Znowu oddech, kilka oddechów i bieg – ku kolejnej osłonie. Zwalniam, by poszukać odpowiedniej, jednocześnie nie zatrzymując się. Same płytkie kratery... Wrak samolotu! Zgarbiony sprint i złudne wrażenie nieśmiertelności chwili. Te podchody mnie wykończą psychicznie. Już blisko. Kilka znaków na migi do podwładnych i powoli się posuwamy w stronę pierwszego ze stanowisk. Fałszywy ruch i wszystko spali się na panewce. Ostrożność wskazana, ale to szczęście jest niezbędne. Jeśli któryś z obserwatorów przestanie się gapić w bunkry będzie po nas. Krok za krokiem, intuicyjnie i pewnie zbliża się ich koniec. Jeszcze tylko kilka metrów do pierwszego ze stanowisk obserwacyjnych. Spokojnie, bez nerwów, centymetr za centymetrem... Jesteśmy!
Minęło kilka minut. Serce nie czuło się już przytłoczone nadmiarem wrażeń - przyzwyczajałem się do sytuacji. W zasadzie miałem podobną kolejność uspokajania się jak w pierwszych godzinach pobytu w bunkrze. Panika – względny spokój – znużenie. Ten ostatni etap też pewnie da się we znaki podczas tej akcji.
Ostrożnie przeczołgałem się obok pierwszego ze stanowisk obserwacyjnych, zwracając uwagę na każdy własny ruch. Wzmogłem w tym czasie swoją gotowość bojową - wszystko mogło się zdarzyć. Starałem się jak najszybciej pokonać przestrzeń, która dzieliła mnie od drugiego obserwatora. Jednocześnie dbałem o to by nie wzbudzać podejrzeń obserwatorów, dlatego raz na jakiś czas zatrzymywałem ludzi. Niech wszelkie zbędne myśli w mózgach wrogów ulecą daleko w przestrzeń kosmiczną. My natomiast zyskamy czas na kilka uspokajających oddechów.
Spokojnie obeszliśmy drugie stanowisko wroga. Droga do ostatniego – najłatwiejsza ze wszystkich wyglądała w zasadzie jak autostrada. Do piekła. Zasadniczo tutaj mogliśmy zostać zauważeni. I tak należało ich zaatakować. Zwiększyłem tempo, nie pozwalając ludziom robić przerw. Mogą mieć wątpliwości. Śmierć i tak ich dotknie. Jeśli to oni rozpoczną wymianę ognia, zasypiemy ich gradem kul z karabinów maszynowych. Jeśli tego nie zrobią, my i tak ich zabijemy. W końcu dojdzie do ostatecznego rozwiązania kwestii obserwatorów, do którego zbliżaliśmy się na odległość wystrzału.
Wyprzedzili nas. Kula przecięła powietrze, wbijając się w czerwony grunt. Chwila ciszy, nerwowe poszukiwanie wroga i kolejny strzał. Dezorientacja... Kolejny strzał. Jeden lekko ranny. Wszyscy w jednym momencie rozbiegają się, szukając osłony. Cisza. Po chwili kolejne kule docierają do wątłych osłon. Sekunda przerwy i znów strzał. Oglądam się za siebie. Każdy jest niemalże przyklejony do gruntu. To nie jest rozwiązanie. Za chwilę zostanie wezwana artyleria, która najlepiej sobie radzi z takimi tchórzami. Nie mogę pozwolić by w ten sposób zginęli. Wstaję pierwszy i zaczynam biec w stronę celu. Za moim przykładem podążają inni. W międzyczasie kolejne pocisk wbijają się ziemię. Wzywam wsparcie ciężkich karabinów maszynowych i nakazuję im uciszyć kilka stanowisk. Biegnę! A reszta niezgrabnie za mną. Strzał - celny. Jeden z żołnierzy leży i zwija się z bólu. Ktoś przystanął aby mu pomóc. Zaraz go szlag trafi! Rozkazuję mu porzucić kompana. Każdą kolejną chwilę zwłoki będę notował jako wykroczenie. Biegniemy! Ostrzał robi się co raz gęstszy, karabiny maszynowe nie nadążają za uspokajaniem obserwatorów. Osłona! Bieg w jej stronę. Ktoś jęczy, ktoś zwija się z bólu. Jakiś żołnierz biegnie na mnie ze sztyletem – to chyba wróg. Ginie od jednego wystrzału. Ktoś inny znowu daremnie błaga pomoc – bajzel, jeden wielki bitewny bajzel. Jeszcze tylko kilka kroków... Jest! Szybko wskakuję do krateru, po czym rozkazuję użyć granatnika na najbardziej oddalonym od bunkrów stanowisku. Przynosi wybuch skutek. Nie czekam – wstaję i znowu biegnę! A oni za mną. Żeby tylko nikogo nie uśmierciły te zasrane kule. Bajzel ciągle obecny. Każdy strzał rysuje ponury obraz pola bitewnego. Niestety w tej chwili rewanż ogniowy nie wchodzi w grę. To strata czasu. Biegnę! Kolejne kule przecinają powietrze. Znowu ktoś upada i jęczy. Niestety nie mogę mu pomóc – liczy się życie innych. Zauważam jakiś wrak – kieruję za niego dwóch ludzi, aby nas osłaniali. Reszta dalej biegnie. Ze mną na czele. Zmniejsza się deszcz kul, żołnierze skutecznie angażują siły wroga. Tymczasem główny cel jest co raz bliżej. Odzywa się artyleria wroga! Niecelna salwa wzbija osłaniające moich ludzi tumany pyłu. Obserwatorzy zostają na chwilę zdezorientowani - biegnę dalej. Jeszcze tylko dziesięć metrów... pięć... Wskakuję: żołnierze w przeciwieństwie do mnie zwyczajnie wchodzą i zaczynają gotować stanowisko bojowe do poważniejszej walki. Przerywam roboty inżynieryjne. Nakazuję się skupić na osłonie odwrotu dwóch towarzyszy spod wraku. Rozpoczyna się rewanż z naszej strony. Kule gęsto zasypują pozycje wroga. Milkną odgłosy wystrzałów ze strony wroga. Widząc nadarzającą się okazję Ci dwaj żołnierze, którzy mieli powrócić do nas, ruszają się spod z osłony i zdobywają najbliższą pozycję obserwatora. Niestety widząc opłakany stan amunicji i brak perspektyw dalszego przygniatania ogniem, zatrzymuję kontratak. Nie wiem co dalej robić.
- Dlaczego nie możemy dalej atakować?
- Nie rozumiecie? Mamy tylko po trzy magazynki! Mogą nas zaatakować z drugiej strony.
- Poświęćcie je, a wrócicie zdrowi do bunkra. My wykonamy brudną robotę, a wy tylko ich zasypiecie kilkoma seriami. Wcale nie musicie strzelać z taką częstotliwością jak wcześniej.
- Nie chcę was stracić. Każdy żołnierz jest cenny.
- Z radością umrzemy, kładąc przy tym niejednego trupa. Tylko dajcie zezwolenie na atak. No i jeśli to możliwe to dwie osoby pod wrak przyślijcie. Być może ich strzały nawet kogoś zabiją.
- Zbyt łatwo poddaję się twoim namowom, ale niech ci będzie. Jednak w przypadku kontrataku na nasz punkt obrony obowiązuje was zatrzymanie ofensywy i udzielenie nam wsparcia
- Chcesz aby wszyscy zginęli niepotrzebnie wskutek okrążenia? Nawet nasz dawny wódz Hitler takich błędów nie popełniał. Stworzymy wam autostradę do bunkra i będziemy jej bronić aż będziecie w nim bezpieczni.
- Popełniał gorsze, ale to mniejsza. Dziękuję za wyrazy poświęcenia i rozsądku. Udzielam zezwolenie na atak.
Zaczęło się od kilku serii osłaniających w czasie, których dwójka stopniowo pokonywała odległość dzielącą ich od wraku. Robili to naprawdę szybko, przez co po kilkudziesięciu sekundach znaleźli się w miejscu docelowym. Teraz rola tych, którzy obsadzali najbardziej wysunięte stanowisko znacznie zmalała. Mieliśmy być tylko pierwszą linią obrony przed nieoczekiwanym atakiem oraz Nemezis dla obserwatorów-tchórzy, którzy zechcieliby uratować się z tej obławy. Oczywiście nadal naszym zadaniem było pokrywanie ogniem danych obszarów, ale rzadszym niż wcześniej. Znacznie rzadszym. Dwójce, która podeszła konkretniej wspierać duet ofensywny daliśmy po jednym magazynku. To było wiele, bardzo wiele na te warunki. Jednak myśl, że ich ostrzał zdziała znacznie więcej niż nasze pomruki, łagodziła zbędne obawy.
Błyskawicznie uporali się z najbliższymi stanowiskami obserwacyjnymi, używając zwykłych kolb do zabijania wrogów. Schemat zdobywania takowego punktu obrony wyglądał zawsze tak samo Na początek kilka konkretnych serii, ażeby przygnieść delikwenta na dłuższy czas, następnie jedna osoba biegła w stronę krateru, będąc osłaniana przez drugą. Następnie zmiana – ten, który wcześniej biegł, teraz zasłaniał ogniem swego kolegę. W końcu któryś z nich dobiegał i kilkoma uderzeniami stalowej kolby bardzo poważnie uszkadzał narządy wewnętrzne, pozwalając godnie umrzeć wrogowi według naszej interpretacji – czyli z porządną dawką cierpienia.
Po kilku takich zwycięstwach, jak przewidywałem obserwatorzy zaczęli uciekać. Biegnący w bezwładzie żołnierze stali się łatwym celem dla naszych karabinów maszynowych. Co śmieszniejsze nawet nie usiłowali szukać osłony. Zachowywali się jak głupie ziemskie bydło, rozpędzone przez jakiegoś drapieżnika. Nikt oczywiście nie przeklinał na głupotę i zerową dyscyplinę wrogów, każdy próbował ustrzelić przynajmniej jednego z tych tchórzy. W końcu ostatni żołnierz padł. Co nie zostało przyjęte zbyt radośnie. Dwóch ludzi tylko zaliczyło asysty przy strzale i ciągle marudzili. Inni znowu narzekali, że mogli przynajmniej jeszcze jednego zabić - klasyczna atmosfera po zwycięstwie. W końcu mogłem wydać rozkaz wycofania się, na co podwładni zareagowali niechętnie. Jednak nie odmówili wykonania. Po piętnastu minutach szybkiego marszu wszyscy siedzieli już bezpiecznym bunkrze i cieszyli się z tej małej victorii, zapominając o ciążącym fatum.
Noc była cicha. Bunkry cicho pomrukiwały, wyrzucając cichutkie odgłosy radosnego świętowania. Chmury pyłu delikatnie poddawały się miłosnym ekscesom, bezgłośnie stykając się z powierzchnią Marsa. Ostatni umierający bezszelestnie błagali o pomoc nieżyjących już medyków, powoli odchodząc ze świata. Nikt już nie nawoływał do zabijania. Nie istniały już podziały na wierzących i niewierzących, faszystów i demokratów, ani kapitalistów i socjalistów. Antagonizmy zniknęły, wszyscy podążali tą samą drogą.
W bunkrze panowała niełatwa do opisania atmosfera. Dało się w niej odczuć radość, przetykaną zrezygnowaniem a także zwykły brak dyscypliny. Tylko jeden żołnierz stał na stanowisku, reszta siedziała nieco dalej i grała w kości. To niepojęte jak trzy godziny z zamkniętych w sobie ludzi stworzyły zgraną kompanię, z którą mógłbym wygrać niejedną bitwę. Nagle wszyscy stali się przyjaciółmi, szczerymi wobec siebie. Rozmowa przestała mieć funkcję czysto informacyjną, ale i pozwalała wyrazić uczucia. Żałowałem, że to co teraz widziałem, niedługo przeminie. Zaczynałem się zastanawiać czy nie lepiej było pozostać w bunkrze i pozwolić obserwatorom dalej naprowadzać artylerię. Nie umierałbym wtedy z takim bólem tęsknoty za kompanami. W tej chwili nie dość, iż czekałem na fatum to jeszcze niepokoiłem się o sposób śmierci pozostałych przy życiu towarzyszy. Przeklęte emocje.
Siedzimy w kręgu, w środku którego stoi nasz bóg – kaem, wzywany na polu bitwy częściej niż Jezus, Jahwe i Allach razem wzięci. I nikogo prócz nas nie ma. I nikt prócz nas nie istnieje. Polegli? Pozostali nieznani. Nie zdążyli się otworzyć. Opłakiwanie ich mija się z celem. Siedzimy. Znużone oglądanie starych kątów. Cisza. Odbijająca się od popękanych, betonowych ścian. Chwilowe milczenie. Brak tematu do rozmowy. Niezręczne poszukiwanie nowego zapalnika emocji. Polityka, religia, filozofia? Stworzą niepotrzebne antagonizmy i wywołają zbędne spory – zniszczą iluzję starej przyjaźni, jaką uparcie staraliśmy się wykreować. Siedzimy a milczenie paradoksalnie ociepla relacje.
Przerywam je. Zaczynam opowiadać historię swojej pierwszej, szczeniackiej miłości. Inni po wysłuchaniu jej sami wspominają swoje doświadczenia w relacjach damsko-męskich. Stopniowo temat wchodzi w problemy już nie nastolatków, ale dorosłych ludzi. Ktoś żałuje, że zostawił żonę dla wojny, inny płacze, że nie spłodził bękarta... Klasyczne ględzenie w obliczu pewnej śmierci. Nie ma wszak osoby, która przeżyła życie bezbłędnie. Nie pozwalam na to by dalej trwał ten przygnębiający temat. Jeszcze kilka zdań, jeszcze kilka minut wypowiedzi i zniknie oswojenie z fatum. Przypominam więc chwile przyjemne, które z pewnością każdy przeżywał. Staram się mówić ogólnikowo, mam na uwadze różne środowiska z jakich oni mogą się wywodzić. Oczywiście też wiem, że jedni mogli mieć ich więcej, drudzy mniej. Pierwsze moje zdania niesione są, więc delikatnym wiatrem niepokoju. Mówię jednak co raz pewniej wiedząc, że to w zasadzie jedyne rozwiązanie na podniesie podupadającego morale. Znowu reszta idzie za moim przykładem i opowiada o tym co było najszczęśliwsze. Nie powtarza się już poprzednia sytuacja: nikt nie wypomina swoich porażek. Powoli wraca oswojenie z mieczem Damoklesa, który wisi nad tym punktem obrony od tygodnia. Wraca utopijne przekonanie o kluczowym znaczeniu każdej pojedynczej śmierci dla państwa. Wraca też wiara w lepsze jutro dla rodziny. Nic tylko umierać.
Przegadał się poranek, przegrało się południe, przepłakał się wschód słońca. Nastała noc. Trzaska burza z kraterami, na ścianach tworzą się niezrozumiałe malunki pęknięć. Spada deszcz kruchych odłamków. Nieustannie nas zasypują. Daję rozkaz przygotowania się do ewakuacji. Bez zbędnych odzywek jest wykonywany. Wszystko co niezbędne do bohaterskiej śmierci wynosimy na zewnątrz do okopów. Odłamki dalej zasypują posadzkę. Jeszcze kilka uderzeń i po bunkrze. Pośpiech – byleby jak najwięcej wynieść. Robi się niebezpiecznie, dalej się żegnamy ze stanowiskiem obrony. Mija godzina, sufit jeszcze się nie zawalił. Robota skończona, ostatnie kroki po wydeptanym gruzie. W końcu jesteśmy dostatecznie bezpieczni. Każdy kopie sobie norę, każdy pogłębia okopy.
Tu nie chodzi o to by umrzeć od byle jakiej zabłąkanej kuli, ani tym bardziej zostać zabity przez sufit, który daje wiele sygnałów o swoim nieuchronnym uziemieniu. Państwo na tym niewiele zyska. Należy walczyć do samego końca, zabić jak najwięcej wrogów i umierać najdłużej.
Noc trwa. Jeden z bunkrów bezpośrednio został trafiony przez pocisk artyleryjski. Nikt nie z niego nie wychodzi, nie mam zamiaru im przyjść z pomocą. Odpokutują sobie swój własny nierozsądek długą i bolesną śmiercią. Kolejne bezpośrednie trafienie – inny punkt obrony został już praktycznie starty z powierzchni ziemi. Potem znowu seria niecelnych, bliskich wybuchów i ponownie kolejny ze schronów przestaje istnieć. Dobrze, że my nie grzeszyliśmy nadgorliwością i jesteśmy bezpieczni. Inne załogi niestety wolały żyć w iluzji bezpieczeństwa za co zapłaciły wysoką cenę – haniebną śmierć. Pewnie przeklinały nasz wypad, bo w końcu to w jego następstwie wróg tak się zawziął na te słabe umocnienia. Pewnie nie jedna klątwa poleciała na mnie. Nie ruszały mnie jednak te myśli. Przelatywały spokojnie po głowie, dając odpoczynek nadmiarowi wrażeń, wśród których było zawalenie się naszego bunkra.
Poranek nas przywitał nas widokiem dywizji zmechanizowanej na horyzoncie. Nikt nie czuł strachu, widząc kilkadziesiąt transporterów opancerzonych, które powoli sunęły się po wertepach. Każdy ze spokojem patrzył na czołgi wyrównujące swą masą teren i podążającą za nimi piechotę. Zbliżała się nasza Nemezis. Bardzo zdyscyplinowana i konsekwentna w działaniu. Ucieczka była bezsensowna, walka beznadziejna. Jednak nic innego nam nie zostało. Byliśmy pewni naszej śmierci, bohaterskiej i godnej - niemieckiej. Przypomniałem sobie jeszcze rodzinę, piękną stolicę Nowych Niemiec i wspaniałe chwile spędzone z kompanami w bunkrze. Teraz mogłem spojrzeć kostuchowi prosto w oczy.
Dźwięk wybuchu wcisnął się wąskimi otworami i krążył przez pewien czas po pomieszczeniu szukając wyjścia. - przecinek przed ''szukając'', bo zawsze oddzielamy ''-ąc''.
Każdy z pozorowanym skupieniem obserwował - raczej udawanym, niby to samo, ale jakoś lepiej brzmi.
przedpola bitewnego - próbował grać rolę bohatera. - Długi myślnik. Chociaż generalnie lepiej byłoby napisać ''próbując'' (oczywiście oddzielając przecinkiem).
Lecz nikomu się to ostatecznie nie udawało - bez ''lecz''. Im mniej słów, tym lepiej, bo brzmi bardziej naturalnie.
W zasadzie to już czekałem na śmierć - bez ''to'', jw.
pomęczyć by w końcu dostać tą nagrodę. - przecinek przed ''by'' i ''tę'' zamiast ''tą''.
Tu nie chodziło o to by umrzeć od byle jakiej zabłąkanej kuli, ani tym bardziej zostać zabity jako dezerter. - bez ''tu''. przecinek przed ''by'', bez przecinka przed ''ani''.
na długi okres czasu. - ''okres czasu'' jest błędem. Okres z natury jest jakaś miarą czasu.
punktu do oparcia. - bez ''do'', bo mówi się ''punkt oparcia''.
Podejrzewam że znowu nas zmusić do ucieczki. Pozorowany atak - przecinek przed ''że''. Chyba zjadłeś słowo ''chcą''. Na końcu zdania kropka.
W dialogach muszą być długie myślniki.
Przecież my się im nie damy. Świnie pierdolone
- No już bez przekleństw. Cisza radiowa. Nie strzelamy dopóki nie będą blisko - Zjadłeś kropki. Przecinek po ''no''.
Dokończę później. Niestety będzie z tym sporo roboty.
Przede wszystkim mogę zarzucić ci, że tekst jest niedopracowany pod względem technicznym (interpunkcja, chwilami bardzo potoczny styl bez uzasadnienia) i nudnawy. Konkursowy też pokażesz?
No nic, konkursowe będzie lepsze - na cacy i przemyślane. Oczywiście je pokażę, żeby wiedzieć czy w ogóle warto je wysyłać :)
Właściwie to się powoli oddalali - ''się'' dajemy po czasowniku, nie przed.
Przez noktowizor było natomiast widać o wiele więcej niż gołym okiem - ''natomiast'' na początek zdania albo zupełnie usuń. Teraz brzmi sztucznie.
Nie będę ci wytykać wszystkich błędów, niezgrabności itd, bo jest tego troszkę za dużo.
Zwróć jednak w przyszłości uwagę na:
1. Aliteracje. Zaczynanie ciągu wyrazów [dwóch lub więcej] tą samą literką, to jest dobre w wierszach, ale w prozie się nie sprawdza. Wciągająca proza wyróżnia się między innymi tym, że forma nie rzuca się w oczy, lekko się czyta, a sprawny czytelnik wychwyci aliteracje natychmiast.
2. Interpunkcję. Pamiętaj o przecinkach przed spójnikami (nie wszystkimi oczywiście!) i o kropkach na końcu zdania.
3. Staraj się unikać słów typu ''niczym'', ''natomiast''. Wyglądają szczególnie nieciekawie w środku zdania.
4. Po napisaniu dłuższej części tekstu, czytaj go kilka razy.
5. Zdarza ci się budować bardzo długie zdania. To niedobrze, bo czytelnik się gubi/nudzi.
6. Pisz uważnie! Tu masz przykład: ''Poranek nas przywitał nas widokiem dywizji'' - co to ma być? Nas nas?
7. Zaimki. Przydałoby się troszkę przyciąć ich ilość.
8. Powtórzenia. Trzeci akapit od końca właściwie powtarza to, co znalazło się w drugim (licząc od początku). Rozumiem dlaczego, ale naprawdę uważasz, że czytelnik chce dowiadywać się jeszcze raz tego, co już było powiedziane? Taki tekst szybko się znudzi.
W razie problemów możesz śmiało pisać. Adres mailowy masz, mogę też podać GG. :)
10641996
W sumie me gg jest już wszędzie ;)